Wykorzystując chwilowy brak oprzyrządowania technicznego, otwarcie i bez ogródek wyjawiłam, co myślę ogólnie o poruszonych kwestiach. Musiałam się śpieszyć, bo podkomisarz Wolski zmieniał taśmę z wielką wprawą.
– Temat nam się rozrasta, więc niech ja załatwię to, co ma jakieś granice – powiedział prosząco. – Niech pani powie, co było dzisiaj. Dokładnie, z detalami.
Opowiedziałam mu wszystko szczegółowo. Z góry nastawiłam się, że będę to powtarzała jeszcze parę razy, ale rzecz dotyczyła wyścigów, więc nie przewidywałam znudzenia. Rzetelnie przypomniałam sobie każdą kolejną chwilę i nie pominęłam ani przestraszonego chłopczyka, ani krótkiej pogawędki Sarnowskiego i Białasa.
– Sarnowski i Białas to kto?
– Dwóch najlepszych dżokejów na torze, prezentujących także wyższy poziom inteligencji. O Sarnowskim krążą plotki, że on rządzi. Talent ma wielki i osobiście podejrzewam, że zawarł układ z trenerem. W byle jakich gonitwach może robić co chce, ale te większe, imienne, ma potraktować poważnie. Derby, Wielką Warszawską, Oaks może, Sac-a-Papier, Wiosenną i tak dalej. I traktuje, Derby wygrał. Główną jego sztuką jest chowanie koni, a śmiertelnym wstrętem napawa go wygrywanie w charakterze faworyta. Jeśli jest ostro grany, prawie na sto procent można przyjąć, że nie przyjdzie. Jeśli nikt go nie tyka, szansa, że wygra, jest wielka. Trenera ma doskonałego i doznaję wrażenia, że ani jeden jego koń nie został do tej pory rzetelnie wyjechany. Białas podobnie, niższe grupy jego stajni można sobie darować, wielkie nagrody wygrywa raz za razem. Podobno stanowią spółkę.
– A kto to jest Bazyli?
– A o tym właśnie nie wiem nic. Takie imię na wyścigach nie istnieje. Moja wiedza, poglądy oraz przypuszczenia kończą się w tym miejscu jak nożem uciął. Pojęcia nie mam o żadnym Bazylim. – To już wszystko o dniu dzisiejszym?
– Nie. Jeszcze Miecio.
– Co to jest Miecio?
– Jednostka zaprzyjaźniona. Od razu panu powiem, że spytałam Miecia, czy mogę na niego donosić, udzielił przyzwolenia bez namysłu, co prawda był na bani, ale nie aż takiej, żeby nie wiedzieć, co mówi. Miecio coś wie, na informacje, że Derczyk nie żyje, dostał szoku, dlatego zresztą potem się urżnął. Nie wiem co Miecio wie, nie chciał powiedzieć, może panu wyzna. Mam jego adres i telefon, zapomniałam gdzie pracuje, ale z zawodu ma coś wspólnego z rolnictwem. Rolnictwem, nie rolnictwem, w każdym razie z przyrodą.
W celu podyktowania mu danych o Mieciu musiałam udać się do własnego mieszkania i znaleźć notes. Telefon dzwonił jak wściekły.
– Słuchaj – powiedziała Maria z tamtej strony – Miecio… Jezus Mario, ja nie mogę! Miecio jest w szpitalu, był napad na niego!…
* * *
– Pytał mnie jeden na dole, czy on ma dobrze w głowie – powiedział Waldemar, gestem brody wskazując Jurka. – Widział jego program i miał wątpliwości, czy on jest normalny.
Jurek był zły jak piorun, bo w drugiej gonitwie przegrał. Miał dość osobliwy zwyczaj obcinać program dookoła i jeszcze do tego odcinać mu rogi. Druga gonitwa była tak wydrukowana, że razem z rogiem odciął ostatniego konia, który właśnie wygrał.
– A skąd ja miałem wiedzieć, że on tu idzie! – powiedział z irytacją.
– A po co go odciąłeś? – wytknęłam. – To już drugi raz, o ile pamiętam, odcinasz wygrywającego konia! Po diabła tak to wystrzygasz dookoła, kiedyś dystans wyrzuciłeś!
– Bo tak lubię. I będę odcinał! No dobrze, akurat go wyrzuciłem, wahałem się, wahałem i wyrzuciłem. Szlag by to trafił. A potem zapomniałem, że idzie. Co to za heca z Derczykiem? Umarł podobno?
Jurek był moim powinowatym, nie miałam powodu ukrywać przed nim prawdy.
– Zabił go ktoś wczoraj rano. Jeździć już nie będzie. Ja ci radzę zwrócić uwagę na konie po nim.
– Nie żartuj! Poważnie? A ja to wyrzuciłem… Dogram! Poderwało go z fotela, poleciał na dół dograć triple od czwartej. Na koniach po Derczyku jechał prawie wszędzie Bolek Kujawski, dżokej z wyścigową duszą, pchał się do przodu na nic nie bacząc, zapominając o układach i umowach, wygrywając często na fuksach. W początkach kariery uważany był za następcę Mełnickiego i mógłby nim zostać, gdyby nie brak dostatecznej ambicji i możliwe, ze lenistwo. Ale pojechać umiał i te konie po Derczyku od razu zrobiły się pierwszą grą.
Derczykiem szumiało średnio. Wszyscy już wiedzieli o zabójstwie i jeszcze przed pierwszą gonitwą zdążyłam usłyszeć, że:
Derczyk umarł z przepicia.
Derczyka zamordowano, trując go produktem domieszanym do alkoholu.
Został zastrzelony z broni palnej.
Zmarł w wyniku straszliwego wycisku, w szpitalu, dokąd odwiozło go pogotowie.
Mafia zadźgała go nożem, bo nie chciał się zgodzić na schowanie konia.
Jak wyżej, z tą różnicą, że miał przyjść, mafia go grała, a on nawalił.
Zabił go trener ze zwyczajnego zdenerwowania.
Jak wyżej, ale z premedytacją, w celu pozbycia się go na zawsze. Jak widać, w tym poglądzie nie byłam odosobniona.
Derczyk szantażował Glebowskiego, miał coś na niego, dlatego tylko jeździł. Dobrowolnie nikt przy zdrowych zmysłach nie posadziłby go na swojego konia.
Derczyk osobiście był główny mafiozo, trzymał krótko przy pysku całą resztę i stracili wreszcie do niego cierpliwość.
Poszło o facetkę, poderwał komuś dziewczynę, możliwe, że prawdziwą narzeczoną albo nawet żonę, i zdradzony przesadził z reakcją.
Przy tym ostatnim komunikacie ja też straciłam cierpliwość.
– Czym poderwał? – spytałam zgryźliwie. – Na te piegi poleciała, czy na ten rudy łeb?
Rozmówca odparł mi na to, że kobiety są nieobliczalne i upierał się przy swoim.
Jeden tylko wybąkał coś, co miało odrobinę sensu. Nie do mnie to mówił, podsłuchałam przypadkiem.
– Za dużo wiedział – rzekł półgębkiem do pana Mariana. Pan Marian żachnął się jakoś i zmroczniał. Wyglądał jakby też za dużo wiedział i nabrał nagle obaw o siebie. Byłam pewna, że nic mi nie powie, bo uważał mnie za kobietę, a kobiety przez całe życie nie do rozmów mu służyły, kolana sobie mogłam mieć, w kwestii umysłu nie było o czym gadać.
Trzy czwarte mojego całego jestestwa zajęte było grą, jedna czwarta interesowała się napotkanym wczoraj chłopczykiem. Dziś jeszcze mogłam to dziecko rozpoznać, za parę dni zapomniałabym jak wyglądał. Progenitura pracowników pętała się po terenie w dużej ilości, dla większości tych dzieci konie stanowiły ulubione zwierzątka domowe, a tajniki totalizatora chleb powszedni. Żadne z nich jednakże nie okazało nigdy takiego śmiertelnego przerażenia, gdyby nie ten paniczny lęk, nie zwróciłabym na chłopaka żadnej uwagi. Co mu się mogło stać…?
W przerwach pomiędzy gonitwami rozglądałam się pilnie, ale nigdzie go nie dostrzegłam. Znalazłam za to owego faceta, który wyszedł z budynku administracji zaraz za chłopcem, razem z jakimś drugim, obcym. Tego znałam ze wszystkiego z wyjątkiem nazwiska. Przyczepiłam się do niego.
– Pytałam pana wczoraj o Jeremiasza, przypomina pan sobie?
Facet wpatrzony był w program, spojrzał na mnie, widać było, że zbiera myśli.
– Pani mnie… A! Owszem. Chyba tak. A co…?
– Z jakimś znajomym pan wychodził, a przed wami leciał taki chłopczyk. Zauważył pan go?
– Kogo?
– Tego chłopczyka.
– Jakiego chłopczyka?
Nawet inteligentni ludzie zapadali w tym miejscu na niedorozwój umysłowy.
– Tego, co leciał przed wami. Chłopczyk, mówię, tutejsze dziecko. Zauważył pan go czy nie?
– Zaraz, niech pomyślę. Zaraz… Chłopczyk? Możliwe, zdaje się, że mignął mi jakiś chłopak…
– Kto to był?
– Ten mały? Pojęcia nie mam. A co?
– Szkoda. Coś go śmiertelnie wystraszyło. Szukam go, żeby się dowiedzieć, co to było takiego. Był tam w ogóle ktoś jeszcze, w tym biurze?
Facet patrzył na mnie jakby usiłował zrozumieć obcy język, którego uczył się w zamierzchłym dzieciństwie.
– Zaraz. O czym pani mówi? Tak, ja wychodziłem z biura… Ten chłopak, mówi pani, był wystraszony?
– Był. Ciekawe, czym.
– Siedziały tam jakieś osoby, w księgowości chyba i w sekretariacie… No, w sekretariacie na pewno. I ten chłopak był wystraszony…
Nic nie zrobił, ale dziwnie jakoś sczerwieniał na twarzy. Po krótkiej chwili ta czerwień mu przeszła. Zamknął na moment oczy, kiedy je otworzył, były bez wyrazu.
– Pojęcia o tym nie mam. Dzieciaka ledwo zauważyłem, nawet nie wiem, skąd wyleciał. Może mu tam ktoś kota popędził. Który to był?
– Gdybym wiedziała, nie pytałabym pana. Próbuję go tu znaleźć, ale nie widzę, chyba go nie ma. Czyjeś dziecko, myślałam, ze pan przypadkiem wie. Ze znajomym pan wychodził?
– Nie. Obcy człowiek. Coś tam zaczęliśmy do siebie mówić i razem wyszliśmy, w ogóle nie wiem, kto to jest, od razu zszedł mi z oczu. Nie bywa tu chyba, nigdy go przedtem nie widziałem. – Ja też nie. Może przyjechał po gnój pod pieczarki. Naprawdę nie działo się tam w środku nic okropnego?
– Nic, słowo daję. Spokój był i cisza. Co tam. Lepiej niech mi pani powie, co pani liczy w piątej?
Powiedziałam co liczę w piątej, zdenerwowałam go tym bardzo, bo sam liczył co innego i odczepiłam się. Jedna czwarta mojego wnętrza, zainteresowana wczorajszym wydarzeniem, wypełniła się lekkim niepokojem. Chyba niepotrzebnie mu powiedziałam o przestrachu chłopczyka. I ten drugi, rzekomo obcy… Wcale nieprawda, niemożliwe, widziałam, jak wychodzili i jak rozmawiali, znali się. Musieli się znać. I ten drugi odpowiedział na moje pytanie o Jeremiasza, musiał znać Jeremiasza co najmniej z twarzy, nie mógł tu być pierwszy raz! Łże ten piekielnik, pojęcia nie mam dlaczego…
Przyszło mi nagle do głowy, że chłopczyk mógł ich podsłuchać. Rozmawiali o czymś takim, od czego włos się jeży na głowie, może właśnie o zabójstwie Derczyka, chłopczyk usłyszał i uciekł. Niegłupie dziecko. Nie lubię poprzestawać na przypuszczeniach, mogą być idiotyczne, jak ja mam znaleźć tego gówniarza? Zebrać do kupy wszystkie wyścigowe dzieci i obejrzeć je z bliska? Nie mam ani takiej władzy, ani pretekstu, podkomisarz Józio Wolski powinien to zrobić i wezwać mnie na konfrontację.