– Jesteśmy w drugiej warstwie, trzydzieści metrów nad poziomem gruntu. Niżej jest miasto, które znałeś z twoich czasów. Zresztą i tutaj, i jeszcze wyżej wystają stare budowle z dwudziestego i dwudziestego pierwszego. Pierwszy strop przeciął je w połowie albo, te wyższe, w jednej trzeciej wysokości. Cała kubatura jest zalana krazolitem, ale klatki schodowe i szyby wind są drożne, przynajmniej w niektórych. Dzięki temu jest dostęp do wszystkich warstw, aż po naturalny grunt. Niestety, nie w każdym miejscu. Tam gdzie strop położono powyżej budynków pierwszej warstwy, nie da się tak prosto zejść. Stare ulice są poprzegradzane litymi podporami stropu i tylko odcinkami dostępne. Ale tam i tak nie ma po co chodzić. Wytwórnie są w trzeciej warstwie, inżynieria miejska w drugiej; na poziomie gruntu została tylko kanalizacja, kolej w wydzielonych tunelach i rezerwowe siłownie, nie używane zresztą.
Rozgadał się objaśniając mijane obiekty. Widać czuł się jak u siebie w tych mrocznych zakamarkach.
– No, to jesteśmy na miejscu – powiedział. – Sam byś pewnie nie trafił.
Stanęliśmy przed betonowym blokiem, zamykającym tunel, którym tu przyszliśmy. Mój przewodnik dotknął ręką ściany. Gdzieś nad nami zaskrzeczał głośnik.
– Ile jest siedem razy osiem? – zabrzmiał tubalny głos z wysoka. "Docent" spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Aby dostać się do Hadesu, trzeba mieć obola. Pięćdziesiąt sześć! – odburknął w górę i ściana rozstąpiła się przed nami, ukazując oświetlone wnętrze. – Uważaj, nie potknij się!
Na środku leżał biały ludzki szkielet. Pod ścianami zauważyłem jeszcze kilka. Ściana zawarła się za nami.
– To są ci, którym udało się z tabliczką mnożenia. Dotarli aż tutaj, ale ich radość była krótka. Umarli z głodu. Zostawiliśmy ich tu, dla przykładu… – Dotknął następnej ściany.
– Całka nieoznaczona z iks do minus trzeciej potęgi po de iks? – rozległo się z góry.
– Przez całki elementarne żaden dotąd nie przebrnął! Minus jedna druga iks do minus drugiej potęgi.
Następna ściana rozwarła się, przepuszczając nas do pomieszczenia pełnego światła i zieleni bujnej roślinności. Na środku, wśród kolistego basenu, tryskała fontanna. Promienniki umieszczone wysoko pod stropem dawały złudzenie słonecznego światła i ciepła. Stałem oniemiały ze zdumienia. Mój przewodnik napawał się zaskoczeniem, jakie mi zgotował.
– Ładnie tu, prawda? Trzeba jakoś żyć… Zrobiliśmy sobie tutaj kawałek prawdziwego świata. Niestety, tylko kawałek i nie bardzo prawdziwego. Chodź, należy nam się jakiś obiad.
Zaprowadził mnie do luksusowo urządzonego apartamentu, pełnego żywych roślin i wygodnych foteli. Na półkach pod ścianami stały szeregi książek i kaset z mikrofilmami.
– Usiądź – powiedział wskazując mi fotel i wyjmując z szafki butelkę i kieliszki. – Tutaj mamy bibliotekę. Możemy teraz spokojnie porozmawiać. Miałeś, zdaje się, jakąś sprawę do załatwienia?
– Ilu was żyje tu, na dole? – spytałem rozglądając się po salonie.
– Sześciu.
– Sześciu? – powtórzyłem myśląc, że się przesłyszałem.
– Tak, sześciu. Ostatnich sześciu. Zresztą dla większej liczby osób nie starczyłoby komfortu. Ostatecznie należy nam się. Jedynych sześciu jako tako normalnych w tym mieście…
A przecież to ja, ja sam skazałem na bytowanie w tym nienormalnym świecie dziewczynę, która kochała mnie tak prawdziwie – pomyślałem. Nie wolno było do tego dopuścić! Ona, taka delikatna, wrażliwa, wypieszczona w mojej wyobraźni, podsycanej wspomnieniami jej słów, jej obrazu, wegetuje teraz być może rzucona gdzieś w ciżbę odrażających indywiduów, zaludniających to miasto… Ona, którą przecież tak kochałem i wtedy, i teraz…
Czy kochałem Yettę już wtedy, przed odlotem? Zadawałem sobie to pytanie, lecz fascynacja podróżą odsuwała ów problem na drugi plan. Dopiero w drodze, a właściwie u jej półmetka w układzie Dżety, gdy wydobyto mnie z anabiozy, pytanie wróciło, z odpowiedzią coraz jaśniej rysującą się w mózgu… Może sprawiła to odległość w czasie i przestrzeni od wszystkiego, co zostawiałem, opuściłem na tak długo… Yetta była jedynym oparciem dla myśli wracających na Ziemię. Wszystko musiało się tutaj zmieniać; ona jedna trwała niezmienna, ta sama… Wierzyłem w to niezachwianie, choć nie miałem przecież żadnej pewności, czy w końcu nie zrezygnowała z zamierzonego planu. Dla mnie była tam, w cylindrze. Ta myśl, jak niepodważalny aksjomat, stała się jedynym kryterium mojego działania. Kochałem ją – teraz dopiero świadomie; uczucie to było mi niezbędne. Fotografia Yetty towarzyszyła mi wszędzie – w kabinie statku, w sterowni ładownika; gdy wyruszałem na którąkolwiek z planet, miałem ją zawsze w jednej z zewnętrznych kieszeni skafandra, bym w każdej chwili mógł po nią sięgnąć. Była moją wiarą, moim sensem bytu… Tak było prawie do końca…
Obudzeni z anabiozy, u kresu naszego powrotu, dowiedzieliśmy się, że po osiągnięciu zaledwie około jednej ósmej planowanej prędkości silniki odmówiły posłuszeństwa. Tak więc podróż powrotna trwała sto kilkadziesiąt lat zamiast dwudziestu.
Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci. Wtedy po raz pierwszy dopuściłem do świadomości myśl o tym, że ona może już na mnie nie czeka… Przeklinałem na przemian – silniki "Heliosa", van Troffa, siebie…
Gdybym odleciał, pożegnany na zawsze z Yettą – jak ze wszystkimi żyjącymi, których za lat pięćdziesiąt mogłem już nie spotkać – wracałbym teraz, jak moi towarzysze, pogodzony z sytuacją… Dopiero w takich chwilach człowiek zdaje sobie sprawę, jakiego znaczenia mogą nabierać pojedyncze zdania czy słowa, kiedyś przez kogoś wypowiedziane. Przypomniałem sobie słowa Yetty: "…choćby to miało trwać dłużej niż pięćdziesiąt lat…" Uczepiłem się tych słów z nową wiarą i zapałem. Snułem przypuszczenia, wyobrażałem sobie sytuacje… Oto Yetta w oznaczonym czasie wychodzi z cylindra, a przekonawszy się, że "Helios" jeszcze nie powrócił – wraca tam, by czekać dalej…
Wiadomość o naszej awarii nie mogła dotrzeć do Ziemi wcześniej niż kilkadziesiąt lat po starcie z Dżety… Przy szybkości, jaką rozwinął statek w powrotnej drodze, musiało upłynąć dużo czasu, nim znaleźliśmy się w obszarze zasięgu łączności z Ziemią. Komputer pilotujący nadawał meldunek, o tym wiedzieliśmy z zapisu… Czy został odebrany? Potwierdzenie nie nadeszło…
Teraz gdy znam sytuację panującą w tym czasie na Ziemi, mogę sobie wytłumaczyć przyczynę tego braku odpowiedzi… Wszystkie wątpliwości odżyły na nowo. Tam, na Księżycu, i tutaj, w ziemskim mieście… Jedynym sposobem, by wszystko do końca wyjaśnić, mogło być odnalezienie cylindra van Troffa… Czy go znajdę? Czy ona… tam jest? Czy w ogóle była tam kiedykolwiek? A może żyłem tylko złudzeniami?… Nie, ona musi tam być… Dla niej to przecież tylko szesnaście minut! Szesnaście minut! Czyżby nie miała dość cierpliwości… i odwagi… by je przeczekać? A jeśli czeka… Przecież nie mogę pozostawić jej tam na zawsze…
– Musisz mi chyba dużo wyjaśnić; najlepiej od początku. A co do mojej sprawy… Czy potrafisz mi wskazać drogę… Szukam budynku Instytutu Grawitologii… Oczywiście tego z połowy dwudziestego pierwszego wieku… – powiedziałem, rozglądając się po przytulnym wnętrzu.
– Znajdziemy. Mamy tu plany ze wszystkich okresów. Inna sprawa, że mogą być trudności z dotarciem… Zostawiłeś coś tam?
– Właśnie. Muszę poszukać.
– Nie wiem, czy znajdziesz. Wnętrza budynków były zazwyczaj opróżnione przed zasklepieniem.
– To było w piwnicach, a właściwie… pod piwnicami… W głębokim szybie.
– Może się uda tam dotrzeć, zobaczymy. Ale nie ma pośpiechu, czekało dwieście lat, poczeka jeszcze trochę. Czuj się naszym gościem.
– A twoi towarzysze?
– Poszli w teren. Każdy ma swoje interesy. Wrócą na kolację, poznasz ich. Oni też się ucieszą. Ostatni kosmak był w tym mieście chyba ze czterdzieści lat temu.
– Co się z nim stało?
– Wyjechał. Do innego miasta, nie wiem nawet dokąd. Też czegoś szukał. Wy wszyscy czegoś szukacie, pewnie własnych śladów… Chyba wam zazdroszczę…
– Czego? Samotności? Zagubionego czasu?
– Życia. Prawdziwego, z rozmachem…
Zamilkliśmy obaj. Patrzyłem na starego człowieka, nalewającego do kieliszków przejrzysty płyn. Może miał rację…
– No, to… – powiedział podając mi kieliszek. – Sądząc z języka, którego używasz biegle, choć nieco archaicznie, jesteś stąd. A więc, starym zwyczajem – zdrowie!
– Alkohol? – spytałem wąchając zawartość kieliszka. – Przetrwał wszystkie przełomy historyczne…
– Przetrwał. Było już z tym krucho, ale wskrzesiliśmy dobre tradycje – zaśmiał się trącając mój kieliszek.
Trunek był mocny, a ja nie piłem… od dwustu lat, można by powiedzieć.
– Nie pytam, jak ci się podoba świat, który zastałeś, bo z góry znam odpowiedź – podjął odstawiając kieliszek. – Nie musisz go chwalić nawet przez kurtuazję. To nie nasza wina, że jest taki. A zresztą, czy można tu mówić o czyjejś winie?
– Dlaczego właściwie zaprosiłeś mnie tutaj? – spytałem, gdy mój gospodarz zabrał się z wprawą do przygotowania jakiegoś popisowego dania. Używał do tego – oprócz opakowanych produktów, które znałem ze sklepów – także świeżych warzyw i zieleniny.
– Przede wszystkim dlatego, że lubię porozmawiać. Tutaj jest na co dzień dość monotonnie. Nic już nie ma do roboty, chyba że ktoś, jak my, jej szuka. Oni wszyscy, ci z miasta, żyją jak trzoda: między żłobem, wybiegiem i spaniem. Czasem się jeszcze trochę pobodą, ale po prawdzie nie ma już o co ani o kogo. Wszystko dostają pod sam nos: syntentyczne pożywienie, wciąż jednakowe, ale za to w obfitości; mają odzież, mieszkanie, jakieś tam własne rozrywki, których byś zapewne nie rozumiał… Miasto dba o nich i będzie dbało, dopóki pozostanie w nim choćby jeden konsument. Nawet jeszcze dłużej, aż się to rozstroi i rozleci. Nim to jednak nastąpi, nie będzie po nas wszystkich ani śladu. Automatyzacja produkcji, unifikacja konsumpcji, optymalizacja genotypu… Z tych trzech rzeczy dwie pierwsze udały się, nie można powiedzieć… Tylko że nudno jak wszyscy diabli… I tak już od stu co najmniej lat. A my, skoro już przez nierozwagę czy wręcz głupotę znaleźliśmy się tutaj, musimy sobie jakoś tę powszechność urozmaicać. Wolisz sałatę z octem, oliwą czy śmietaną?