Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Znawcy jak z koziego ogona waltornia – powiedziałam ze złością, nie zniżając głosu. – Od Mokotowskiego Pola na te wyścigi chodzą, a jak odróżnią, które to koń, a które dżokej, to już sukces szczytowy. A zauważyć, że co innego arabski ogier, a co innego klacz folblut, nie łaska?

Niepotrzebnie się odezwałam, bo pan Marian usłyszał. Odwrócił się, popatrzył na mnie i zemścił się bez zwłoki.

– Jakie pani ma piękne kolana! – stwierdził z wyraźną przyjemnością.

– Żeby pan pękł i żeby panu mowę odjęło! – odparłam z całego serca i splunęłam przez lewe ramię.

Podlec złośliwy, załatwił mnie do reszty. Na wyścigach usłyszeć komplement, to już lepiej się powiesić, wszystkie pieniądze można od razu wepchnąć w kratki ściekowe, bez pośrednictwa uciążliwych manipulacji kasowych. Przegram z całą pewnością, ostatnia nadzieja to te konie po Derczyku, ale skoro jedzie Kujawski, będą go grali, żaden zysk…

– Ale mam drugą – powiedziała Maria. – Jak ja to zrobiłam…? Też omyłkową, popatrz, zaczęta Florianem, a teraz mam trójkę. Co to jest trójka?

– Teorban. Gratulacje. Kujawski powiedział Waldemarowi, że go nie będzie, słyszysz przecież.

– Nie słyszę, zajęta byłam. Weź tę czwartą i gdzieś schowaj, bo nie mogę się tu w sobie połapać. Mieciu, zamkniesz ty gębę, czy nie?!

– Dawaj, Balbina! – kwiknął radośnie Miecio.

Nie zabiłam go, bo nad głową mi zawyło i bomba poszła w górę. Przy start-maszynie zaczęła się polka.

Bardzo długo nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie budzą w koniach odruchu warunkowego, wabiąc je do start-boksów marchewką albo cukrem. Ewentualnie jabłuszkami, czymś pachnącym, konie mają doskonały węch. W końcu dowiedziałam się, że owszem, budzą, wyłącznie za pomocą tych produktów spożywczych udaje się wprowadzić je na treningach do sztucznych boksów, potem do prawdziwych. Z chwilą jednakże rozpoczęcia wyścigów konie, stworzenia nerwowe, zmieniają poglądy i start-maszyna zaczyna im się kojarzyć z wysiłkiem, marchewka zaś popada w zapomnienie. Biegać chciały wszystkie, ale, być może, bez dyscypliny. Iedwo połowa wchodziła dobrowolnie i bez oporu, pozostałe pokazywały wszelkie możliwe sztuki, szczególnie co młodsze. A i tak maszyna startowa stanowiła postęp, przed piętnastu laty automatyczny, dwuosobowy starter u nas polegał na tym, że jeden facet wrzeszczał: „jazda!!!”, a drugi walił batem. Sędzią starterem był wówczas Jeremiasz i sam uważał za cud, że udawało mu się te konie puszczać mniej więcej razem. Skromność przez niego przemawiała, równiej ruszały, niż teraz, a do tego jeszcze miał rekord wszechświatowy i był to widok, jakiego do śmierci nie zapomnę ani ja, ani nikt z tych, co nań patrzyli. Szło 12 koni w Derbach i Jeremiasz puścił je tak, że po całym torze gruchnęły oklaski. Dwanaście koni w jednym szeregu, w nieskazitelnie równej linii, w tym samym ułamku sekundy uniosło przednią nogę do góry i razem rąbnęło kopytem. Cud zdarza się raz, sztuka to była wielka, niepowtarzalna i niezapomniana…

– Ruszyły – powiedział głośnik i natychmiast wybuchł rejwach dookoła.

– Który to stracił?! Co zostało?!

– Iipecki, Krzemień! No, to już z głowy…

– Świnia! – wrzasnęła Maria. – Patrz, co robi…!

– Bolek się pcha! Bolek się pcha!

– Do tyłu ten gówniarz jedzie…!

– Co to odpada? Mów pan, co odpada…?!

– Nie wiem, piątka, Iwno, co to tam, Sitwa…

– Czego on tak wyrwał?! Wyniesie go…!

– Prowadzi Trojanka – mówił głośnik. – Na drugim miejscu Teorban, trzecia Nasturcja, czwarta Balbina…

– Dawaj, Balbina!!! – darł się Miecio.

Zabójstwo na wyścigach powinno być usprawiedliwione z góry. Coś bym temu Mieciowi zrobiła, to pewne, gdyby nie przegradzała mnie od niego Maria, wpatrzona w Krzemienia. Sarnowski podciągał, już był w kupie, Sitwa i Heronik odpadły. Trojanka za ostro poszła na zakręcie, wyniosło ją aż pod parkan, od razu straciła ładne parę długości.

– Na czwarte miejsce przeszedł Diodor – mówił głośnik z kamiennym spokojem. – Trojanka wyłamała, na prostą wyprowadza Teorban, słabnie Balbina…

– Dawaj trójka! – wrzasnął Jurek przede mną.

– Dawaj, trójka! – poparła go Maria, przypomniawszy sobie, że przez pomyłkę ma w tripli Teorbana. – Dawaj Bolek!

– Dawaj siódemka! – zawył pan Edzio.

– Dawaj Balbina! – upierał się Miecio.

Nasturcja zaczęła wychodzić przed Teorbana, Teorban przyśpieszył, Diodor szedł środkiem pola, za nim Krzemień. Nasturcji z Teorbanem nie grałam, nie obchodziły mnie, do ręki w ogóle Kujawskiego nie wzięłam. Zainteresowałam się Krzemieniem. Szedł lekko, swobodnie, mógł wziąć tego Diodora jak nic, nie znam się na jeździe, nie wychowałam się w stajni, ale przysięgłabym, że Sarnowski trzyma go kurczowo z całej siły i tylko udaje, że jedzie. Dlaczego, na litość boską? Nie jest grany, byłby fuksem, jako fuks przychodzi z radością, chory jest tylko wtedy, kiedy musi przyjść w charakterze faworyta, więc o co mu teraz idzie…?

Nagle przypomniałam sobie te trzy słowa, usłyszane koło wagi. To Sarnowski, zaskoczony, spytał „dlaczego?”. Białas odpowiedział, że Bazyli kazał. Co za Bazyli jakiś, nie ma na tych wyścigach nikogo o takim imieniu. Jakiś Bazyli kazał mu nie przyjść w tej gonitwie…?

Bolek Kujawski umiał jeździć, nie dał się Nasturcji, był pierwszy o nos.

– Mam! – ogłosił gromko Jurek. – Mam Teorbana! Teraz kończę!

– Ja też – powiedziała Maria z uciechą. – Co prawda głupio, ale zawsze. Jednym idiotycznym koniem… Nie, czekaj, wcale nie idiotycznym! Ty wiesz, czym kończę? Popatrz!

Swoją omyłkową triplę kończyła koniem po Derczyku. Znów Kujawskim. Kto, jak kto, ale Bolek na tym zwierzęciu powinien wygrać! Pan Sobiesław czynił wyrzuty Waldemarowi, Waldemar był wściekły, nie mniej pan Marian, grający Diodora. Pociechą była mu myśl, że nie wygrała Nasturcja, którą ominął, mimo tajemniczych wieści z zaplecza. Pułkownik zaprezentował porządek 3-8, Teorban z Nasturcją, grał za 50 tysięcy.

– Bez Trojanki to będzie majątek – przepowiedział Jurek wspaniałomyślnie.

– Czegoś ty się tak czepiał tej Balbiny, Mieciu? – spytałam ze zgorszeniem. – Grałeś takie kretyństwo?

– A skąd! – odparł Miecio. – Grałem Bolka z Diodorem. A dlaczego nie mam sobie pokrzyczeć o Balbinie?

– On się kiedyś doczeka – powiedziała Maria. – Czyś ty widziała, co ten łobuz robił z Krzemieniem? Ta komisja techniczna jest ślepa? Jeszcze Trojanka go przegoniła!

– A dlaczego nie miała go przegonić, skoro chowa konia, na co mu to czwarte miejsce? Dla pieniędzy? Popukaj się w głowę.

– No niby masz rację, ale szlag mnie trafi…

– Nie przejmuj się, teraz skończysz. I będzie to fuks.

Ogłosili wypłatę, 28 tysięcy górą. Tripla 12 milionów z groszami. Przestałam się czepiać siebie o tę cholerną Ekstazę w pierwszej gonitwie. I tak bym nie trafiła, bo nie miałam ani Floriana, ani Teorbana, nie jestem jasnowidząca, Teorbana to jeszcze, ale Floriana z Derczykiem nie dotknęłabym narzędziem na długim drągu…

Zainteresowałam się wreszcie, kto jedzie zamiast Derczyka w szóstej gonitwie i zrobiło mi się niedobrze. Uczeń Miazga. Nie, uczeń Miazga nie stwarza wielkiej nadziei, jedzie, zdaje się, trzeci raz w życiu. Gorzej niż Derczyk tego nie zrobi, ale wielkiej różnicy na plus również nie będzie. Westchnęłam, zagrałam pięć porządków, wszystko do Fatimy i wróciłam na górę.

Maria z Mieciem usiłowali rozliczyć trzy ostatnie triple, które grali do spółki. Miecio zapłacił za jedenaście, Maria za dwadzieścia sześć, próbowali dojść, ile kto komu ma zwrócić, żeby wyszło równo. Wzięłam w tym udział, ustaliłam sumę bez wielkiego trudu, bo matematyka na tym poziomie leżała w pełni w moich możliwościach i wyjawiłam obawy w kwestii ucznia Miazgi. Szlag nam trafi triple na konie po Derczyku.

– No to teraz ci powiem prawdę – rzekła Maria. – Miałam ci powiedzieć od razu, ale zapomniałam. Pomyliłam się i wcale nie kończymy Dżubarem, tylko Terencją.

– Co ty powiesz? – ucieszyłam się niepewnie. – Bo co?

– Bo dyktowałam z programu i zajrzałam do siódmej gonitwy, a w siódmej to miał być Fawor. I cały czas dyktowałam z Faworem, który ma, jak sama widzisz numer pięć. Terencją też.

– Rozumiem. Dyktowałaś triple przez czwartą, piątą i siódmą gonitwę?

– Z pominięciem szóstej. Coś w tym rodzaju. Zobaczyłam to dopiero na górze, jak już było za późno.

– No i chwała Bogu, w ucznia Miazgę to ja nie wierzę, zagram go górą za dwie dychy i będzie z głowy. Derczyk czy Miazga, to prawie wszystko jedno.

– A skąd właściwie wiedziałaś, że Derczyk nie pojedzie? Rozejrzałam się. Ioża opustoszała, wszyscy pętali się na dole przy kasach, siedzieliśmy sami, jeśli nie liczyć pana Sobiesława, pogrążonego w przeglądzie prasy o parę foteli dalej. Trochę zniżyłam głos.

– Coś mi się widzi, że Derczyka mamy z głowy na zawsze… Miecio drgnął gwałtownie i spojrzał na mnie.

– Bo co?

– Bo leży w berberysie i bardzo żywo nie wygląda. Moim zdaniem, przeniósł się na lepszy świat, chyba że jest taki strasznie pijany, ale nawet pijany, zanim padł, doznał silnych uszkodzeń.

Maria uczyniła ruch jakby chciała się zerwać. Powstrzymałam ją.

– Siedź, niepotrzebna tam jesteś. Już mówiłam dyrektorowi i Krzysio poleciał. Zapomniałam potem spojrzeć, ale już go pewnie zabrali.

– Kiedy go tak widziałaś?

– Przed gonitwami. Poszłam obejrzeć zielsko.

– No wiesz, że zdenerwowałaś mnie! Dlaczego od razu… A, prawda, ja się spóźniłam! Mieciu…

Obie równocześnie spojrzałyśmy na Miecia. Na ogół był na twarzy pełny i różowy, teraz prezentował jakąś dziwną, siną zieleń. Gwałtownie odwrócił się od nas, oparł w fotelu, wpatrzył w okno. Maria chwyciła go za puls.

– Mieciu, Jezus Mario…!

– Nic, nic – wyszczekał Miecio z widocznym wysiłkiem. – Nic mi nie jest. Ja też się zdenerwowałem…

– Nie kochałeś przecież Derczyka nad życie? – spytałam z naganą. – To nie był twój brat?

– No wiesz…! – zgorszyła się Maria.

– Wiem, owszem. Porządni ludzie reagują i tak dalej. Ja mam to już odpracowane, a Mieciowi przejdzie, o ile nie miał z nim związków, o których nie wiemy. Dlatego pytam. Mogę przynieść wody. Ty jesteś lekarzem, nie ja, wydaj zarządzenie.

3
{"b":"89190","o":1}