Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mistrz Benilde uniósł głowę znad dzbana z winem, a jego twarz spochmurniała.

– Z rzadka opowiadamy tę historię, ale choć raz słyszał ją każdy czarnoksiężnik Półwyspu – zaczął z namysłem. – Był niegdyś mag o imieniu Celio, który jak wy pragnął dojrzeć w demonach coś więcej niż nasienie zniszczenia. Pochodził ze starożytnego rodu i odziedziczył po ojcu miasto, niewielkie, lecz zasobne, obwarowane mocnymi murami i pełne starożytnej magii, jako że każde pokolenie władców dorzucało coś do jego wspaniałości, wplatając kolejne demony w kształt pałaców, parków oraz akweduktów i pętając je na zawsze własną krwią. Kiedy Celio po śmierci ojca przywdział książęcą koronę, wszyscy spodziewali się, że obróci swój kunszt na pożytek miasta i korzyść współmieszkańców. Tak się jednak nie stało. Skoro tylko minął czas żałoby, Celio obwieścił zdumionym mieszczanom, że pragnie wyrzec się wszelkiej magii i wyzwolić spętane przez przodków demony.

– Może był po prostu zacnym człowiekiem – zauważył kąśliwie fra Gioele.

– Nieżyczliwi powiadali, że pragnął zostać mnichem – odparł z leciutkim uśmiechem mag – lecz ojciec pod karą topora zakazał mu przyjęcia zakonnych szat. Na pewno jednak przychylał ucha szarym braciszkom i oni nakłonili go do tak szalonego pomysłu. Daremnie poddani i matka błagali go o namysł, przedkładając, że pozbawiwszy miasto wszelkiej obrony, w istocie wystawi je na pastwę innych magów. Celio trwał w swoim uporze nawet wówczas, kiedy się okazało, że niektóre z zaklęć, wiążących demony, były tak starożytne, że nie dało się ich już odtworzyć.

– Ha! – mruknął pod nosem fra Gioele. – A więc jednak te zaklęcia można odwrócić pomimo śmierci maga.

– Zawsze znajdą się głupcy, którzy będą usiłowali tego dokonać – przyznał obojętnie mag. – O ile mi wiadomo, żadnemu się nie powiodło i Celio nie był w tym wyjątkiem. Ale uczynił coś, czego nie próbował przed nim żaden mag. Wbrew wszelkim ostrzeżeniom nakarmił demony własną krwią i przekazał im swoją moc, aby napojone do syta mogły odlecieć z podksiężycowego świata. Kiedy dokończył dzieła, wyrzekł się wszystkiego, co mu pozostało, wyruszył z miasta na pustkowie i pod obcym imieniem został pustelnikiem.

– Godne dopełnienie litościwego czynu – skwitował mnich.

– Gdyby został, dawni poddani rozszarpaliby go na strzępy, bo litościwy czyn Celia sprowadził na nich ubóstwo, strach i na końcu niewolę, gdy po upadku cyklopowych murów, niegdyś podtrzymywanych przez demony, sąsiedni władca złupił miasto, a mieszkańcom narzucił ciężki haracz. Nie w tym jednak rzecz. Celio zaszył się na jałowych skałach nieopodal Golfo delle Lacrime, gdzie pokutował żarliwie, prosząc o wybaczenie za niegdysiejsze czary. Rychło otoczyła go sława niezmiernej pobożności i rybacy przypływali do niego z całej okolicy, aby pobłogosławił ich sieci. Także, kiedy zapadł na zdrowiu, wielu ludzi ściągnęło do jego groty, by być świadkami odejścia świątobliwego starca. Srodze się zawiedli. Skoro tylko zamknął oczy, demony nadleciały z wysokiego nieba po jego duszę i rozerwały wszystkich, którzy pozostali przy Celiu.

Mnich, dotąd słuchający uważnie, wyprostował się na krześle i bystro popatrzył na czarnoksiężnika.

– Niejedną taką bajkę słyszałem w klasztorze – rzekł. – Ludzie wciąż przychodzą narzekać, że demon kozę z pastwiska porwał, sieci poszarpał albo dziecię zniweczył w kobiecym łonie. Zanadtośmy skłonni normalną rzeczy kolej albo i nasze błędy tłumaczyć niegodziwością demonów.

– Nie chcecie, tedy nie wierzcie. – Czarnoksiężnik wzruszył ramionami. – Wasza rzecz, czy chcecie ufać demonom. Z nimi nie można zawrzeć paktu, są przewrotne i nikczemne z samej swojej natury.

– Nigdy żadnego nie spotkałem na swojej drodze. I pewnie tak pozostanie, bo od dawna nowy mag nie zawitał na nasze odludzie, a wyście, mistrzu, zbyt mądrzy, by ściągać na nas zgubę.

Wprawdzie nie wierzył, aby mistrz Benilde zdołał przywołać prawdziwego demona, ale nie chciał sprawić mu przykrości i nie powiedział tego głośno.

Alchemik odchrząknął, czyszcząc gardło.

– Po co miałbym to uczynić? – burknął, zupełnie jakby wyczuł myśli mnicha. – Żeby, jakoście mówili, kozę zaginioną odnaleźć albo ryby do sieci zaganiać? Nie, na takim odludziu żyjemy, że nam ani demony, ani inne grozy niestraszne.

W dziesięć dni później pod murami Askalonu stanęli Arimaspi.

* * *

Wieść o najeździe Arimaspi dotarła już wcześniej do miasta wraz z wędrownym przekupniem, lecz nie wzbudziła lęku. Owszem, litowano się nad losem zdobytych miast i mieszkańców, wymordowanych albo sprzedanych w niewolę, nikt wszakże nie spodziewał się, aby najeźdźcy zapędzili się w tę okolicę: drogi do Askalonu zarosły zielskiem, a w obrębie murów nie pozostało wiele do zrabowania.

– Choć raz odniesiemy korzyść z tego, że hierofanci spustoszyli Askalon i złupili całe bogactwo. Przynajmniej Arimaspi nie będą mieli, czego tu szukać – powiedziała przy studni matka Bonaceta, a inne kobiety zgodziły się z jej opinią.

Życie potoczyło się zwyczajnym torem. W winnicach za południowym murem zebrano ostatnie grona. W spiżarniach wisiały już szynki, kiełbasy, połcie słoniny, wianki czosnku i cebuli, w spichlerzach zaś korce były pełne pszenicy i żyta. Pasterze spędzali stada z najodleglejszych pastwisk i wszystkie pierzyny starannie wywietrzono przed nadejściem deszczów. Dnie stawały się jednak coraz krótsze, a roboty nie ubywało i zapewne, dlatego nikt nie spostrzegł wojska, póki Arimaspi nie wjechali na wzgórza okalające miasto.

Było niedzielne popołudnie i na błoniu trwał festyn. Chłopcy przeciągali linę i gonili się w beczkach, dziewczęta kroiły na stołach drożdżowe ciasto z rodzynkami i pasztet z zajęcy. Kiedy klasztorny dzwon zaczął bić na trwogę, wszyscy na oślep rzucili się do domów i czas jakiś minął, zanim zrozumieli, że nie jest to kolejny pożar. W chaosie, który wybuchł, jakimś cudem udało się zaryglować bramy. Ale w mieście nie pozostało dość ludzi, aby obsadzić mury, niewielu też wiedziało, jak obchodzić się z nędznymi resztkami broni, które znaleziono w starym arsenale.

Na szczęście Arimaspi nie zamierzali szturmować Askalonu, jedynie heroldzi podjechali pod bramę, by wygłosić żądania szachinszacha. Reszta armii rozłożyła się obozem na błoniach. Sięgali po sam horyzont. Czerwień ich szat i namiotów niemal doszczętnie przesłoniła zieloną trawę, a kiedy po zmierzchu zapłonęły ogniska, wydawało się, że są ich tysiące. Sam widok odbierał wolę walki i ludziom z Askalonu powoli przypominały się zasłyszane od wędrownego kramarza opowieści o miastach obróconych w ruinę głosem trąb, odrąbanych głowach czarnoksiężników, starcach i dzieciach wymordowanych bez żadnej litości. I zanim na klasztornej wieży wybiła północ, najczcigodniejsi spośród mężów Askalonu zeszli się w klasztornym refektarzu, by prosić fra Gioele o radę i modlitwę.

Opat wysłuchał ich ze spokojem, choć w twarzach jego współbraci widać było lęk, szachinszach, bowiem ścigał szarych mnichów z taką samą zajadłością, z jaką prześladował czarnoksiężników.

– Co chcecie, abym dla was uczynił? – zapytał na koniec.

– Szachinszach obiecał, że oszczędzi miasto – powiedział Barnabo, rzeźnik – jeśli wydamy mu czarnoksiężnika. Wszyscy inni zachowają życie i wolność.

– Jeśli ukorzycie się przed nim – sprostował fra Gioele. – I przyjmiecie jego kapłanów.

Rzeźnik przytaknął w milczeniu. Reszta tylko zwiesiła głowy.

– Czy wam nie wstyd? – żachnął się jeden z braci. – Wyrzekając się wiary, wydacie się na wieczne zatracenie.

– Zrozumcie nas, ojcze, mamy żony i dzieci. – Barnabo odwrócił się ku fra Gioele, a jego twarzy widać było zawstydzenie i żal. – Nie każcie nam patrzeć, jak ludzie szachinszacha wymordują ich wszystkich. Choćbyśmy chcieli, sami doskonale wiecie, że nie utrzymamy miasta. Nawet w dawnych czasach Askalon nie obroniłby się przed taką armią…

– Może lepiej, aby zginął jeden człowiek, niż aby wszyscy mieli stracić życie – odezwał się nieśmiało Basile, piekarz. – A nikt nam w serca nie zajrzy, aby sprawdzić, w co prawdziwie wierzymy.

– Mistrz Benilde jest stary i od wiosny z każdym dniem słabszy – dodał Toldo, który jako kowal był człowiekiem trzeźwym i nad wyraz praktycznym. – I tak nie pozostało mu wiele czasu.

– Jak i nam, jeśli wejdzie tu armia szachinszacha – wtrącił najstarszy z mnichów. – Pierwsi zginiemy na ofiarnych kołach.

– Nie w naszej mocy o tym rozstrzygać – uciął fra Gioele. – Wciąż jednak nie pojmuję, co was sprowadza.

– Alchemik chętnie z wami mówi – mruknął Barnabo. – Nas nie usłucha.

– Mam, więc przekonać alchemika – powiedział powoli mnich – aby wyszedł jutro o świcie przed bramę i pozwolił się zabić.

Mieszczanie milczeli, unikając jego wzroku.

– Dobrze – zdecydował fra Gioele. – Spróbuję przekazać waszą prośbę mistrzowi Benilde, choć zapewne nawet nie otworzy przede mną drzwi.

* * *

Jak co noc, okiennice w wieży były zatrzaśnięte na głucho i wygasła nawet latarenka nad wejściem. Fra Gioele na darmo pukał i stukał w drzwi, coraz bardziej zniechęcony i zmoknięty, bo deszcz rozpadał się na dobre. W końcu nawet salamandra z kołatki zapiszczała ze znużeniem i przestała się poruszać. Tylko gargulce popatrywały na niego szyderczo znad okapu dachu, ale zaklęto je w kamień tak dawno, że od wieków żaden z nich się nie poruszył. Wreszcie mnich, zrezygnowany, pociągnął za klamkę, lecz bez większej nadziei, bo mistrz Benilde miał zwyczaj starannie strzec swoich sekretów.

Drzwi rozwarły się z przenikliwym skrzypem. Opat wzdrygnął się, zaraz jednak zajrzał do środka. Od wielu lat przesiadywał z alchemikiem w tawernie starej Bonacety, ale nigdy nie odwiedził go w wieży, podobnie zresztą, jak mistrz Benilde nie zawitał w mury klasztoru.

W korytarzu zalegała ciemność, choć oko wykol. Wymacał laską próg, zmówił krótką modlitwę i wszedł do środka.

– Mistrzu Benilde! – zawołał cicho, aby mag, wyrwany znienacka ze snu, nie wziął go za złodzieja.

53
{"b":"89140","o":1}