Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na progu komory stał Dawe. Pozostali, stojąc lub siedząc w jej wnętrzu, dyszeli jeszcze ciężko po gwałtownym wysiłku. Patrzyli na niego poprzez szkło hełmów.

– Połączyłem się. Już wyruszają. Przyjadą tutaj drugim moverem…

Przerwał na chwilę, jakby nie chciał płoszyć ogników nadziei, które zapłonęły w skierowanych na niego spojrzeniach. Przymknął oczy i powiedział jednym tchem:

– Nie nastąpi to jednak wcześniej niż za cztery godziny. Zrozumieli wszyscy. Każdy z nich miał przecież na ustach to nie zadane pytanie: "kiedy?", i to tylko lek przed prawdą kazał im milczeć.

– To znaczy… – powiedział po chwili Lukas.

– Nie starczy! – przerwał mu gwałtownie Eber, cofając się pod ścianę komory i kurczowo obejmując zawieszony na piersi zbiornik ciekłego powietrza.

– Spokojnie! – powiedział Dawe ostro. – Niech każdy sprawdzi, ile ma…

– Na dwie godziny… – powiedział cicho Leman, unosząc głowę znad wskaźnika.

– Prawie na trzy – mruknął Eber.

– Dwie i pół – powiedział Lukas obojętnie, nie otwierając oczu. Dawe przeniósł wzrok na czwartego, lecz Seuga milczał, skulony w odległym kącie komory.

– Seuga! – wrzasnął Dawe. – Mówi się do ciebie! Zgięty kark Seugi wyprostował się powoli, a przez szkło hełmu błysnęły złowrogie rozszerzone oczy.

– Nie dam! – wychrypiał nie swoim głosem. – Nic was nie obchodzi, ile mam…

Dawe postąpił dwa kroki w jego stronę, lecz Seuga wyszarpnął pistolet i skierował na dowódcę.

– A więc bant? – powiedział Dawe spokojnym głosem, choć twarz nabiegła mu krwią. – Dobrze. Ja mam na trzy godziny.

– Nie zdążą… – westchnął Leman. – Ja umrę pierwszy, potem Lukas, Eber i ty, Dawe. Tamta świnia dożyje – wskazał głową w kąt, na Seugę. – Świnia zawsze się wywinie. To się nazywa: "mieć szczęście"… Wiem, że ma co najmniej na cztery.

– Nieprawda! – Seuga zaprotestował ostro, gwałtownie. – Nie na całe cztery… Zresztą, oni mogą się opóźnić.

– Dość! – uciął Dawe. – Przypominam, że zapas każdego obliczony jest na stan pasywny organizmu. Wszelki ruch, a nawet emocje psychiczne, poważnie skracają…

– … nasze życie! – dokończył Lukas cierpko. – Myślę jednak, że to nie ma znaczenia. I tak żaden z nas nie doczeka pomocy. Można właściwie zasygnalizować im, że nie muszą się śpieszyć.

– Nie! – warknął Seuga, podrywając się na nogi. – Nie zrobisz tego!

Lukas popatrzył bezmyślnie na wylot skierowanej w jego stronę broni, potem na wykrzywioną dziko twarz Seugi.

– Na twoją usilną prośbę… – wycedził – nie zrobię tego. Nie musisz mnie jednak straszyć bronią. Ja przecież i tak umrę, a ty przeżyjesz i wrócisz do bazy. Jako morderca nie będziesz tam mile widziany…

Seuga opadł na swoje miejsce. Leman, jakby chcąc się ostatecznie przekonać, ile godzin życia pozostało mu jeszcze, spojrzał na wskaźnik i powiedział głośno:

– Właściwie mogę wam od razu oddać moją butlę… Dwie godziny to dla mnie żadna różnica, a wam… może starczy, aby przetrzymać…

Seuga spojrzał bystro w jego stronę. Leman położył dłoń na zaworze.

– Daj! – wysyczał Seuga wyciągając dłoń.

– Ty masz dosyć. Masz i tak najwięcej.

– Im nie pomoże, a ja…

Dawe ujął przegub Lemana i zdjął jego dłoń z zaworu.

– Nie trzeba – powiedział. – Będziesz oddychał, dopóki ci starczy. Potem dam ci połowę mojego zapasu.

– Dlaczego?! – ryknął Seuga. – To jego sprawa! Po co ma zużyć powietrze skoro i tak umrze. Mnie potrzeba jeszcze tylko pół godziny, rozumiesz? Chcesz, abym umarł? Ty… ty morderco… Pozwól mu oddać butlę. Podzielimy się sprawiedliwie, na czterech… No, powiedzcie! – spojrzał w kierunku pozostałych, rozpaczliwie szukając poparcia.

Lukas siedział z oczami wbitymi w ziemie. Eber uśmiechnął się szyderczo.

– Sprawiedliwie, mówisz… – mruknął przymykając oczy. – Bo tobie tyle wystarczy. Tobie brakuje na pół godziny, by potem żyć. Dla nas jednak te pół godziny oznacza tylko późniejszą śmierć. Piękny przykład przechodzenia ilości w jakość.

– Nie będzie żadnych takich rzeczy! – powiedział Dawe ostro. – Słyszysz, Leman? Nic nikomu nie oddasz. Co najwyżej… ja oddam połowę mojego zapasu, gdy twój się skończy. To, co każdy z nas ma w butli, nie jest jego prywatną własnością. Powinniśmy podzielić cały zapas na pięć równych części…

– Bzdura! – warknął Seuga z kąta. – Wszystko razem nawet dla czterech nie starczy. Mamy zapas na czternaście i pół godziny…

– Czternaście i pół godziny do podziału między pięciu… – powiedział melancholijnie Lukas. – Po niecałe trzy godziny na łebka.

– Powiedziałem, że nawet na czterech za mało, by doczekać pomocy! – krzyczał Seuga. – Wyzdychamy wszyscy, razem albo po kolei!

– Więc wyzdychamy… – zgodził się Leman.

– Nie każdemu jest tak wszystko jedno jak tobie! – Seuga poderwał się gwałtownie z podłogi. – Trzech mogłoby tym oddychać przez niespełna pięć godzin. Gdyby pozostali dwaj oddali swoje butle natychmiast.

Lukas wyprostował się i oparty plecami o stalową przegrodę komory, wlepił spojrzenie w miotającego się Seugę.

– Chcesz powiedzieć, że dwóch z nas już w tej chwili niepotrzebnie marnuje powietrze… Dwóch, to znaczy ja i Leman, tak?

– A może wylosujemy tych dwóch? – rzucił Eber, obserwując bacznie twarz Seugi, który na te słowa zareagował nagłym skurczeniem dłoni na butli. – Tak będzie jeszcze sprawiedliwiej, nie sądzisz?

– Nie… – burknął Seuga. – Co mam, to moje.

– A wiesz, dlaczego masz najwięcej z nas? – ciągnął Eber, podchodząc do Seugi i odpychając w bok lufę jego pistoletu. – Bo kiedy my torowaliśmy dostęp do radiostacji, zużywając nadmierne ilości powietrza, ty leżałeś sobie na wznak i oddychałeś równiutko, oszczędnie… Z tą twoją przytłuczoną nogą, to też, zdaje się, niezupełnie prawda.

– Odejdź… – Seuga wpił lufę w brzuch Ebera. Dłoń trzęsła mu się lekko. – Odsuń się, bo…

– Zostaw go Eber – powiedział Dawe półgłosem. – Kłócąc się skracamy sobie życie. Usiądźcie spokojnie i wyregulujcie zawory na minimalny wypływ.

Pokładli się pod ścianami, od czasu do czasu tylko rzucając bystre spojrzenia na Seugę, który czuwał w napięciu, nie wypuszczając broni z ręki.

– Mam tu kilka ampułek dezaktynu – ciągnął Dawe, sięgając do kieszeni skafandra. – Gdyby udało się zrobić zastrzyki, moglibyśmy jakoś wytrzymać cztery godziny. We śnie zużywa się znacznie mniej powietrza. Obawiam się tylko, że… nie potrafimy tego wstrzyknąć. Nie można roz-hermetyzować skafandrów, to oznaczałoby śmierć w ciągu kilku minut. Co o tym sądzisz, Leman?

– To samo, co ty… – mruknął niechętnie zapytany. – Przestań wyszukiwać nowych nadziei. Sam wiesz, że nic się nie da zrobić…

– Może… śluza? – zaczął Eber. – Może uda się uszczelnić komorę śluzy i wypełnić ją częścią powietrza z którejś butli… No, powiedzmy, z każdej po trochu… I tam zrobimy zastrzyki?

– Nie ma jak wyprzeć atmosfery ze śluzy – przypomniał Dawe. – Pompy nie działają. Poza tym nie wiem, czy wystarczyłoby powietrza na jej napełnienie.

Opadli znów bezsilnie na podłogę, oddychając powoli, jakby z rozmys-łem wciągając w płuca każdy haust cennego powietrza.

– Zresztą – powiedział Eber po chwili – ten bydlak pozarzynałby nas we śnie i zabrał nasze butle… A swoją drogą ciekaw jestem, ile on ma naprawdę…

Seuga nie zareagował tym razem, rzucił tylko nienawistne spojrzenie w stronę Ebra i przewrócił się na wznak patrząc w sufit.

– Pójdę jeszcze raz – powiedział Dawe wstając.

– Dokąd? Do radiostacji? – zainteresował się Lukas. – Przedstaw im nasze położenie, niech przynajmniej wiedzą…

Lufa pistoletu Seugi powędrowała nieznacznie w stronę Dawego. _ Nie – powiedział Dawe. – Idę na zewnątrz, może jednak…

– Nie oszukuj się, do magazynu tamtędy nie dotrzesz. – Lukas oparł głowę na zgiętym łokciu, twarzą zwrócony ku podłodze. – Zostań.

– Po co masz tracić powietrze w ruchu? – zatroszczył się niespodziewanie Seuga. – Siedź, Dawe, i nie ruszaj się. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Zostań! – powiedział głośniej, gdy Dawe znikał w otworze włazu.

Dowódca ogarnął wzrokiem mętniejący krajobraz. Niskie chmury przesłaniały słońce. Łagodne obrzeża krateru srebrzyły się żyłkami wilgoci, spływającej po zboczu. Odwrócił się i spojrzał na żleb, którym sześć godzin temu zeszła owa nieszczęsna lawina.

Wrak movera sterczał tak samo, jak ujrzeli go, gdy ogłuszeni i przerażeni wybiegli z przedsionka stacji. To był po prostu cud, że nie zdążyli jeszcze dotrzeć do jej wnętrza… Rzeka poszarpanych głazów, która runęła na strop i przerywając go wdarła się do komór składowych, zasypała doszczętnie wszystko. Wybuch w magazynie chemicznym dokonał reszty i tylko komora wejściowa – jakby na urągowisko – pozostała nietknięta… Mover dostał tylko jednym odłamem, ale tak nieszczęśliwie, że zbiorniki ciekłego tlenu pękły natychmiast i zalały wszystko spienionym, lodowatym wrzątkiem. Patrząc na to myśleli tylko o jednym: co z radiostacją? Niezachwiana wiara w to, że wystarczy wezwać pomocy, by ją otrzymać, kazała im własnymi rękami rozgrzebywać pogięte płyty i osłony… Radiostacja dała się uruchomić…

Dawe przypominał sobie to wszystko, jakby od tego czasu minęła nieskończoność. Spojrzał na zegarek, potem na wskaźnik powietrza. Odczytał z nich – jak wyrok śmierci – że pozostały jeszcze trzy godziny do przybycia pomocy. Dla niego jednak zostało zaledwie dwie i pół… Pomyślał o innych, którzy mieli przed sobą jeszcze mniej, i westchnął. Jakże są spokojni mimo tej nieubłaganej świadomości końca… Cóż, właściwie przeżyli to już nieraz w wyobraźni, nim tu przybyli. Teraz nie pozostało nic innego, jak czekać i nie myśleć już o niczym. Tylko ten Seuga… Jakże zawodne są jednak wszelkie metody badań psychologicznych! Załamał się, stał się agresywny… Trudno mu się jednak dziwić: obrona własnego życia to przecież najnormalniejszy odruch psychiki ludzkiej, odartej ze wszystkiego innego. Nie każdy ma predyspozycje na bohatera. Tylko… skąd u niego ta nagła troska o mnie? – pomyślał przypomniawszy sobie ostatnie słowa Seugi.

14
{"b":"89153","o":1}