Sięgnąłem do wyłącznika wideofonu i poprosiłem o podanie dokładnego czasu. Mechaniczny głos zaczął monotonnie powtarzać godzinę i minuty. Równocześnie na ekranie ukazały się cyfry. Porównałem migocące cyfry sekund z moim zegarkiem. Godzina była inna niż w Lunie – dostosowano tam widać miejscowy czas umowny do innej strefy czasu na Ziemi. Lecz minuty i sekundy zgadzały się dokładnie. Precyzyjne chronometry odmierzały ten sam rytm czasów, tu i tam, pomimo przeszło wiek trwającego rozłamu… Ten sam czas wyznaczał tempo zagłady jednych i drugich, obojętny wobec toczących się zdarzeń, wspólny dla wszystkich ludzi, odkąd nauczyli się go odmierzać…
Wyłączyłem wideofon i oparłem głowę o poduszkę. Z głębi pamięci nadpłynął inny obraz, wywołany widokiem zmieniających się cyfr sekundnika…
Pamiętam ironiczne spojrzenie van Troffa, kiedy porównywałem zegarki, z których jeden przez minutę pozostawał zanurzony w czeluści szybu. Musiałem mieć wówczas niezbyt mądrą minę.
– Na czym polega ta sztuczka? – spytałem wreszcie, gdy zwlekając z wyjaśnieniami bawił się moim zaskoczeniem.
– Musiałbym ci zbyt długo wyjaśniać – powiedział kładąc mi dłoń na ramieniu. – Chodźmy na górę. Wilgotno tutaj, a mój reumatyzm tego nie lubi.
W powrotnej drodze van Troff starannie zamknął za sobą tajemne przejście, a następnie objaśnił mi sposób jego otwierania.
– Lubię was oboje – powiedział, gdy na powrót znaleźliśmy się w jego pokoju. – Ciebie i Yettę, Żal mi was, gdy pomyślę, że możecie się nigdy więcej już nie spotkać… Chcę wam pomóc. Mnie już na nic nie przyda się ten wynalazek; zbyt późno doprowadziłem dzieło do końca. Nie widzę sensu w jego rozpowszechnianiu. Może się to jednak przydać właśnie wam. Jeśli chcecie, możecie z tego skorzystać. Będę miał wówczas przekonanie, że moja praca miała jednak sens. Jednym słowem – chcę dać ci młodość Yetty, zachować ją dla ciebie do czasu twojego powrotu…
– Czy to możliwe? – spytałem.
– Najzupełniej. Będzie na ciebie czekała. O ile znam kobiety, zgodzi się na pewno.
– Myślisz profesorze, że jej uczucie przetrwa przez pół wieku?
– Nic nie rozumiesz! – zachichotał kiwając z politowaniem głową.
– Nie oferuję ci eliksiru młodości dla tej dziewczyny! Chcę ci ją dać taką, jaka jest w tej chwili – za lat pięćdziesiąt.
– Więc to, co zrobiłeś z zegarkiem?…
– To nie kuglarska sztuczka. W głębi szybu, pod klapą włazu, znajduje się cylindryczna komora. W jej wnętrzu po zamknięciu włazu czas nie płynie.
– Jak to? Czy zatrzymuje się w miejscu? – nie mogłem wciąż zorientować się, kiedy "Mefi" mówi poważnie, a kiedy żartuje.
– No, niezupełnie, ale płynie niezmiernie powoli. Zgodnie z regułami ogólnej teorii pól, ujętej relatywistycznie…
– Nie jestem na tyle zorientowany…
– Wiem. Nigdy nie byłeś zbyt mocny w tych zagadnieniach. O ile dobrze pamiętam. Ale nie musisz się wstydzić. Jestem jednym z niewielu żyjących fizyków, którzy w pełni rozumieją te sprawy… Wyjaśnię ci to przez analogię, tak będzie przystępniej.
Wiesz zapewne, że w układach nieinercjalnych czas biegnie niejednakowo. Bliźniak, wysłany w Kosmos w rakiecie przyspieszającej do prędkości podświetlnej, po powrocie będzie młodszy od swego brata pozostającego na Ziemi…
– Ale… przecież cylinder pozostaje wciąż tutaj, nie porusza się… – wtrąciłem.
– Zaczekaj. Wiadomo także, że w pobliżu wielkich mas materii, w silnym polu grawitacyjnym, czas upływa wolniej niż z dala od nich. Przykładem mogą być zjawiska zachodzące w pobliżu tak zwanych czarnych dziur. Jest równoznaczne, inaczej rzecz ujmując, z zakrzywieniem przestrzeni – tym większym, im silniejsze jest pole. Ale na Ziemi grawitacja jest niewielka. Czy można jednak lokalnie zakrzywić przestrzeń tak, by osiągnąć efekt zwolnienia upływu czasu? Otóż można. Wystarczy wykorzystać odpowiednio tę grawitację, którą wytwarza Ziemia…
– Przecież pole ziemskie jest bardzo słabe, jak sam mówiłeś!
– Pole tak, ale masa? Wyobraź sobie, że cała masa Ziemi skupia się w obszarze kuli o promieniu jednego metra. Jak myślisz, ile jednostek "g" wynosiłoby przyspieszenie grawitacyjne na powierzchni takiej kuli?
– Musiałbym przeliczyć… No, powiedzmy, milion?
– Pomnóż to jeszcze przez milion i wciąż będzie za mało! – zaśmiał się van Troff. – Taka kula miałaby właściwości "czarnej dziury"!
– Ale… przecież w realnych warunkach, na Ziemi… nie można tego osiągnąć?!
– Mój drogi! – van Troff uśmiechnął się ironicznie. – Czy chcąc zapalić kawałek papieru, musisz lecieć z nim w kierunku Słońca?
– Wystarczy soczewka…
– Jesteś inteligentny jak na kosmonautę – zakpił dobrotliwie. – Sam odpowiedziałeś na własne wątpliwości. Soczewka da ci lokalny, maleńki obrazek słońca, który w jednej chwili wypali dziurkę w papierze, podczas gdy to samo słońce, oświetlając papier bezpośrednio, niczego podobnego nie wywoła. To wszystko. Zamkniecie klapy włazu do cylindra powoduje odpowiednie ustawienie "soczewek grawitacyjnych", jeśli można je tak nazwać, i skupienie pola na małym obszarze wnętrza komory.
– Nie pojmuje, ale musze ci wierzyć, profesorze – powiedziałem. – Czy zatem czas w komorze nie płynie?
– To byłoby niemożliwe. Czas nie może całkowicie stanąć. Można jednakże dowolnie wstrzymać jego upływ w porównaniu z czasem biegnącym w drugim układzie, którym jest w danym przypadku Ziemia… Wszystko zależy od skuteczności "soczewek"… Udało mi się uzyskać zupełnie niezły rezultat: sto lat naszego czasu trwa w cylindrze około ośmiu minut…
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że zegarek pozostawiony przez sto lat we wnętrzu cylindra, posunąłby się tylko o osiem minut?
– Mniej więcej… Robiłem dość dokładne pomiary. Mój zegarek był tam przez rok. Przesunął się o niecałe pięć sekund…
– Ale… człowiek? Czy mógłby…
– Tak.
– Sprawdziłeś?
– Mój zegarek był przypięty do przegubu młodego szympansa. Po roku szympans wyszedł zupełnie zdrowy i nawet nie znudzony pobytem… Zresztą… ja też… ostatnio zrobiłem sobie trzymiesięczny urlop. Wszyscy myśleli, że wyjechałem. Byłem jednak tam, w cylindrze… Zamknąłem klapę i natychmiast ją otworzyłem. Nie muszę ci tłumaczyć, że na tym urlopie nie zdążyłem wypocząć. Dla mnie wszystko trwało sekundę…
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, co wyniknie z pomysłów starego profesora…
Obudziłem się późno. Gdy wyjrzałem przez okno, po ulicy snuły się gromadki młodych chłopców. Przystawali, rozmawiali krzykliwie, niektórzy mieli w rękach instrumenty wydające przeraźliwe dźwięki. Robili dużo hałasu, przez drzwi sklepów wylatywały na ulicę różne przedmioty. Miejscami wybuchały bójki, ale kończyły się szybko i bez większych skutków. Obserwowałem przez pół godziny życie ulicy, nie mogąc zrozumieć wielu rzeczy i zdarzeń. Kim byli ci rozbrykani młodzieńcy? Czy nikt nie próbował utrzymać tu porządku?
Owszem, automaty porządkowe cierpliwie sprzątały zaśmieconą ulicę, nikt jednak nie przeszkadzał nudzącym się wyraźnie chłopcom, wynajdującym sobie dziwne rozrywki.
Miasto dzieci? – pomyślałem patrząc na to wszystko. – Czy jakieś nowoczesne metody wychowania?
Nie! Przecież te "dzieci" były zdecydowane zabić mnie wczorajszego wieczora… Czyżby nie było tu ludzi dorosłych? Ci, na ulicach, wyglądali na nastolatków… A tamci, z przedmieścia? To byli przecież ludzie w starszym wieku…
Kiedy mnie zaatakowano w mieście, miałem na sobie strój z przedmieścia. Czyżby to było przyczyną? Chyba tak! Zaczynałem kojarzyć fakty. Tamci obdarci i brudni, wegetujący w starych rozpadających się domkach – podczas gdy tutaj mieszkania stoją puste, w magazynach jest wszystko, co potrzebne do normalnego życia… I ci, młodzi i rozbrykani, napadający kupą na domniemanego przybysza stamtąd…
Najwidoczniej istniał konflikt między jednymi a drugimi, jakiś zagadkowy podział społeczeństwa. Ci, którzy opanowali śródmieście, bez litości odpychali tamtych, nękali ich, zwalczali… Pamiętam zachowanie oberwańców, ich trwożne skradanie się pod osłoną cienia, "gaszenie" latarń… Kogo się bali, przed kim kryli? Czy przed tymi smarkaczami? Kto systematycznie niszczył automaty żywnościowe w bezludnych osiedlach na obrzeżu miasta? Dlaczego osiedla te były niezamieszkałe? Czyżby lunantropi mieli rację mówiąc, że Ziemię zamieszkuje zdegenerowana, wymierająca odmiana ludzi?
Zastanowiło mnie jedno jeszcze: wśród młodych na ulicy ani też wśród bandy z przedmieścia nie zauważyłem kobiet. Nie rozumiałem, co się tu dzieje, choć odkrywałem pewne prawidłowości. W gruncie rzeczy nie interesowały mnie na razie szczegóły dotyczące tutejszego społeczeństwa. Chciałem znaleźć to miejsce, dotrzeć tam jak najprędzej… Czy jednak potrafię poradzić sobie bez niczyjej pomocy?
Odszedłem od okna i usiadłem, by zastanowić się nad planem dalszych poszukiwań. Spojrzałem na wideofon, stojący przede mną na stoliku. Był czynny. Po naciśnięciu przycisku ekran rozjaśnił się i zabrzmiał głos automatu:
– Centrala miejska – proszę podać numer lub nazwę abonenta.
– Proszę informację miejscową – powiedziałem.
– Informacja, słucham.
– Kto kieruje administracją miasta?
– Centralny Zespół Koordynacji.
– Proszę mnie połączyć z szefem.
– CZK jest zespołem komputerów.
– Chcę mówić z nadzorującym je człowiekiem.
– Zespół pracuje bez nadzoru.
– Więc proszę posterunek policji.
– Nie ma takiej instytucji.
– Cholera! – zakląłem wreszcie zniecierpliwiony.
– Abonent nieznany – odpowiedział spokojnie automat. Mógłbym długo tak rozmawiać…
– Trzy siódemki, trzy jedynki – powiedziałem na chybił trafił.
Ekran ściemniał, w głośniku kilkakrotnie zabrzęczało, nim pojawiła się twarz mężczyzny. Wyglądał na trzydzieści lat, miał nie ogolone policzki i długie potargane włosy.
– Czego? – burknął patrząc na mnie z ekranu.
– Masz trochę czasu? – spytałem.
– No, może mam. Kto ty jesteś? Zaczekaj chwile… Odwrócił się do kogoś drugiego. Słyszałem, jak powiedział: