– Nie wiem, jakiś obcy – a po chwili, w moim kierunku: – No, gadaj o co chodzi?
– Przyleciałem wczoraj, dawno tu nie byłem i nie znam miasta – wyjaśniłem.
– Skąd przyleciałeś? – przerwał przyglądając mi się uważnie.
– Z Księżyca – wypaliłem patrząc mu w twarz. Zamilkł na chwile.
– Gwolisz. Przecież widziałem lunaka… Ale na zgreda też nie wyglądasz… – powiedział powoli, z zastanowieniem. – Kto ty jesteś tak naprawdę? Odsuń się trochę od kamery, muszę cię obejrzeć!
Odstąpiłem trzy kroki w tył. Widziałem, jak twarz mu się zmienia z emocji.
– Ty…! Ty jesteś kosmak! Bitt, popatrz, gnypel prawdę mówił, że w mieście jest kosmak!
Na ekranie pojawiła się twarz drugiego mężczyzny, łysiejącego brodacza.
– Skąd wiesz, że kosmak? – mruknął niedowierzająco.
– Nie widzisz? Ma gwiazdę, po tym się ich poznaje! I gada tak inaczej, po staremu. Ty, kosmak, masz broń?
– Mam. Wróciłem z Dżety. Mam tu coś do załatwienia…
– To nie z nami będziesz załatwiał – przerwał brodacz. – Nie zwariowałem, dyrba!
– A nie sprzedałbyś tej broni? – spytał drugi, pakując się w ekran.
– Uważaj, jak ci sprzeda!
– Możemy pogadać! – rzuciłem od niechcenia, żeby przedłużyć rozmowę.
– Ja tam z tobą nie pohandluję. Ale ci pomogę, bo jesteś grzeczny, dyrba. Przyślę ci docenta, znam jednego. Stary ful, ale dogadacie się. Może mi co dasz za to. Jaki numer?
– Numer?
– No, wideofonu.
– Sto jedenaście, pięćset piętnaście – powiedziałem patrząc na tabliczkę aparatu.
– Dobra, to gdzieś w centrum. Nie wychodź lepiej na ulicę, bo ci gnyple dogwolą. Dużo ich tam w centrum. W razie czego rozgwalaj łby, niczego się nie bój, tu bez tego nie pożyjesz. Zadzwonię do docenta.
Ekran zgasł, a ja zacząłem się teraz dopiero zastanawiać, czy dobrze zrobiłem podając numer mojego wideofonu. Kto wie, co zrobią te podejrzane typy… Przed kilkoma smarkaczami mogłem się jakoś obronić, ale… Zresztą, pomyślałem, nie mam innego wyjścia. Ci dwaj przynajmniej wyglądali i rozmawiali dość normalnie, jak na ten nienormalny świat. Wiedziałem już, co w moim wyglądzie wywołało tak piorunujące wrażenie na wszystkich, którzy mnie widzieli: emblemat w kształcie gwiazdy, naszyty na moim kombinezonie – tradycyjny symbol używany od dawna przez wszystkich członków załóg statków międzygwiezdnych. To on identyfikował mnie jako "kosmaka", co miało widocznie oznaczać astronautę wracającego z Kosmosu; tak, jak słowem "lunak" określano tu mieszkańców Księżyca… Widocznie czasem pojawiali się tu jedni i drudzy, lecz jak mi się zdaje, różnie byli traktowani. W każdym razie kosmak budził respekt i to było mi bardzo na rękę.
Leksykon bogacił mi się coraz bardziej. "Gnyple" – to byli ci młodzi, hałaśliwi chłopcy z rurkami za pazuchą. Poza tym byli jeszcze "zgredy" – chyba ci z podmiejskich domków. No i "docenci", o których nie wiedziałem jeszcze nic.
Jakże odmienny był ten świat od wszystkiego, co mogłem sobie wyobrazić w czasie mojej podróży. Prawdę mówiąc, nie próbowałem nawet budować go sobie zbyt szczegółowo w wyobraźni. Powodowałoby to jedynie niepotrzebne dodatkowe rozterki oprócz tych targających mną w chwilach refleksji. Inność przyszłego świata – niezależnie od realiów – była wystarczającym powodem niepokoju. Zbliżający się moment odlotu potęgował psychiczne napięcie między mną a Yettą. W każdym razie, sądząc po sobie samym, uważałem jej spokój za maskę, podobną do tej, za którą sam skrywałem swój stan ducha. Do tego wszystkiego jeszcze "Mefi" dokładał swoje diabelskie pokusy…
Do ostatniej niemal chwili przed moim odlotem z Ziemi na orbitę parkingową "Heliosa" van Troff przy każdej okazji namawiał mnie, bym zaakceptował jego propozycję. Uwierzył, wmówił sobie po prostu, że jest to jedyny sposób potwierdzenia przydatności dzieła jego życia.
– Przecież się kochacie! – mówił wpadając w patetyczne uniesienie.
– Czyż jest coś piękniejszego i cenniejszego niż uczucie, wielkie i prawdziwe?
Nie byłem wówczas, tak jak on, pewien wielkości mojego uczucia. Być może Yetta kochała mnie taką właśnie miłością, jak wyobrażał sobie "Mefi". Ale ja? Czy – gdybym był zakochany aż tak bardzo – nie powinienem był zrezygnować z podróży do Dżety?
Van Troff jakby nie chciał zauważyć tej antynomii… lub może chciał wmówić we mnie to uczucie… Wymyślony przez niego eksperyment stał się ostatnim, być może, celem jego życia.
– Czyżbyś bał się, że miłość Yetty nie przetrwa tych kilku minut po twoim odlocie? – Innym razem kpił sobie, jakby chciał zagrać na mojej męskiej ambicji. – To tak, jakbyś spóźniał się chwilę na umówione spotkanie. Na pewno czekałaby cierpliwie…
– Nie mogę jej tego proponować – powiedziałem wreszcie za którymś razem. – Przecież… mógłbym nie wrócić albo…
– Myślisz, że mógłbyś zakochać się w jednej z pięknych mieszkanek układu Dżety?
– Mówię poważnie. Mogę nie wrócić. Co wówczas? Yetta znajdzie się sama w obcym świecie…
– Nie przesadzaj. Pięćdziesiąt lat to mimo wszystko nie tak ogromny skok w czasie, by nie umiała sobie poradzić. Kobiety są zaradne, łatwo się adaptują…
– Nie wiem, czy zechciałaby… Wiedząc, że nie ma powrotu w swoje czasy, do swojego życia…
– Nie wymagaj ode mnie za wiele… – mruknął i zamilkł. – Powiedziałem ci, że to dopiero połowa odkrycia. Na resztę byłoby mi potrzebne jeszcze jedno życie… A ona… zgodzi się na pewno. Sam powiem jej o tym, niezależnie od twojej decyzji. To wreszcie także jej sprawa…
– Nie rób tego, nie stwarzaj jej złudzeń!
– Jakich złudzeń? Człowieku, uwierz wreszcie, że to, czemu poświęciłem życie, jest coś warte! Zrobiłbym jeszcze więcej, gdybym zdążył… Wówczas być może udałoby się wam obojgu albo jej samej, gdybyś ty nie wrócił, cofnąć wszystko…
– Co masz na myśli? Cofnąć? Wrócić?
– Może… Powiedziałem, że to kwestia jeszcze wielu lat pracy… Antygrawitacja… Wystarczy w teorii zmienić znaki we wzorach… Czy także znak przy symbolu oznaczający czas… Nie wiem. Wybacz, lecz n i e wiem… Na razie tylko czuję, ale tu nie wystarczy intuicja…
Uparł się. Powiedział jej, a ona bez namysłu uchwyciła się tej możliwości. Rozmawialiśmy o tym tylko raz. Jej entuzjazm zagłuszył mój głos rozsądku. Powiedziała: "Do zobaczenia, wiesz, gdzie mnie znajdziesz. Choćby to miało trwać dłużej niż pięćdziesiąt lat…"
Tak wyglądało nasze pożegnanie. Kiedy byłem już w autokarze, Yetta pomachała mi ręką, a potem złożyła obie dłonie i przechyliwszy głowę, oparła o nie policzek. Tym dziecinnym gestem przypomniała mi, że "idzie spać"… Podobnie żegnała mnie wiele razy, gdy odprowadziwszy ją wieczorem do domu, stałem pod jej oknem, by zobaczyć ją jeszcze raz, zanim odejdę. Tylko że wtedy wracałem po kilku dniach, by znów się z nią spotkać. Teraz było to pożegnanie na dłużej, przynajmniej dla mnie, bo ona…
Nie wiedziałem, kiedy zamierza skorzystać z cylindra. Od razu czy za rok, dwa… Zawsze była tak niecierpliwa… Kiedy nie mogłem spotkać się z nią przez tydzień, zajęty w ośrodku przygotowawczym, telefonowała codziennie z pretensjami lub czułościami na przemian. Nie potrafiła znieść mojej nieobecności, jednak ani słowem nie wspominała nigdy o moim bliskim odlocie. A ja wiedząc, że będę musiał ją opuścić, też tchórzliwie unikałem tego tematu. Może początkowo wierzyła, że jej uczucie zdoła mnie zatrzymać, że zrezygnuję z udziału w wyprawie? A może od początku wiedziała o wynalazku van Troffa?
Brzęczyk wideofonu wyrwał mnie z rozmyślań. Na ekranie widniała twarz mężczyzny może sześćdziesięcioletniego, o siwych włosach i gładko ogolonej twarzy.
– Witam cię – powiedział z uśmiechem. – Zmieniło się tu u nas trochę, co? Z której ekspedycji jesteś? Od komandora Glimma?
– Dzień dobry – odpowiedziałem. – Od Harveya. Wróciłem z Dżety. Wyruszyliśmy w dwutysięcznym czterdziestym drugim.
– Ho, ho! Ładny kawałek czasu… Wszyscy myśleli, że… No, że nie wrócicie… A potem… Potem już nie miał kto zajmować się Kosmosem. Dość było własnych kłopotów. Ale pogadamy sobie później. Teraz słuchaj. Jestem blisko, ale nie chcę łazić po ulicy. Masz jakąś broń?
– Mam porażacz.
– Znakomicie. Wyjdź ostrożnie na ulicę. Spojrzyj w prawo. Zobaczysz duży budynek z magazynem obuwia na parterze. Wejdź do tego magazynu^ W głębi, za regałami, zobaczysz drzwi windy towarowej. Wyjadę do ciebie tą windą. Za pięć minut. Gdyby cię ktoś po drodze zaczepiał, wal z porażacza bez ostrzeżenia. Nie daj się tylko zaskoczyć od tyłu. Masz gwiazdę, nie powinni cię atakować. Gnyple boją się kosmaków.
– Dobrze. Zaraz tam będę, docencie – powiedziałem.
– Nie musisz mnie tytułować! – zaśmiał się. – To słowo oznacza teraz coś innego niż w twoim dwudziestym pierwszym wieku.
Wyszedłem na korytarz i zjechałem windą na dół. W sieni przy drzwiach wyjściowych stali tyłem do mnie dwaj krótko ostrzyżeni chłopcy.
– Zgwalać, fule! – powiedziałem groźnie. Spojrzeli równocześnie w moją stronę. Jeden znanym mi ruchem sięgnął w zanadrze… Nie zdążył już wyjąć stamtąd ręki. Upadł, trafiony słabym impulsem z porażacza. Drugi rzucił się do drzwi i uciekł krzycząc coś głośno. Przeszedłem w poprzek ulicy, odprowadzony spojrzeniami kilku innych, czujnie skrytych pod ścianami, i bez przeszkód dotarłem do magazynu obuwia. W otwartych drzwiach windy stał mój rozmówca z wideofonu.
– Wchodź – powiedział zapraszając gestem.
Przyjrzałem mu się. Przez pierś miał przewieszoną jakąś ogromną armatę – chyba miotacz laserowy. Winda drgnęła i ruszyła w dół.
– Musimy dobrze uważać, żeby nam ta hołota nie właziła na dolne poziomy – powiedział, gdy wysiedliśmy. – Z przyjemnością dobraliby się do tego wszystkiego. Nam też by nie dali spokoju.
Prowadził mnie krętym korytarzykiem, otwierał jedne po drugich wąskie drzwiczki, potem jeszcze raz zjeżdżaliśmy windą. Przestronnym tunelem dotarliśmy do wielkiej, słabo oświetlonej hali pełnej pracujących maszyn. Za nią było znów kilka przejść, zeszliśmy schodami o parę pięter w dół, mijając podesty, z których rozchodziły się brudne i ciemne przejścia w głąb podziemnej budowli. Mój przewodnik objaśnił przyświecając reflektorem.