Józio Wolski myślał przez chwilę, napił się wina i kiwnął głową.
– Chyba rozumiem. Jakie są wysokości stawek?
– Pojedynczo i porządek dwa tysiące, tripla cztery, kwinta pięć, co tez nie ma żadnego sensu. Kto o tym decyduje, żebym ja to wiedziała!
– Co by było? – zainteresował się Janusz.
– Chyba coś dużego. Mówić do tej osoby, to, mam wrażenie, walić grochem o mur oporowy. Niewykluczone, ze przystąpiłabym do rękoczynów. Ale mnie od kretynów odrzuca, więc najpierw musiałabym się postarać o narzędzie na długim drągu. Broni palnej nie dacie…?
Obaj tak energicznie pokręcili głowami, że smętne westchnienie wyrwało mi się samo.
– Nie, żeby zaraz zabić – spróbowałam jeszcze. – Jakąś solą może, ewentualnie śrutem…?
Józio Wolski skierował na Janusza pytające, odrobinę niespokojne spojrzenie. Janusz znów pokręcił głową.
– Nie ma absolutnie nic, ręczę.
Zgniewali mnie trochę. Wino spowodowało rozkwit szczerości.
– Mogę sobie zrobić łuk – oznajmiłam jadowicie. – W nader wczesnej młodości robiłam. Z leszczyny. Strzały nie były idealne, ale leciały z pięć metrów i raz jednej koleżance o mało nie wybiłam oka.
– Łuk z leszczyny proszę bardzo – zgodził się podkomisarz. – Dlaczego ta kwinta nie ma sensu?
– Na całym świecie stawka za wifajf jest najniższa albo najwyżej taka sama, w Danii, na przykład, jedną koronę. Ludzi to zachęca, grają potworną ilość kombinacji, wpływy są z tego największe z wszystkich gier. U nas kwinta ma stawkę najwyższą, ilość kombinacji każdy ogranicza, zniechęca się i przestaje grać. Im trudniej w coś trafić, tym niższa powinna być stawka, to jest udowodnione naukowo, dlaczego myśmy sobie wykombinowali odwrotnie, pojąć nie można. Chcę poznać tego idiotę, który o tym zadecydował, no dobrze, nie będę do niego strzelać, mogę mu napluć na buty. Albo chociaż popatrzeć z obrzydzeniem, to tez dobrze robi.
– Myślę, że zdołam się tego dowiedzieć i wtedy go pani pokażę – obiecał major Wolski. – W kwestii robionych gonitw mamy już do przemyślenia dziesięć punktów. Będzie jedenasty?
– Przy odrobinie uporu można by dojść do sto jedenastego – uszczęśliwiłam go. – Po jedenaste zatem, bywa tak, że jeden drugiego puszcza z grzeczności. Lecą razem dwa konie, ścigają się jak szatany, któryś wygrywa o nos, to tez wielka sztuka. Ten drugi puścił tego pierwszego i dał mu ten nos, bo akurat były tamtego imieniny. Prezent mu zrobił. Albo siostra tamtego kończyła nim triplę. Oczywiście muszą to być przyjaciele, a nie wrogowie, ale ostatnio był wypadek, że jechali razem ojciec i syn. Jest tu dżokej, którego syn też jeździ, mało mu brakuje do kandydata, dwie gonitwy chyba, wszyscy uważali, że ojciec puści syna, niech sobie leci i zrobi kolejne zwycięstwo, ojciec mu pokaże sztukę przegrywania na celowniku o nos, tymczasem nic podobnego. Ojciec mu pokazał sztukę wygrywania na celowniku o nos. Nawet się dopytywałam, w jakich oni są ze sobą stosunkach, bo różnie bywa, ale okazało się, że w dobrych. W ogóle dżokej z prawdziwego zdarzenia… a, to powinno być po dwunaste. Dżokej z prawdziwego zdarzenia leci odruchowo. Jeśli koń ciągnie, jeździec zapomina o wszystkich i pcha się do przodu, niesie go, można powiedzieć, powołanie. No, Mełnicki był fenomenem, ale Mełnicki to jest w ogóle oddzielna epopeja…
– Był? To znaczy, ze już nie jest?
– Nie jeździ, teraz jest trenerem. Szkoda, taki dżokej powinien być nieśmiertelny. Boże, jak on potrafił pojechać, to słów brakuje! Miał końską duszę.
– To chyba jest dobrym trenerem…?
– Mógłby być. Nie wiadomo, czy jest, bo nie on jeździ na swoich koniach, tylko te cholery…
– Zaraz, żebym nie zapomniał. Jakie tam są stanowiska, no., nie wiem jak to nazwać, stopnie jeździeckie.,.?
– Tez nie wiem, jak to nazwać, ale wiem, jakie są. Uczeń. Musi wygrać dziesięć razy, żeby zostać starszym uczniem. Starszy uczeń potrzebuje piętnastu zwycięstw, zęby się przeistoczyć w praktykanta. Praktykant dżokejski dochodzi do kandydata dżokejskiego po kolejnych dwudziestu pięciu wygranych, ma już razem pięćdziesiąt. Następne pięćdziesiąt i zostaje dżokejem.
– Razem sto?
– Sto. Mełnicki miał rekord, został dżokejem w dwa lata. Do końca życia nie zapomnę, jak był u nas miting międzynarodowy, siedziałam akurat w loży ówczesnego dyrektora. Dyrektor zerwał się z fotela pierwszy ze strasznym krzykiem „dawaj, Mietek!!!” Zaraz za nim zerwał się chyba minister rolnictwa, potem ci z Animexu, wszyscy się wbili w okno, grube byli przeważnie, więc mieścili się z trudnością i wszyscy zgodnie ryczeli pełną piersią „dawaj, Mietek!!!” Mełnicki wygrywał piątą gonitwę polskim koniem, zdobyliśmy pierwsze miejsce. Cały tor ryczał, chyba w Pyrach było słychać.
– Też bym ryczał – rzekł z przekonaniem Józio Wolski. – Co dalej, słucham. Ogólnie biorąc, to jest coś takiego, że ja nawet nie wiem, o co panią pytać. Później będę analizował i może mi co wyjdzie.
– Dlaczego przyłożyli to panu, skoro pan się nie zna na wyścigach? – zainteresowałam się.
– Właśnie dlatego. Nie jestem hazardzistą, nie mam skłonności do gry i jest szansa, że nie dam się ogłupić i zachowam zdrowy rozsądek. Zaczynam właśnie wątpić w tę szansę, brzmi to wszystko nader emocjonująco. Jest jeszcze coś…?
Zastanowiłam się, którym problemom dać pierwszeństwo i wypiłam wino do końca.
– Jest. Plotki. Innymi słowy, gadanie. Że działa tajemnicza mafia, która płaci za przegranie gonitwy na faworytach. Że tkwią w tym bukmacherzy, co mi się wydaje o tyle wątpliwe, ze buk- macherzy przyjmują stawki do końca, nie są w stanie przewidzieć, na co ludzie będą grali, bo naród jest nieobliczalny, nie mogą z góry z dżokejem załatwiać, a w ostatniej chwili nie mają już szans. Ktoś inny chyba… ze pomiędzy dżokejami istnieją układy, jedni ze sobą współpracują, a drudzy się nienawidzą. Że jeden taki na dole zawsze trafia i to wysoko, nie wiem, czy trafia, ale za to wiem kto to jest. Były pracownik byłego MSW, stopnia nie znam. Że stajnie dają… A, co do dawania stajni, to
będzie po trzynaste. Osobiście, przez całe lata, byłam świadkiem następujących wydarzeń: primo, jest kowal na wyścigach. Znam go, porządny człowiek i zdaje się, że najlepszy kowal w Europie. Nie ma takiego trenera, takiego dżokeja i w ogóle takiego pracownika stajni, który nie chciałby być z kowalem w jak najlepszych stosunkach. Dawali mu ostatnią gonitwę, stałam za nim do kasy, dwie stówy w ręku trzymał, przypominam panu, że wtedy stawka wynosiła dwadzieścia złotych, widziałam co stawia i stawiał na to, co mu dawali. Nie przypominam sobie wypadku, zęby to przyszło i nie wierzę, że oszukiwali go złośliwie. Secundo: był taki kulturalno-oświatowy dla chłopaków, uczniów, praktykantów i tak dalej, od niego zależała ich egzystencja, czas wolny, odpoczynek, rozrywki i tym podobne, zasługiwali mu się wszyscy z całej siły. I tez mu dawali, wszystkie gonitwy. Sprawdzało się mniej więcej jak trzy do ośmiu, czasem cztery, to znaczy na osiem gonitw trzy do czterech mógł trafić, przy czym to samo trafić to i ja umiałam sama z siebie, z programu wychodziło. To co oni wiedzą? Jak mogą przy tej wiedzy robić gonitwy?
– Zaraz. Ale jest tam, zdaje się, jakaś komisja…
– Jest – przyświadczyłam sucho. – Komisja Techniczna. Ciało zbiorowe, cieszące się głęboką niechęcią całego toru.
– Dlaczego? – zdziwili się obaj równocześnie.
– Z racji postępków albo nagannych, albo nie do pojęcia. Komisja Techniczna to powinni być fachowcy. Znawcy. Albo kantują, albo tacy z nich znawcy, jak z koziego ogona trąba, ja widzę, ze dżokej trzyma konia i robi głupie sztuki, a oni nie? To co, oczu nie mają? Spieszają i karzą grzywnami chłopaczka, który piąty raz jedzie, a nie dostrzegają dżokeja, który pięćdziesiąty raz chowa konia? Naród upiera się bardzo, że sami grają i tak decydują, jak im z tej gry wypada, skłonna byłabym w tym miejscu zgodzić się ze vox populi ma sens, osobiście jednak mniemam, ze siedzą tyłem do toru i w ogóle nie patrzą na gonitwę, a na monitorze, zamiast wyścigu, oglądają kryminał. Ale o Komisji Technicznej słowa nie powiem, niech pan się dowiaduje od kogoś innego. Pańscy ludzie tam chodzą, muszą mieć własne zdanie, ich niech pan zapyta. Jak tam u nich siedziałam, zachowywali się przyzwoicie i komentowali gonitwę zupełnie sensownie…
– A siedziała tam pani?
– Parę razy się zdarzyło. Zachowywali się bardzo właściwie. W ogóle prywatnie są to jednostki nawet sympatyczne i przyzwoite, nie wiem, co w nich wstępuje, jak mnie tam nie ma i przeistaczają się w zbiorowość. Zaczynam mieć złe zdanie o każdej zbiorowości.
– Nie pani jedna…
– Dziennikarze natomiast, którzy piszą w prasie… Proszę pana, mojego zdania o naszych dziennikarzach ja panu nie wyjawię, bo musiałabym używać słów omijanych w słownikach do dzisiejszego dnia. Ja ich tam widuję, wiem, którzy to są i co robią. Ich artykuły są ściśle uzależnione od ich osobistych sukcesów i klęsk, jak im szlag trafi zakulisowe informacje i przegrają, napadają na straszne kanty, jeśli wygrają, wszystko jest w porządku. Wywiad któryś przeprowadził z jednym z czołowych dżokejów i w tym wywiadzie napisał, że ówze dżokej do swojej żony, jadącej w tej samej gonitwie w charakterze starszego ucznia, na wirażu wołał:,,przyśpieszaj, kochanie!” Co do „przyśpiesza,” nikt się nie czepiał, ale to,,kochanie” rozśmieszyło do wypęku cały tor. Szkoda, że nie dołożył jeszcze „moja najdroższa żoneczko”. Już to widzę, czasu ma pan ułamki sekund, idiotka panu nawala, zwraca się pan do niej ze słowami wytwornej czułości… Ma pan żonę?
Józio Wolski wzdrygnął się gwałtownie
– Mam – przyznał się. – Bardzo ją kocham. Ale zgadzam się, że najłagodniejsze słowo, jakie nasuwa mi się na myśl, to „kretynko”. Też na ka…
– No to co ja jeszcze muszę pan j tłumaczyć?
Janusz, wyraźnie rozbawiony, otworzył następną butelkę wina.
– Miniony reżim sprawił, że nie ja to prowadzę – oznajmił z wielką uciechą. – Zostają mi same rozrywki. Józiu, za twoje powodzenie!
– Ty się tak nie ciesz, jak prosię w deszcz – ostrzegł jadowicie Józio Wolski. – Już ja się postaram, żebyś robił za konsultanta. Zaraz, bądźcie ludźmi, niech ja zmienię taśmę.