Wracając do włazu, którym fu wszedłem, przypadkowo skierowałem światło reflektora na wiszący na ścianie rząd srebrzystych cylindrów. Były to butle z dwutlenkiem węgla, połączone z kolektorem układu gaśniczego. System zaworów pozwalał na odłączenie każdej z nich z osobna. Kiedy na nie spojrzałem, nie wiedziałem jeszcze, do czego mogą mi posłużyć. To moja podświadomość zwróciła na nie uwagę. Odłączyłem dwie z nich. Przyjrzałem się gwintom. Teraz wiedziałem, że trzeba je zabrać. Sprawdziłem jeszcze wielkość ciśnienia próbnego wybitą na ich korpusach. Powinny wytrzymać – pomyślałem, niosąc je w kierunku włazu. – Tylko zawartość nie taka. Ale to nic.
Ben czekał na dole. Pokazałem mu butle. Obejrzał jedną.
– Dobra! – mruknął. – Ale.
– Tam jest ciekłe powietrze. Cały zbiornik.
– Świetnie! Z tym już można działać!
– Owszem. Potrzebna jeszcze tylko beczka po oleju! – powiedziałem.
Obaj parsknęliśmy śmiechem na wspomnienie tamtej historii. Kiedy opowiadaliśmy ją naszym towarzyszom po powrocie do bazy na Cleo, długo nie mogli uwierzyć, że ich nie nabieramy. Ale to była prawda, choć wydarzenie zakrawa na anegdotkę do opowiadania przy butelce dobrego wina, w barze kosmoportu… Zdarzyło się to na planecie Cleo, gdy razem z Benem ustawialiśmy stację pomiarową w terenie dość odległym od naszej głównej bazy.
Na samotnym, niewysokim pagórku, pośród ciągnącej się dziesiątkami kilometrów kamienistej równiny, zbudowaliśmy hermetyczny "barak" z gotowych elementów przywiezionych tu śmigłowcem. Potem śmigłowiec wrócił do bazy, a my przystąpiliśmy do instalowania aparatury obserwacyjnej.
W odległości około kilometra od stacji, na równinie, stał nasz mały rakietoplan, którym mieliśmy powrócić. Nie udało się niestety wylądować nim bliżej, ze względu na pochyłość terenu. Atmosfera planety była bardzo niesympatyczna. Zawarte w niej gazy działały dusząco, a ponadto drażniły skórę i błony śluzowe. We wnętrzu stacji, które napełniliśmy powietrzem, można było pracować bez ubiorów ochronnych, koniecznych na zewnątrz.
Podczas wyposażania stacji zdarzył się mały wypadek: spawając coś, Ben potknął się wśród porozstawianych na podłodze skrzynek i upadł wypuszczając z ręki palnik. Pech chciał, że jego skafander leżał właśnie w tym miejscu… Jednym słowem, powłoka ubioru została przepalona w kilku miejscach, nim Ben zdążył się pozbierać. Na szczęście nie było w pobliżu żadnych zapalnych materiałów.
Znaleźliśmy się w dość głupiej sytuacji: nie było zapasowego skafandra, a musieliśmy przecież obaj dotrzeć jakoś do rakietoplanu, by wrócić do bazy. Poza tym radiostacja nie była jeszcze zainstalowana, antena nie postawiona, a cały sprzęt łączności leżał w skrzynce na zewnątrz baraku. Wszystko byłoby stosunkowo proste, gdyby udało mi się wyjść na zewnątrz. Mógłbym wówczas dotrzeć do rakietoplanu, polecieć do bazy po nowy skafander albo próbować wznieść się dostatecznie wysoko i nawiązać łączność z bazą. Trwałoby to jednak dość długo, doliczając czas potrzebny dla przybycia pomocy. Były to wszakże możliwości czysto teoretyczne, bo z baraku wyjść nie mogłem, choć mój ubiór był w porządku: stacja nie posiadała śluzy… Była przewidziana do pracy bez obsługi, a osoby sporadycznie tu zaglądające miały posługiwać się ubiorami izolacyjnymi. Powietrzem napełniliśmy wnętrze tylko na czas wykonania prac montażowych, dla wygody…Aby wyjść teraz na zewnątrz, trzeba by rozhermetyzować pomieszczenie… A tego nie mogłem zrobić "ze względu na uszkodzony ubiór Bena. Siedzieliśmy więc w pułapce, bez możliwości wezwania pomocy. Czasem w ferworze pracy zapomina się o takich "drobiazgach" jak zabranie choć jednego zapasowego skafandra. Było to zresztą na początku pobytu w układzie Dżety, przed pierwszym wypadkiem śmiertelnym. Wtedy wydawało się nam jeszcze, że planety tego układu nie są dla nas specjalnie niebezpieczne, ufaliśmy naszej technice i nie braliśmy pod uwagę faktu, że niezależnie od działania zewnętrznych zagrożeń, sami sobie także możemy stwarzać niezamierzone a groźne sytuacje. Siedzieliśmy więc z Benem, nie bardzo jeszcze przestraszeni, ale pełni fantastycznych projektów wydobycia się z tej przygody. Padały różne pomysły, lecz żaden nie wytrzymał próby krytycznej analizy. Zaczynało się to przedłużać. Nasze butle miały ograniczoną pojemność i trzeba było liczyć się z ilością powietrza, która wyznaczała czas, w jakim musieliśmy się zmieścić, łącznie z lotem do bazy.
Wtedy właśnie przekonałem się, że proste środki są czasem o wiele skuteczniejsze od wymyślnych metod. Nie wiem, czyj był to pomysł, bo narodził się w czasie wymiany myśli, pośród różnych, w większości absurdalnych propozycji.
Wewnątrz stacji stała duża, plastykowa beczka. Była pusta, bo olejem silikonowym, który w niej przywieziono, napełniliśmy układ chłodzenia stosu energetycznego. Beczka miała dobrze dopasowaną, szczelną pokrywę.
Kiedy o tym pomyśleliśmy, reszta wydała się prosta: Ben wejdzie do beczki, a ja zamknę go tam, ubiorę się w skafander i otworzę właz stacji, żeby wyjść… Tak. Ale… co dalej? Jak długo Ben wysiedzi w beczce, zanim się udusi? Obliczyliśmy, że krótko… W każdym razie nie tyle, abym zdążył dotrzeć do rakietoplanu, wznieść się w górę, nawiązać łączność, wylądować, wrócić, napełnić wnętrze stacji powietrzem i uwolnić Bena.
Znów zaczęliśmy szukać dobrego pomysłu… Następna wersja planu przewidywała, że Ben wejdzie do beczki z butlą sprężonego powietrza… No, tak… Ale co z powietrzem, które będzie wydychał? Wypuszczanie powietrza z butli wewnątrz beczki spowoduje wzrost ciśnienia, którego nie wytrzyma najpierw Ben, a potem – beczka… A poza tym zatruje się dwutlenkiem węgla…
Kolejna wersja była prawie idealna, lecz… nie dawała się zrealizować, co jest zresztą immanentną cechą idealnych rozwiązań. Otóż Ben mógłby po moim wyjściu i zamknięciu stacji sam wyjść z beczki, rozcinając ją po prostu od wewnątrz… Tylko że przedtem, wychodząc, musiałbym włączyć pompę, opróżniającą wnętrze stacji z trującej atmosfery'- a po jej wypompowaniu zostałaby próżnia, której nie zdołałbym, będąc na zewnątrz, zapełnić powietrzem… Zresztą pompowanie i napełnianie stacji powietrzem trwałoby zbyt długo…
Przytaczam te wszystkie nierealne pomysły, by wykazać, jakimi krętymi drogami myśli ludzkie dochodzą do prostych rozwiązań… Olśniło mnie po paru godzinach bezowocnych rozważań. "Stary!- wykrzyknąłem nagle, waląc Bena w ramię. – Zakładaj ten dziurawy skafander i hełm na głowę, dołącz butlę do zaworu i właź do beczki!"
W paru zdaniach wyjaśniłem mu mój projekt. Skrzywił się trochę, ale innego wyjścia nie było. Po chwili siedział w beczce, w którą się z trudem mieścił, a ja zamknąłem pokrywę. Zrobiliśmy próbę: ja patrzyłem na zegarek, a Ben, rozkręciwszy lekko i na krótko zawór butli, próbował normalnie oddychać. Wytrzymał około minuty, nim zapukał w ścianę beczki. Wtedy zwolniłem nieco pokrywę, powietrze zaczęło z lekkim sykiem uchodzić z beczki na zewnątrz, a Ben bardziej rozkręcił zawór. W ten sposób uchodzące powietrze nie dopuszczało do wtargnięcia atmosfery do beczki, a jej wnętrze "przewietrzało się" nieco, przepłukiwane świeżym podmuchem z butli. Nie będę opisywał naszej drogi do rakietoplanu. Minęło prawie dwadzieścia pięć minut, nim doturlałem beczkę na miejsce, robiąc co pewien czas przystanki dla jej przewentylowania. Dla mnie to była fraszka, bo teren był pochyły i miejscami musiałem tylko uważać, żeby mi się przyjaciel za szybko nie staczał ze zbocza pagórka. Ale Ben… Dotarliśmy wreszcie do rakietoplanu i udało mi się z niemałym trudem wpakować beczkę z zawartością do ładowni. Rakietoplan miał śluzę wejściową, więc mogłem od razu uwolnić Bena. Był bliski morskiej choroby, przyduszony i poobijany, bo teren, jak wspomniałem, był kamienisty, a ściany beczki dość miękkie.
Opowiadaliśmy z dumą tę historię jako przykład zaradności dzielnych kosmonautów. Ben oczywiście na pewien czas został przezwany Diogenesem.
Butle z dwutlenkiem węgla, które wywołały z naszej pamięci to dawne wydarzenie, opróżniłem powoli, pozostawiając je lekko odkręcone w pomieszczeniu pompowni. Szum maszyn zagłuszał syk uchodzącego gazu, a wentylatory szybko go wchłonęły. Następnie udało mi się wypełnić obie butle powietrzem. Nie było go zbyt dużo, bo musiałem ograniczyć się do ciśnienia, które wytrzymywały butle. Potem, klucząc chyłkiem po korytarzach, udało nam się donieść je do naszych pokoi.
Na żądanie Komandora zgłosił się do nas delegat Rady. Nie był to tym razem staruszek, lecz mężczyzna w średnim wieku, przedstawiający się jako pełnomocnik Rady do spraw związanych z naszym pobytem w Osiedlu.
Komandor przekazał mu nasze życzenia.
– Moi ludzie mają już dość tej bezczynności! – perorował głosem celowo podniesionym, gestykulując żywo przed nosem pełnomocnika. – Przywykli do intensywnej pracy, a tutaj skazuje się ich na przymusowe lenistwo. Zaczynają domagać się obowiązków, zajęć… Jeśli nie wyznaczycie im zadań, nie odpowiadam za dyscyplinę! Zaczną się buntować.
Pełnomocnik dał się nastraszyć. Następnego dnia kilkoro z nas wezwano do prostych zajęć porządkowe-organizacyjnych, a Pavo został nawet przydzielony do ekipy konserwatorów instalacji wewnętrznych, na górnym poziomie Osiedla. Po pierwszym dniu pracy wszyscy zgodnie orzekli, że najwyraźniej traktowani są jak piąte koło u wozu. Wynikało stąd, że w Osiedlu nie ma zbyt wiele do roboty, a pracę dla naszych towarzyszy Rada usiłuje "wymyślić" naprędce, by spełnić nasze żądania.
Chodziło nam oczywiście nie o pracę, lecz o możliwość zajrzenia do różnych, niedostępnych dotychczas zakamarków Osiedla. Po tygodniu już każdy z nas miał wyznaczone pewne niewielkie obowiązki. Mnie na przykład przypadł w udziale nadzór przy centrali łączności wewnętrznej. Roboty było oczywiście niewiele, a praktycznie nieraz przez cały dzień siedziałem z dyżurnym technikiem i nudziliśmy się obaj. Było mi to nawet na rękę, bo – po przełamaniu pierwszej nieufności – udało mi się stopniowo wciągać go do rozmowy. Unikałem tematów związanych z czymkolwiek poza samym życiem w Osiedlu. Pytałem o codzienne sprawy, a mój nowy znajomy coraz śmielej odpowiadał na pytania. Był to zupełnie młody chłopak, jak stwierdziłem niegłupi, lecz jak wszyscy tutaj, bardzo ostrożny w wypowiadaniu jakichkolwiek własnych sądów.