LUNA I
Po przebudzeniu długo nie mogłem uprzytomnić sobie, gdzie jestem. Z czającym się gdzieś w okolicach skroni bólem głowy, z sennymi wizjami plączącymi się jeszcze z rzeczywistością, w bladym świetle sufitowej lampy przez długie sekundy lustrowałem maleńkie pomieszczenie, próbując odtworzyć wydarzenia sprzed zaśnięcia. Nie wykonując najmniejszego ruchu ciałem, samymi tylko ostrożnymi skrętami szyi kierowałem wzrok na każdą z widocznych czterech płaszczyzn – sufitu i ścian, o tej samej brudnobiałej barwie i matowej gładkości.
To nie było wnętrze statku ani kabina rakiety. Stwierdzenie to jakby zwolniło w mojej podświadomości ten bezpiecznik, który zapobiega bezsensownemu nadrywaniu mięśni podczas prób poruszania czymkolwiek, gdy człowiek spoczywa przykrępowany ciasno do fotela. W jednej chwili usiadłem na posłaniu, a lekkość, z jaką udało mi się tego dokonać, pomogła mi przypomnieć sobie wszystko.
Więc jestem znowu tutaj, wróciłem. No może jeszcze niezupełnie, ale prawie… Mniejsza o drobiazgi, ważne jest to, że naprawdę wróciłem. Wróciliśmy.
Wraz z uczuciem lekkości całego ciała doświadczyłem niezmiernej ulgi, odprężenia, rozluźnienia jakiegoś wewnętrznego napięcia, którego istnienie wskutek wieloletniego przyzwyczajenia nie docierało przedtem do mojej świadomości. Dopiero teraz mogłem odczuć, jak było ono potężne i wszechogarniające przez cały czas, przez cały czas świadomie przeżyty tam, z dala od miejsca kojarzącego się zawsze ze swojskością, bezpieczeństwem, odpoczynkiem.
Spojrzałem na zegarek. Pokazywał dzień ósmy sierpnia, godzinę dziesiątą dwadzieścia dwie. Niewiele mówiły tutaj – ta data i godzina. Przywiezione stamtąd nie miały nic wspólnego z tutejszym czasem. Mój czas był tu obcy, choć przecież stąd wywieziony. Przepuszczony przez machinę przyspieszeń i pól grawitacyjnych, rozbiegł się znacznie z tym spokojnie płynącym, miarowo tykającym czasem Układu.
Był jeszcze i trzeci czas, ten najprawdziwszy, odczuwany we mnie, w kościach, mięśniach, mózgu – biologiczny, efektywnie przeżyty, mierzony procesami przebiegającymi w komórkach ciała. Tego czasu nie potrafiłem określić dostatecznie precyzyjnie, lecz teraz nie miało to istotnego znaczenia. Wystarczyło mi wiedzieć, że w przybliżeniu dobiegał on lat czterdziestu. Była to zaledwie mała cząstka interwału czasowego, który wyznaczał naszą Długą Nieobecność.
Legowisko, na którym siedziałem, rozbudzony już i zorientowany, było niskim tapczanem, niewiele wystającym ponad poziom podłogi pomieszczenia. Tuż obok stała moja torba podróżna, otwarta, z wywleczonymi w pośpiechu częściami ubioru i innymi drobiazgami, porozrzucanymi wokół niej na szorstkiej dywanowej wykładzinie. Wczoraj, gdy wreszcie tu dotarłem, czułem się za bardzo zmęczony, by porządnie rozpakować bagaż. Padłem na posłanie, nie rozejrzawszy się nawet po przydzielonym pomieszczeniu, i przespałem ponad dwanaście godzin.
Lekki ból głowy trwał nadal, w płucach czułem niedobór tlenu. Znałem dobrze to uczucie. Nieraz przecież zdarzała się konieczność przestawienia pokrętła regulatora w położenie "E", gdy zasób powietrza w zbiornikach skafandra spadał poniżej normy. Trzeba było wówczas ograniczyć zbędne ruchy, starać się nie myśleć o niczym ważnym i czekać. Tak ujmowała to instrukcja awaryjna. Co innego zazwyczaj dyktowały okoliczności i jeśli nawet nie dało się nic przedsięwziąć, to nie sposób było opanować myśli gorączkowo szukających wyjścia z sytuacji. Tak było na Drugiej, na Arionie, na Cleo – gdy wydawało się, że nadszedł koniec. Czuło się wtedy wprost fizycznie, namacalnie, jak niedobór tlenu paraliżuje umysł, przemienia myślenie w bezsensowne przelewanie lepkiej mazi pod czaszką, czyniąc nierozwiązalny problem z najprostszej nawet oczywistości. Ben nazywał taki stan "oddychaniem pustym powietrzem". Określenie było trafne, bo regeneracyjny układ skafandra, odsysając z wydychanego powietrza cały dwutlenek węgla, dodawał w tych sytuacjach tylko tyle tlenu, by utrzymać organizm przy życiu.
W pomieszczeniu, gdzie się znajdowałem, powietrze była niedotlenione, choć niewątpliwie doskonale oczyszczone ze szkodliwych substancji, z zapachów nawet. Wstałem trochę zbyt energicznie, znów na chwilę zapominając o niewielkiej grawitacji, mniejszej znacznie niż ta, do jakiej przywykłem podczas ostatnich kilku miesięcy. Unosząc odruchowo ręce w górę, zdołałem ochronić głowę przed zetknięciem z niskim sufitem, podczas gdy stopy oderwały się od podłogi.
Łazienka, a raczej ciasna kabina kąpielowa, przylegająca do mojego pokoju, była od dawna nie używana, bo z sitka natrysku pociekała rdzawa, zimna woda i dopiero po dłuższej chwili mogłem się umyć. Ubrałem się szybko i do reszty rozpakowałem torbę. Zgodnie z poleceniem zabrałem tylko parę osobistych przedmiotów. No i ten drobiazg. Przez chwilę trzymałem go na dłoni. Dziwne, że nikt nie sprawdził zawartości naszych bagaży. A zresztą może wcale nie takie dziwne. Byłoby nawet niezbyt grzecznie z ich strony, gdyby postąpili inaczej. Na wszelki wypadek owinąłem broń w ręcznik i rozejrzałem się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym ją ukryć.
Kratkę ściekową w podłodze łazienki udało mi się bez większego trudu wyjąć, upchnąłem więc zawiniątko w kanale odpływowym, mocując kratkę na powrót w otworze.
Dopiero gdy z tym skończyłem, przyszła refleksja: dlaczego to zrobiłem? Właśnie – dlaczego? Czyżby pośród niewielu wydarzeń, jakie zaszły od chwili naszego przybycia, wśród niewielu zdań, które padły między nami i nimi, było coś szczególnego, co kazało mi tak postąpić.. Przysiadłem na brzegu tapczanu. Jak to było? Czy dostrzegłem wczoraj coś niezwykłego w wyglądzie, zachowaniu, słowach tych ludzi? Byliśmy przygotowani na wszystko i tak nastawieni, by nic nie mogło nas zdziwić ani zaskoczyć. A przynajmniej – by nie dać po sobie poznać zbytniego zaskoczenia. Sytuacja była wszak na tyle niezwykła, niecodzienna i nienormalna, że jakiekolwiek ich zachowanie powinno uchodzić w naszych oczach za normalne i właściwe, powinno być przez nas uznane za zwykłą, obowiązującą procedurę. Co o nich wiemy? Zapewne mniej niż oni o nas. Chociaż… Czy w istocie wiele o nas wiedzą? Czy muszą wiedzieć?
W tym miejscu moich rozważań wyobraziłem sobie konsternację, jaką w moich czasach wywołałaby nagła wiadomość, że oto zmartwychwstała drużyna zakutych w stal rycerzy konno i zbrojnie ciągnie w kierunku miasta stojącego w miejscu, gdzie ongiś była warowna twierdza. Jak zachowaliby się w tej sytuacji moi współcześni? Może by skierowali owych wojowników wprost do muzeum historycznego? A może w nerwowym pośpiechu przystąpiliby do budowy średniowiecznego grodu – oczywiście wedle współczesnych wyobrażeń – aby szacownych przodków przyjąć godnie i aby nie czuli się obco w jakże odmiennym od własnego świecie?
Ciekawe, czy rozbrojono by ich z mieczy i kopii? Czy zabrano by im rumaki i zbroje?
Właśnie! Co z "Heliosem", który pozostał na orbicie stacjonarnej? Co z naszymi lądownikami? Gdzie umieszczono nasze skafandry – nie ma ich wszak tutaj, pozostały gdzieś w komorach Śluzy.
Czy pozwolą nam wrócić na statek, zabrać wyniki naszych badań, eksponaty, sprzęt? Czy w ogóle interesuje ich dorobek wyprawy, zdobywany z takim wysiłkiem, okupiony istnieniem kilkorga spośród nas?
Nie wyglądało na to, by zamierzali z entuzjazmem rzucać się na przywiezione przez nas skarby. Nie pytali o nic, wydając jedynie suche polecenia, dopóki nie znaleźliśmy się tutaj. Potem zadawali dziwne pytania, o rzeczy dla nas oczywiste, a dla nich widać niejasne. Oszołomieni chwilą powrotu, nie zwracaliśmy na to dostatecznej uwagi. Byliśmy zresztą psychicznie nastawieni tak, by nie dać powodu do uznania nas za relikty zamierzchłej przeszłości, za żywe skamieliny czy wręcz za niebezpiecznych przez swe nieokrzesanie dzikusów z innej ery.
Gdy tak zastanawiałem się nad wydarzeniami ostatniej doby, mój wzrok odnalazł leżący na dnie torby notatnik w zielonej okładce. Nie potrafię teraz powiedzieć, dlaczego zabrałem wśród innych drobiazgów z "Heliosa" ten zeszyt, zawierający sto cienkich arkusików metafolu. Był przystosowany do notowania w przeróżnych nienormalnych warunkach, odporny na wysokie i niskie temperatury, wilgoć, chemikalia i wszystkie czynniki, które zdolni byli sobie wyobrazić ludzie ekwipujący nas na wyprawę do planet Dżety. W istocie metafol niejednokrotnie sprawdził się w różnych opresjach i dzięki niemu ocalało wiele- zapisów w sytuacjach, gdy zawiodły inne, bardziej może nowoczesne i wygodniejsze środki utrwalania informacji. Spełniał swoje zadanie na ogół wszędzie, a przynajmniej tam, gdzie człowiek odziany w skafander był jeszcze zdolny notować.
Widocznie pakując mój podręczny bagażów chwili opuszczania "Heliosa", poczułem się jak przed następną nową wyprawą badawczą w ten świat, który wprawdzie nie był dla nas nowy, lecz mógł okazać się równie nie znany jak tamte, odległe o lata świetlne. Od tego naszego też dzieliły nas lata; nie lata światła, mierzące dystans w przestrzeni, lecz lata, całe stulecia dystansu w czasie, który tak czy inaczej dla nas znaczył opóźnienie w stosunku do tych, co tu pozostali.
Trzeba notować – pomyślałem sięgając po zielony zeszyt. Nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy, a w związku z tym, co okaże się ważne. Nie trzeba tracić dobrych nawyków, utrwalonych latami przeżytymi w obcych światach. Te nawyki są teraz prawie wszystkim, co jest naprawdę nasze – życiem i światem, bo z tym tutaj światem łączyć nas mogą jedynie sentymenty.
Schowałem notatnik za bluzę razem z pisakiem zatkniętym za jego okładkę i wyszedłem z kabiny na wąski korytarzyk. Zza uchylonych sąsiednich drzwi dobiegały szmery rozmów. Wszedłem tam.
Przy długim stole siedziało kilkoro naszych: Ben, Agga, Komandor, Pavo i jeszcze dwie osoby. Pili z plastykowych naczyń, przegryzając czymś w kształcie foremnych prostopadłościennych kromek o bladożółtym zabarwieniu. Wchodząc napotkałem wzrok Komandora – przeciągłe, trochę zbyt długie spojrzenia, jakby chciał mi w ten sposób coś przekazać lub ostrzec przed czymś, nim się odezwę. Kątem oka dostrzegłem jeszcze jedną osobę. Niski, drobny człowieczek o bladej cerze stał oparty o ścianę z dłońmi założonymi za plecy. Przelotnie spojrzałem w jego stronę, nim usiadłem przy stole wśród pozostałych. Patrzył przed siebie tępo, w zagapieniu, jakby nie dostrzegał nikogo; jego prawa stopa w miękkim pantoflu, oparta piętą o podłogę, wykonywała rytmiczny ruch. Było to lekkie przytupywanie, zdradzające zniecierpliwienie lub może napięcie psychiczne.