Człowiek, który to mówił, przerwał na chwilę. Drugi, siedzący obok, wstał i bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Nie zwrócili na to uwagi.
– Rozumiesz chyba, przybyszu, dlaczego Rada i jej poplecznicy za wszelką cenę chcą utrzymać pogląd o niemożności powrotu? Tutaj mają nad nami władzę, tam – nic by nie znaczyli. Nie dość tego. Tam – gdyby się okazało, że popełnili błędy, eksperymentując na naszym społeczeństwie – mogliby zostać ukarani. Wolą pozostać tutaj, gdzie nie grozi im odpowiedzialność przed kimkolwiek. Dysponują systemem, który pozwala im utrzymać wszystkich mieszkańców Osiedla w stanie umysłowego bezwładu i strachu. Chcemy przełamać ten impas…
– Uciekając stąd? – powiedziałem z ironią.
– Kiedy znajdziemy się na Ziemi, będziemy mogli udowodnić nasze racje. O ile oczywiście potrafimy tam żyć.
– Wydaje mi się, że wówczas już nie będziecie mieli ochoty zajmować się tymi, którzy zostali na Księżycu – powiedziałem wstając.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem. Wtargnęło przez nie czterech uzbrojonych strażników. Spojrzałem ponad ich głowami. Z tyłu w korytarzu stał ten, który wyszedł w czasie mojej rozmowy z konspiratorami. Pozostali czterej, którzy rozmawiali ze mną, stali teraz jak sparaliżowani, patrząc na wymierzone w nich lufy.
– To oni? – jeden ze strażników rzucił pytanie w kierunku korytarza.
Donosiciel wśliznął się do pomieszczenia.
– Tak, to oni. Tylko ten to…
– Widzę przecież, że kosmonauta – burknął strażnik.
– Ty, Farro?… – wykrztusił albinos, który mnie tu przywiódł. – Od kiedy… byłeś?…
– Od niedawna – powiedział cicho ten, który sprowadził strażników. – Wiedziałem, że nic nie zdziałacie. Przestałem w to wierzyć. Wcześniej czy później i tak by nas wszystkich… A ja mam rodzinę, rozumiecie, żonę, dzieci…
– Nie tłumacz się – strażnik odepchnął go łokciem. – Wychodzić pojedynczo!
Dwóch strażników ustawiło się na korytarzu, dwaj zostali wewnątrz. Ruszyłem pierwszy ku drzwiom, a potem nie zatrzymując się poszedłem dalej korytarzem. Nie usiłowali mnie zawrócić, widocznie woleli nie zadzierać z naszą grupą. Słyszałem tylko, jak popędzali aresztowanych konspiratorów.
Utwierdzony w przekonaniu, że nikomu z mieszkańców Osiedla nie należy ufać, zmuszony byłem opierać swoje plany wyłącznie na współtowarzyszach z załogi. Na razie nie wiedziałem jeszcze, jak zdołam wydostać się z hermetycznie zamkniętego i strzeżonego Osiedla, nie posiadając nawet ubioru próżniowego. Zdawałem sobie jednak sprawę, że to właśnie – ów brak możliwości opuszczenia Osiedla – jest główną barierą, którą Rada traktuje jako gwarancję naszej bezsilności. Mając skafander, można by zaryzykować ucieczkę, wyrwać się stąd podstępem lub siłą, gdyby inne możliwości zawiodły.
Ustaliliśmy z Benem, że plan mojej ucieczki opracujemy sami i przedstawimy tylko Komandorowi. Im mniej osób znać będzie szczegóły, tym bezpieczniej. Jednak ucieczka nie mogłaby się odbyć bez współudziału pozostałych członków załogi. Postanowiliśmy ich wtajemniczyć tylko częściowo – o tyle, o ile było to konieczne.
Najpierw odbyliśmy dłuższą konsultację z Karsem, który był specjalistą od budownictwa. To on kierował pracami przy budowie naszych baz na planetach Dżety. Kiedy dowiedział się, o co nam chodzi, uśmiechnął się ironicznie.
– Telepatia czy co? – powiedział mrużąc jedno oko. – Jakbym przeczuł, że będziecie mnie o to pytali. Przez cały ostatni tydzień chodziłem po Osiedlu i oglądałem ściany… Niestety, sprawa jest dość poważna. Siedzimy w litej skale. Nie jest ona specjalnie twarda, lecz mamy nad głową prawie trzydziestometrową jej warstwę. Przypuszczam, że drążono to metodą mikroeksplozji. Tak się zwykle postępuje na planetach bez atmosfery gazowej, gdzie są kłopoty z urządzeniami pneumatycznymi. Sam kiedyś pracowałem tu, na Księżycu, przy budowie jednej niedużej stacji badawczej. Ale te podziemia – to przedsięwzięcie na wielką skalę. Domyślam się, jak rozwiązali problem transportu urobionej skały podczas rycia tak długich tuneli. Podejrzewam, że Śluza nie jest jedynym wejściem do Osiedla. Wiedzie z niej na górę pochyła sztolnia, pod dość małym kątem do poziomu. Zauważyliście to pewnie, gdy nas tutaj wieźli z lądowiska. Oprócz niej jednakże w różnych punktach, prawdopodobnie na końcach najszerszych korytarzy, musiały być jeszcze inne, pionowe lub skośne, którymi wyrzucano rozdrobnioną skałę bezpośrednio na powierzchnię. Próbowałem nawet sprawdzić tę hipotezę, lecz nie znalazłem podejrzanych miejsc w stropie żadnego z korytarzy. Przy okazji jednak odkryłem coś ciekawego. Otóż sufity korytarzy i pomieszczeń mieszkalnych, pokryte warstwą sztucznego tworzywa, maskują konstrukcję-nośną podtrzymującą prawdopodobnie podłogę wyższego poziomu. Próbowałem znaleźć przejście przez strop, lecz widocznie na ten drugi poziom wchodzi się z rejonu Śluzy. Odkryłem jednak miejsce, w którym niewielki fragment wykładziny sufitu wydał mi się nie połączony z sąsiednimi arkuszami. Chodźmy tam, sami zobaczycie…
Kars poprowadził nas przez kilka przejść i korytarzy aż do końca jednej z odnóg, dość ciemnej i najwyraźniej nie uczęszczanej. Świecąc latarką i potykając się o jakieś stare meble, zmagazynowane przy ścianach, doszliśmy do miejsca, gdzie wąski korytarzyk urwał się, kończąc się poprzeczną ścianką o nierównej powierzchni.
– W tym miejscu zaniechano dalszego drążenia korytarza – powiedział Kars, dotykając dłonią ściany. – Być może planowano rozbudowę, bo ściany nie wygładzono i nie pokryto wykładziną, a tylko natryskowo zabezpieczono warstwą jakiejś żywicy dla polepszenia szczelności. A tutaj – wskazał na strop – jest chyba jakiś właz.
Ben podsadził mnie, tak że mogłem dłońmi wesprzeć się o ten fragment sufitu. Pchnąłem płytę. Jedna jej strona uniosła się nieco, odsłaniając szparę wzdłuż linii łączących ją z sąsiednimi.
– Wyżej – powiedziałem do trzymającego mnie Bena.
Podstawił dłonie pod moją stopę. Chwyciłem za krawędź otworu, zawisłem przez chwilę na ugiętych rękach i wsunąłem się po pierś w zagłębienie stropu. Świecąc latarką, którą mi podali, rozejrzałem się po małej pustej niszy, a następnie bez trudu podciągnąłem moje niewiele tu ważące ciało jeszcze wyżej. Siedziałem teraz na skraju otworu, z nogami zwisającymi w dół. Głową prawie dotykałem metalowej pokrywy z zawiasami z jednej i otworem zamka z drugiej strony. Pokrywa miała kształt kwadratu i była szczelnie dopasowana do krawędzi otworu. Wlazłem cały do niszy, opuszczając płat wykładziny sufitowej na miejsce. Teraz z dołu nie byłem widoczny. Przytknąłem ucho do pokrywy. Z góry słychać było jednostajny szum.
– Co tam? – usłyszałem z dołu głos Bena.
– Klapa. Zdaje się, że z lekkiego stopu, ale mocna. Zamknięta na klutz.
– Trzymaj!
Uchyliłem brzegu wykładziny pode mną. Ben podał mi palnik.
– Nosisz to ze sobą? – zdziwiłem się sięgając po narzędzie.
– Nigdy nie wiadomo, co się może przydać. Spróbuj przeciąć. Ale najpierw wypal jak najmniejszy otwór, na wylot. Tam może być próżnia! Jak zacznie gwizdać, to…
– Wiem, wiem. Tylko… nie będę miał czym zakorkować w razie czego…
– Byle nie palcem – zaśmiał się Ben – bo się sparzysz. Zaraz ci coś znajdę.
Odszedł w stronę stosu gratów, złożonych pod ścianą korytarza. Słyszałem, jak pomiędzy nimi grzebie, podczas gdy ja regulowałem szerokość strumienia plazmy w palniku.
– O! – powiedział nagle Ben, wydobywając jakiś przedmiot.
– Patrz, Kars!
Świecili latarką, oglądając coś z zaciekawieniem.
– Co z tym korkiem? – spytałem niecierpliwie.
– Masz, trzymaj!
Ben włożył do mojej opuszczonej z góry dłoni kawałek plastykowego obicia, oddarty z jakiegoś mebla. Zwinąłem go ciasno w rulonik.
– No,.co tam? – spytałem.
– Okazuje się, że nie tylko my chcemy stąd wiać. Ktoś tu studiuje nawigację.
W ręce Bena zobaczyłem znany mi dobrze stary podręcznik Mertena.
– Niedaleko z tym zaleci. To antyk! – powiedziałem.
– Ktoś go ukrył wśród starych mebli. Z zakładką na początku rozdziału "Wyznaczanie optymalnych kursów na trasie Ziemia-Księżyc"…
– Zostawcie to na miejscu. A teraz asekurujcie mnie, bo zaczynam – powiedziałem, zakrywając dokładnie otwór pode mną.
– Gdy zaczniemy głośno rozmawiać, przerwij i siedź cicho – powiedział Kars i obaj odeszli kilkanaście kroków.
Postukałem ostrożnie w pokrywę. Nie mogła być zbyt gruba. Przyłożyłem palnik ukośnie do jej powierzchni w pobliżu zamka i wcisnąłem spust. Igiełka fioletowego płomienia nakłuła metal, który błyskawicznie rozjarzył się białą plamką i ściekł w kilku kroplach. Płomień wniknął w głąb otworu. Za klapą nie było próżni, ciśnienie musiało być nawet nieco większe niż po tej samej stronie, bo zbliżywszy dłoń do otworu poczułem lekki wietrzyk. W tej samej chwili z dołu dobiegały mnie dwa podniesione głosy.
– Mówiłem ci, że nie tędy! Widzisz, to jest ślepy korytarz! – darł się Ben. – Leźliśmy niepotrzebnie taki kawał drogi.
– A niech to diabli – wtórował mu Kars. – Cholerny labirynt.
Do ich głosu dołączył trzeci. Pewnie spytali o drogę, bo zawile coś im tłumaczył. Słyszałem oddalające się kroki, lecz tkwiłem nadal w bezruchu. Okazało się, że słusznie… Wąska szczelina na złączeniu płyt pode mną rozświetliła się na chwilę, widocznie ktoś skierował na nią światło latarki. Po minucie usłyszałem, że odszedł, ale dopiero głos Bena, który wrócił po kwadransie, upewnił mnie, że mogę pracować dalej. Po odcięciu fragmentu pokrywy wraz z zamkiem uniosłem jej pozostałą część. Ostrożnie wyjrzałem z otworu. Na górnym poziomie było zupełnie ciemno. Powietrze było tu chłodne, przesycone ozonem. Włączyłem latarkę. Znajdowałem się w rogu rozległej, lecz niskiej hali. Ustawione w dwóch rzędach maszyny pracowały dość głośno. Przyjrzałem się… Wyglądały na pompy czy wentylatory napędzane silnikami elektrycznymi. W przeciwległym rogu hali stał duży, walcowaty zbiornik, pokryty białym szronem. Podszedłem bliżej. Na siatce, która go ogradzała, zauważyłem tablicę ostrzegawczą: "Uwaga ciekłe powietrze". Była to chyba stacja uzdatniania powietrza. Krążące w obiegu zamkniętym powietrze Osiedla było tu oczyszczane, wzbogacane w tlen i tłoczone do układu nawiewnego. Poszukałem drzwi wejściowych. Były zamknięte od zewnątrz. Nadsłuchiwałem przez chwilę pod nimi, lecz po drugiej stronie także szumiały maszyny.