Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Starałem się rozmawiać z nim na tematy ogólne, zahaczając o filozofię bytu, o sprawy życia i śmierci – by wreszcie, niepostrzeżenie, zadać w odpowiednim momencie właściwe pytanie. Dowiedziałem się od niego, że każdy mieszkaniec Osiedla posiada – określony w zasadzie do 60 lat – limit wieku. Po osiągnięciu tej granicy obowiązkiem każdego jest po prostu umrzeć, o ile nie uzyska oficjalnego przedłużenia terminu. Mówił o tym tak obojętnie, jakby chodziło rzeczywiście o przejście na emeryturę… Było to dla niego – jak dla wszystkich tutaj – tak samo oczywiste, jak dla nas – nieuchronność śmierci w wieku przeciętnie, powiedzmy, około osiemdziesiątki… Po zastanowieniu stwierdziłem, że właściwie różnica jest niewielka: polega tylko na bardziej precyzyjnym określeniu terminu. Tak jak my nie myślimy na co dzień o śmierci, oni także nie traktowali tego terminu jak miecza Damoklesa, który zatruwałby im codzienność.

Szczególne warunki kształtują szczególne konieczności, organizacja każdego typu społeczeństwa narzuca pewne ograniczenia. W przypadku społeczeństwa zamkniętego hermetycznie w Osiedlu, pozbawionego możliwości ekspansji na zewnątrz – a równocześnie stawiającego przed sobą zadanie przetrwania przez szereg pokoleń – takie postawienie sprawy nie budziło jawnych sprzeciwów wśród członków tego społeczeństwa.

– Jak sądzisz? – spytałem mojego rozmówce. – Czy dla nas także zostanie określony limit wieku?

– Nie wiem. Może pozwolą wam zadecydować samodzielnie?

– Wydaje mi się, że w tych warunkach niektórzy z nas zrezygnują wkrótce z takiego życia – powiedziałem. – Wyobraź sobie: z otwartego Kosmosu prosto do takich lochów…

– Wszystko jest względne – uśmiechnął się blado. – Ja na przykład zupełnie nie wyobrażam sobie otwartej przestrzeni. Czułbym się w niej chyba… ze wszystkich stron zagrożony.

– Ale przecież niektórzy z was muszą wychodzić na zewnątrz Osiedla.

– Tak, na przykład technicy od konserwacji ogniw słonecznych. Ale do takiej pracy trzeba mieć specjalne predyspozycje. A poza tym oni wychodzą tylko w nocy. Podobno w ciemności nie odczuwa się tego tak drastycznie.

Zanotowałem w pamięci ten ważny szczegół. A więc za dnia na zewnątrz nie powinno się spotkać lunantropów…

– Powiedz mi, co robicie z ciałami zmarłych?

– Są palone w krematorium.

– Czy… wiążą się z tym jakieś ceremonie?

– Raczej nie. Śmierć jest sprawą powszednią, naturalnym prawem i obowiązkiem człowieka… Ale jeśli ktoś chce, może asystować przy likwidacji zwłok. Miejsce gdzie się to odbywa, jest dostępne dla każdego…

– Czy mógłbym je zobaczyć? Chciałbym… wiedzieć, co mnie czeka. t.

– Czyżbyś zamierzał odejść na własną prośbę? – spytał tak obojętnie, jakby chodziło o zmianę adresu.

– Nie wiem jeszcze – odpowiedziałem, dostrajając się do jego tonu.

– Może to zrobię…

– Zaprowadzę cię tam po pracy. To niedaleko. Pomieszczenie przypominało kaplicę cmentarną, było tu nawet parę ławek dla uczestników ceremonii – widocznie w pierwszych pokoleniach zachowywano jeszcze pewien rytuał pogrzebowy. Trafiliśmy właśnie na przygotowania do "pogrzebu". Nieboszczyk, przywieziony na małym wózku, leżał teraz w ukośnej rynnie, na wprost zamkniętych drzwiczek, przypominających wlot zsypu na odpadki… Opakowany był w worek z mlecznobiałej folii plastykowej. Oprócz człowieka obsługującego urządzenie pogrzebowe w pomieszczeniu była tylko jedna osoba – starsza kobieta, być może żona zmarłego. Wszystko odbyło się w milczeniu i beznamiętnie. Technik pociągnął za uchwyt drzwiczek, otworzył je, a następnie przechylił rynnę. Worek zsunął się w czeluść zsypu.

– Bardzo to proste – mruknąłem, gdy wyszliśmy.

– To tylko finał. Przedtem jeszcze stwierdza się oficjalnie zgon.

– Jak się to odbywa?

– Wózek z ciałem, zanim tu dotrze, przejeżdża przez komorę czujników. Na wypadek, gdyby to był na przykład, stan głębokiego letargu lub katalepsji… Ale to się raczej nie zdarza…

– Nie stwierdza tego urzędowy lekarz?

– Tu nie ma lekarzy. Są tylko automaty medyczne, komputery diagnostyczne…

– Taak… – powiedziałem. – Może to zrobię…

– Jak uważasz. To twoja osobista sprawa – powiedział obojętnie.

Pavo pracował na górnym poziomie. Okazało się, że aby się tam dostać, nie trzeba było przechodzić przez rejon Śluzy. Wejście znajdowało się, w jednym z pomieszczeń pierwszego poziomu. Było to pomieszczenie wymiennika ciepła, gdzie nikt zazwyczaj nie przebywał. Drzwi z korytarza były zamknięte, lecz klucz do nich miał każdy upoważniony do przebywania na górze. Pavo klucza nie otrzymał. Na górny poziom prowadził go zawsze jeden z zatrudnionych tam konserwatorów. Z dolnego pomieszczenia biegł ku górze szeroki szyb z krętymi schodami. Schody kończyły się wprawdzie o piętro wyżej, lecz szyb biegł dalej w górę. Na jego wewnętrznej powierzchni wisiała metalowa drabinka, sięgająca – jak zauważył Pavo – do poprzecznej przegrody, zamykającej szyb o kilka metrów wyżej.

– Nie wystarczy, że wydostaniesz się z Osiedla. Wszystko musi być przeprowadzone w ten sposób – mówił Komandor – aby oni nie dowiedzieli się, że kogoś z nas brakuje. To musi być podstawowe założenie całego przedsięwzięcia.

– Postaramy się – powiedziałem i przedstawiłem dowódcy moją propozycję.

Słuchał z uwagą, pytając o różne szczegóły, wytknął parę drobnych niedociągnięć, ale w rezultacie zaakceptował nasz plan. Następnego dnia przystąpiliśmy do realizacji pierwszej jego części.

Z samego rana Komandor połączył się z pełnomocnikiem Rady i w wielkim wzburzeniu wygłosił długą przemowę. Słuchałem jej leżąc w ciasnym, maleńkim pokoiku przylegającym do kabiny Komandora.

– Macie już pierwsze rezultaty waszej decyzji! – grzmiał Komandor do wideofonu. – Jeden z moich ludzi odebrał sobie życie! To wasza wina! Jak można zamykać w lochach ludzi przywykłych do swobody, do kosmicznych bezkresów, do działania, ruchu, wolności! To hańba! Człowiek, który zniósł tyle trudów, wyszedł cało z tylu niebezpieczeństw, nie załamywał się nerwowo w żadnej sytuacji – teraz, tutaj, w tej waszej przeklętej norze rezygnuje z dalszej egzystencji!

Mówił jeszcze dość długo, w tym samym duchu i tonie. Pełnomocnik słuchał cierpliwie i pokornie, nie chcąc widocznie komplikować i tak napiętej sytuacji. Potem obiecał przysłać pracowników służby porządkowej w celu przygotowania pogrzebu.

Ben i Luza pracowali w służbie porządkowej i mieli za zadanie rozwożenie po poszczególnych mieszkaniach świeżo upranej odzieży i pościeli. W czasie gdy Komandor beształ pełnomocnika, z przeznaczonych do prania kombinezonów roboczych i prześcieradeł sporządzili zupełnie niezłą kukłę, którą zapakowali w plastykowy worek. (Worki takie, jak się okazało, w większych ilościach znajdowały się w nie zamkniętym schowku obok "kaplicy pogrzebowej"). Następnie Luza wpadła do pomieszczenia pogrzebowego i bez wstępów nawrzeszczała na znajdującego się tam pracownika za to, że ma brudny kombinezon. Potem, jak na zawołanie, rozpłakała się l chlipiąc w klapy owego brudnego kombinezonu wyjaśniła, że dziś właśnie zmarł jeden z jej towarzyszy, więc należy jej wybaczyć brak opanowania, bo po prostu chciałaby, aby uroczystości pogrzebowe miały należytą oprawę. Skołowany technik bez protestów przyjął od Luzy czyste ubranie i poszedł się przebrać.

Tych kilku minut wystarczyło. Ben wziął pod pachę paczkę z nieboszczykiem, przygotowanym do pogrzebu, zastępując go kukłą w plastykowym worku, i ulotnił się ze zdobyczą ukrytą pod stertami bielizny na wózku.

Dwóch pracowników służby porządkowej wtoczyło długi wózek do pokoju Komandora. Jeden z nich trzymał w ręce plastykowy worek. – Co to jest? – ryknął Komandor, wyszarpując mu worek z garści.

– W tym chcecie spalić członka mojej załogi? O, nie! Ja do tego nie dopuszczę! Czy wiecie, jaki obyczaj panuje od wieków wśród nas, kosmonautów? Zmarłego towarzysza ubiera się w jego skafander próżniowy. Nie odstąpię od tego! Ma tu być zaraz jego skafander! Inaczej nie będzie pogrzebu! Każdy z nas życzy sobie odbyć ostatnią podróż w pełnym rynsztunku kosmicznym!

Zaskoczeni lunantropi wycofali się pospiesznie. Po chwili w wideofonie zjawił się pełnomocnik. Próbował coś perswadować Komandorowi, lecz ten nie dał mu dojść do słowa, więc zrezygnował z oporu. Nie minęło pół godziny i przyszli ponownie dwaj "grabarze" ze skafandrem. Jak się o spodziewaliśmy, nie było przy nim butli. Tym razem jednak grabarzom towarzyszyło jeszcze dwóch – najwyraźniej byli to strażnicy przebrani za służbę porządkową, bo ich podejrzanie świeże kombinezony jakoś nienaturalnie odstawały na piersiach. Widocznie polecono im dopilnować, by skafander został spalony wraz z ciałem… Byliśmy na to przygotowani. Ukradziony nieboszczyk był już ubrany w makietę hełmu, owinięty szmatami w sposób imitujący skafander i zapakowany w nieprzejrzysty worek. Na nim to właśnie, przykrytym dodatkowo poduszkami, jak na katafalku przez cały czas leżałem w małym pokoiku w mieszkaniu Komandora.

Byłem odpowiednio ucharakteryzowany, ze sztuczną bladością na twarzy, z wstrzykniętym dezaktynem, który właśnie zaczynał działać. Ostatnim wysiłkiem świadomości wzdrygnąłem się na myśl, że coś się może nie udać.

Udało się… Resztę opowiedzieli mi koledzy po moim "pogrzebie".

Kradzieży sprawdzonego już nieboszczyka nikt nie zauważył i kukła powędrowała do pieca. W przyniesiony skafander koledzy ubrali mnie, nieprzytomnego, na oczach zaglądających przez drzwi strażników. Teraz nastąpiła kulminacja całej ceremonii. Ben i Pavo zaciągnęli wartę honorową, a Komandor wygłosił mowę pogrzebową tak przekonująco, że obie koleżanki z załogi "Heliosa" autentycznie płakały. Podobno nikt nigdy nie słyszał tylu pochwał, ile padło z ust Komandora pod moim adresem. Cała załoga oczywiście wepchnęła się do małego pomieszczenia (którego metraż też był wkalkulowany do naszego planu), wypychając siłą rzeczy lunantropów za drzwi i skutecznie uniemożliwiając im obserwację, moich "zwłok". W czasie ceremonii wciągnięto na mnie plastykowy worek, a gdy Komandor skończył mowę, wszyscy hurmem ruszyli ku drzwiom, odpychając od nich czterech funkcjonariuszy porządkowych, którzy – będąc niewysokiego wzrostu – stracili na chwilę wszelką kontrolę nad domniemanym nieboszczykiem. Ta chwila wystarczyła, abym znalazł się pod prześcieradłem i poduszkami, na których dotąd spoczywałem, a worek z prawdziwym zmarłym, niesiony przez Bena i Pava, powędrował na wózek. Dalej wszystko poszło gładko, bo dla automatu kontrolnego worek zawierał rzeczywiście martwe ciało. Strażnicy bacznie śledzili dalsze losy "skafandra" z zawartością i nikt nie interesował się mną, leżącym pod stertą poduszek…

12
{"b":"89153","o":1}