W ten sposób zakończył się pierwszy etap mojej ucieczki. Odtąd już nie było mnie w Osiedlu Luna I. Teoretycznie…
Kars był prawie pewien, że sztolnie, którymi wydobywano urobek podczas drążenia korytarzy Osiedla, przebiegały ukośnie; jego fachowość była niepodważalna, a argumenty przekonywały mnie i Bena.
– Przy tego typu pracach stosuje się dwie metody: materiał skalny usuwa się windą skipową w pionowym szybie albo przenośnikiem taśmowym. Przy płytkich robotach, jak na tym Osiedlu, taśmociąg jest znacznie bardziej dogodnym środkiem, bo działa w sposób nieprzerwany. Z rachunku ekonomicznego wynika, że jest także w tym przypadku tańszy, choć wymaga dłuższej sztolni. Ale tu, przy słabej grawitacji, kąt pochylenia taśmociągu może być większy, wiec i chodnik nie tak długi…
– Mam nadzieje, inżynierze – przerwał jego wywody Ben – że w kilkadziesiąt lat po naszym odlocie, gdy to budowano, zasady rachunku ekonomicznego nie uległy zasadniczym zmianom.
– Niewątpliwie.
– Dobrze. Przyjmuje, że sztolnie są ukośne – powiedziałem. – Jak sądzisz Kars, co zrobiono z tym chodnikiem po zakończeniu prac ziemnych?
– Posłużył do transportu na dół elementów maszyn i urządzeń. Montaż przeprowadzono jeszcze przed hermetyzacją podziemi, a wiec można było swobodnie korzystać ze wszystkich wejść, a na pewno nie opłacało się wlec ciężkich i dużych elementów przez całe podziemia, od głównego wejścia. Potem szyby pomocnicze zasklepiono…
– Na górze czy na dole?
– Myślę, że z obu stron.
– A może tylko u dołu, a od góry zasypano? – podsunął Ben.
– Zbędna robota. A poza tym zawsze muszą istnieć awaryjne wyjścia, drogi ewakuacyjne. Zgodnie z przepisami bezpieczeństwa, które obowiązywały za naszych czasów, taki awaryjny wyłaź powinien posiadać z obu końców 'otwierające się zawory.
– No, dobrze. Przypuśćmy, że i tu zastosowano się do przepisów – a więc uda się otworzyć dolną pokrywę. Czego należy spodziewać się wewnątrz? Próżni?
– Raczej powietrza pod normalnym ciśnieniem.
– Przecież to prawie śluza!
– Tak, bierna śluza, bez pomp. Pozwala na przejście w obie strony, ale tylko pomiędzy obszarem wypełnionym powietrzem a próżnią. W atmosferach gazowych…
– Rozumiem. Ale wobec tego nie pojmuję, dlaczego oni tak pilnują Śluzy, a na te szyby nie zwracają uwagi…
– Tu nie chodzi o Śluzę, tylko o skafandry. W rejonie głównego wejścia zgromadzili wszystkie, jakie są w Osiedlu.
– Ciekawe, ile ich tu mają.
– Pewnie niewiele.
– Zatem ewakuacja mieszkańców i tak nie byłaby możliwa.
– Wszystkich naraz – na pewno nie. Myślę, że przy zasiedlaniu przywieziono ludzi prosto z pokładu statku w zbiorowych hermetycznych pojemnikach. Musiano tę operację powtarzać wielokrotnie. Tak samo można by sobie wyobrazić sposób opuszczania Osiedla.
Ben podsumował nasze rozważania.
– Radzę dobrze naładować baterię od palnika plazmowego. Na pewno przyspawali pokrywę, żeby jakiś terrorysta nie zagroził rozhermetyzowaniem Osiedla!
Według naszych obliczeń na powierzchni kończył się właśnie długi księżycowy dzień – najdogodniejsza pora dla przeprowadzenia zamierzonej operacji.
Wyekwipowany do wyjścia, w nie nadętym jeszcze ubiorze kompensacyjnym, z hełmem pod pachą i palnikiem w dłoni ukryłem się w łaźni dla personelu konserwatorskiego, o kilkanaście metrów od drzwi, wiodących poprzez pomieszczenie wymiennika ciepła na górny poziom Osiedla.
Słyszałem kroki nadchodzących. Niby przypadkowe puknięcie w drzwi, za którymi byłem ukryty, oznajmiło mi, że minął je Pavo, udający się do pracy z ekipą konserwatorską.
Czekałem nadsłuchując. Równocześnie z trzaśnięciem drzwi rozległa się syrena pożarowa. A więc Ben wypełnił swoją rolę: płonący wiecheć naoliwionych szmat wylądował w którymś z pobliskich magazynów odzieży.
Z głośnika, w przerwach między sygnałami syreny, dało się słyszeć donośne nawoływanie automatu: "Pożar w sektorze B-3! Pracownicy sektorów B-l, 2 i 3 natychmiast do akcji!"
Tupot nóg na korytarzu, a po kilku sekundach – ponowne stuknięcie w drzwi. To znowu Pavo.
– Można – powiedział, gdy uchyliłem drzwi.
Spojrzałem w obie strony korytarza. Po lewej gęste kłęby dymu zasnuły cały odcinek między mną i miejscem pożaru. W dymie uwijało się kilka postaci.
– Tędy – popchnął mnie Pavo.
Drzwi do wymiennika były tylko przymknięte. Pavo schylił się i podniósł jakiś drobny przedmiot, zabezpieczający je przed samoczynnym zatrzaśnięciem. W hałasie syreny trudno było usłyszeć brzęczek sygnalizujący, że nie są domknięte.
– Starałem się wybiec ostatni – wyjaśnił.
Odszedł szybko w kierunku gaszących pożar, a ja, zatrzasnąwszy drzwi, pobiegłem w górę po krętych schodach, tłukąc po drodze jedyną lampę ścienną oświetlającą to miejsce. Po omacku znalazłem pierwszy szczebel drabinki zwisającej wzdłuż ściany szybu i wtykając na głowę hełm, który mi przeszkadzał, wspiąłem się o kilka metrów wyżej. Hełm zderzył się z poziomą przegrodą. Zapaliłem ręczny reflektor, by obejrzeć płytę nade mną, lecz natychmiast musiałem go zgasić. W dole słychać już było głosy powracających techników.
Trochę za krótki był ten pożar – pomyślałem.
Technicy z ekipy Pava byli tego samego zdania.
– No i po pożarze! A tak ładnie się paliło! – powiedział z żalem jeden, przechodząc tuż pode mną, uwieszonym u szczytu drabinki.
– Tu nie ma się co palić. Wszystko trudnopalne! – westchnął drugi.
Uświadomiłem sobie, że lunantropi właściwie nigdy nie mają okazji oglądać prawdziwego otwartego ognia. Pamiętam, jaką radość sprawiło nam pierwsze ognisko, rozpalone na Dorii po wylądowaniu… Jak cudownie strzelały w niebo snopy iskier z płonących suchych badyli miejscowych roślin! Cieszyliśmy się jak malcy, bo przez wiele miesięcy w podróży i potem, na planetach bez atmosfery tlenowej i roślinności, nie widywaliśmy ognia oprócz płomyka zapalniczki, którą Komandor zapalał swą fajkę…
– Lampa zgasła – zauważył któryś, potykając się na schodkach.
– Zaraz wymienię – zaofiarował się Pavo, pozostając za nimi. Poszli dalej. Gdy ich kroki umilkły, usłyszałem stłumiony głos Pava.
– Jak tam?…
– Ciemno, zaraz popatrzę.
Zapaliłem latarkę. W płycie była kolista klapa, przytwierdzona zawiasami i czterema nakrętkami o dźwigniowych uchwytach. Ponadto, zgodnie z przewidywaniami Bena, klapę zabezpieczono dodatkowo dwiema sztabkami metalu, przyspawanymi na krzyż do płyty.
– Cztery śruby i cztery cięcia – powiedziałem do Pava, próbując poruszyć jedną z nakrętek. Poszła.
Następne też ruszyły się bez oporu. Były dobrze nasmarowane.
– Pięć minut roboty – powiedziałem.
– Pospiesz się. Idę po lampę.
Nim wrócił, klapa zwisała na zawiasach, a ja siedziałem już po drugiej stronie. Kars miał rację. W sztolni było powietrze. Jej kąt nachylenia wynosił około połowy radiana.
– Trzymaj!
Podałem Pavowi przez otwór dwie sztabki i ścisnęliśmy sobie dłonie.
– Przyspawaj to w wolnej chwili. Może się nie zorientują.
– Trzymaj się! – mruknął. – Zazdroszczę ci. Przyślij widokówkę!
Zamknął od dołu klapę. Usłyszałem chrobot nakrętek i jeszcze jedno pożegnalne stuknięcie w metal.
Odetchnąłem głęboko zimnym, stęchłym nieco powietrzem sztolni. Odnalazłem w nim zapach metalu, smarów, przegrzanej izolacji przewodów – wszystko to, co kojarzyło się ze statkiem, z maszynownią, a dalej – ze swobodą otwartego Kosmosu.
Biegnąc prawie, wielkimi susami dotarłem do szczytu sztolni. Górna pokrywa nie była nawet zaspawana.
Jakie to proste – pomyślałem. – Aż trudno uwierzyć! Jak skomplikowane byłoby, gdybym był tu zdany na samego siebie… Wyciągnę ich stamtąd, wszystkich, całą załogę. Muszę. Jestem im winien co najmniej tyle… – powtarzałem w myślach, by zagłuszyć inną myśl, wyłażącą z zakamarków podświadomości.
Odpowietrznik. Świst ulatującego powietrza. Ładny ucisk wypełniających się komór skafandra. Nakrętka… Druga… Trzecia… Czwarta…
Dopiero teraz, gdy rakieta znalazła się na trajektorii bezwładnego lotu ku Ziemi, poczułem się wolny. Uczucie to trwało zaledwie krótką chwilę. Odprężony, bezwładnie rozparty w fotelu, nie potrafiłem stłumić w sobie głosu sumienia. Oszukaliśmy lunantropów. Wprowadziliśmy w życie śmiały plan ucieczki. Na pozór wszystko było w porządku… Na pozór. Bo wiedziałem dobrze, że ponad wszystkie motywy, kierujące mną od chwili uwięzienia nas w Lunie, wybijał się jeden, najbardziej osobisty, prywatny, egoistyczny…
Czułem się winien wobec pozostałych. Wiedziałem, że to nie ja, lecz którykolwiek z nich powinien teraz lecieć w kierunku Ziemi. Moje myśli pochłonięte były przede wszystkim pragnieniem odnalezienia cylindra. Czy spełnię, obok tego, nadzieję moich współtowarzyszy? Czy powrócę, by wydobyć ich stamtąd? Nie byłem tego pewien. Trudno będzie coś dla nich zrobić. Nie mogłem odeprzeć wrażenia, że zostawiłem ich tam na zawsze, bez szans…
Jak niespodziewanie może się odmienić człowiek, postawiony wobec trudnego wyboru. Tam, na planetach Dzeta nigdy nie wahaliśmy się nieść pomocy naszym towarzyszom. Ryzykowaliśmy życiem dla ratowania życia, nawet wówczas, gdy najbardziej prawdopodobnym wynikiem naszej akcji mógł być tylko pogrzeb… Czyżby tutaj, w Układzie Słonecznym, obowiązywała inna skala wartości? Czy zmieniłem się tak bardzo z chwilą powrotu? Skąd wypełzł nagle egoizm, przez tyle lat spętany poczuciem solidarności?
A może tam, zdani tylko na siebie nawzajem, kierowaliśmy się także egoizmem w pozornie uszlachetnionej formie: dziś ja tobie, jutro ty mnie pomożesz w potrzebie…
Nie, zbyt to przygnębiające, by było prawdą. Więc dlaczego teraz uciekam ku własnym celom, pomoc dla kolegów traktując tylko jako pretekst? W samotności długich dni powrotnego lotu ku Ziemi napływały myśli i obrazy, do których nie wracałem przedtem…
Wtedy, na Belli, było ich pięciu. Wyruszyli do jednej ze stacji pomiarowych, dość odległej od głównej bazy. Planeta nie objawiła dotychczas żadnych wrogich nam właściwości. Czuli się bezpieczni. Mieli wrócić za kilkanaście godzin. Grupą dowodził Dawe. To on opowiedział mi tę historię o wiele później; na krótko przedtem, nim bez wieści zaginął na Ario-nie. Nie było mnie tam, lecz słuchając Dawego, tworzyłem w wyobraźni własną wizję wydarzeń, jak gdybym w tym uczestniczył jako jeden z nich.