Graziano zacisnął zęby – teraz potrafił już odgadnąć koniec opowieści. Jednak Mirtilla nie zamierzała przerwać.
– Pobiegł zboczem w dół góry, jakby sama śmierć następowała mu na pięty.
– I pozostawił ją, by umarła – powiedział gniewnie Graziano. – Czy tak, wiedźmo?
– Nie! – Mirtilla roześmiała się. – Nie, dziecko pomoru. Powrócił. Powrócił do niej, kiedy słońce kryło się za zboczem góry, czerwone i ciężkie od smoczej krwi. Powrócił z gromadą wieśniaków uzbrojonych w siekiery, noże i kije. Nie mogła się obronić -była tylko drobną dziewczyną o włosach złotych jak słońce i nie zdołała przywołać smoka. Nie potrafiła się odmienić, więc zabili ją na szczycie góry, a potem pogrzebali na rozstajnych drogach, w tajemnym miejscu. A pasterz wraz z nią pochował miecz, gdyż nie chciał, aby którykolwiek z ziomków wiedział o podarunku. Nie umiał jednak zapomnieć o życzeniu.
– Ponieważ życzenie było prawdziwe.
– Smok nie zna kłamstwa. – Mirtilla zmrużyła oczy. – Nie na ludzki sposób. Smok jedynie rozumie tajemnice ludzkich serc, a jego obietnice są niebezpieczniejsze niż ostrze miecza i bardziej śmiercionośne. Dlatego pasterz nie zapomniał o życzeniu. O swoim własnym życzeniu, które śpiewało mu w krwi, póki wreszcie nie wypowiedział go nad mogiłą smoka. Tak samo jak uczyniła twoja matka. Jak czyni każde z nas.
– Czego pragnęła moja matka? – zapytał, choć zawczasu znał odpowiedź.
– Syna – Mirtilla odpowiedziała bez chwili zwłoki. – Pragnęła mieć syna, który będzie miał oczy niebieskie jak niebo i ramiona silne jak Trifone. Ponieważ kochała męża całym sercem, a żadna córka nie może wypełnić pustki w sercu mężczyzny. Tak jej się wydawało. Poszła, więc na rozstajne drogi, gdzie pochowano smoka, i wypowiedziała życzenie, przywołując czerwoną śmierć i rozpacz. Smok dotrzymuje słowa, lecz nie jest miłosierny.
– Skąd wiesz, stara wiedźmo? Skąd tyle wiesz o smokach, życzeniach i mojej matce?
Miecz w jego dłoni zdawał się wibrować, kamień osadzony w jelcu błyszczał niczym kropla krwi.
– Ponieważ – zawahała się i pierwszy raz zobaczył w jej twarzy jeszcze coś, oprócz szyderstwa – była kiedyś dziewczyna, która miała orzechowe oczy jak Arianna i krok tak lekki, że źdźbła trawy nie uginały się pod jej stopami. Tańczyła pomiędzy trzema kręgami bzów, malin i trawy, wokół mogiły, gdzie jej ojciec pogrzebał dziewczynę, która była smokiem uwięzionym w ciele kobiety, a smocze życzenie szeptało do niej spod darni i korzeni piołunu. Tak długo, aż je wreszcie wypowiedziała. Bo tylko w tamtym miejscu, ukrytym poza potrójnym kręgiem bzów, malin i trawy, była naprawdę wolna. Nie należała do nikogo. Ani do ojca, który nie-mieszanym winem rozcieńczał pamięć o złotowłosej księżniczce i o tym, jak pęcherzyki krwi rozkwitały jej na wargach, kiedy zaczęły na nią spadać chłopskie pałki i kije. Ani do matki, która myślała jedynie o tym, by córkę wyprawić z domu. Ani do Mattea, bednarza, który był od niej po dwakroć starszy, lecz wystarczająco zasobny, by poślubić najpiękniejszą dziewczynę z wioski. Wypowiedziała, więc życzenie – aby mogła pozostać tu na zawsze! -Mirtilla zaniosła się posępnym chrapliwym śmiechem. – A smok ją wysłuchał. Co do joty.
– Kim ty jesteś? – zapytał ze strachem Graziano. – Czy jesteś moją babką?
– Nie. – Mirtilla uniosła nieznacznie brwi. – Twoja babka była silną kobietą i nigdy nie uległa smokowi, lecz na końcu i ją zdołał dosięgnąć. Poprzez Ariannę, która tak bardzo pragnęła syna, że sprowadziła pomór i utraciła wszystko, co kochała. Matkę, cztery córki, a także męża, bo Trifone znając opowieść o smoczym sercu i o życzeniu, nie potrafił jej później kochać. Utraciła wszystkich, oprócz swej szalonej ciotki, która również kiedyś wypowiedziała życzenie i która pozostanie tutaj na zawsze.
– Na zawsze? – powtórzył bezmyślnie. – Na zawsze?
– Smok nie pozwala mi umrzeć – wyjaśniła sucho. – Spętałam się własnym życzeniem, i prędzej góry się rozsypią w pył i rzeki wyschną, niźli smok zwróci mi wolność. Zna moją krew, krew człowieka, który zdradził go dotkliwiej niż wszyscy inni, a smok nie wybacza. Toteż będę tu na zawsze, strażniczka smoka i jego niewolnica. Tak długo, póki sama nie odbiorę sobie życia. Ale tego nie uczynię – uśmiechnęła się wąskimi, bladymi wargami -ponieważ wówczas smok wygrałby na dobre.
– Nigdy więcej nie będzie smoka! – wykrzyknął Graziano, a potem uniósł miecz i uderzył prosto w czaszkę dziewczyny, która była smokiem.
Kość pękła z chrzęstem i rozsypała się na drobne, białe drzazgi. A palce Graziana pasowały do rękojeści miecza, jakby przez całe życie układały się właśnie do tego kształtu, więc uderzył jeszcze raz. Siekł i rąbał kości dziewczyny, która była smokiem, potem zaś to, co zdawało się zarysem jej prawdziwej postaci – brunatne, na wpół spróchniałe kręgi i długie, wąskie kości skrzydeł. Mirtilla nie przerywała mu. Dopiero, gdy znieruchomiał, zadyszany, spytała cicho:
– Czy sądzisz, że to wystarczy? Że zdołasz ją powstrzymać? Miecz drgnął w jego palcach i poderwał się gwałtownie. Ostrze wibrowało nagląco, niecierpliwie. Wydało mu się, że zna powód -brzeszczot rozpoznał smoka, lecz martwe kości nie mogły ugasić jego pragnienia. Graziano nie zamierzał jednak pozwolić, aby miecz zawładnął nim tak samo, jak wcześniej uczynił to smok. Nie zamierzał zabić tej kobiety.
– Tak – powiedział, opuszczając ostrze na ostatnią z białych kości. – Sądzę, że to wystarczy. Nie będzie więcej smoka.
Później odszedł, choć czuł na plecach jej wzrok i wiedział, że wciąż tam stoi, z długimi siwymi włosami, w których tkwiły drobne gałązki i suche malinowe liście, wsparta o dębowy kostur i z wiązką chrustu na plecach.
Smoczy miecz śpiewał w jego dłoni.
* * *
W trzydzieści lat później Guerrino di Bosconero, który kiedyś nosił imię Graziano, ale nie pamiętał o tym nikt, oprócz niego, stał oparty o marmurowe okno i patrzył, jak Filiberto rzuca się w niespokojnym, gorączkowym majaku. Jasne włosy chłopca były zlepione i mokre od potu, suche, rozwarte usta z wysiłkiem chwytały powietrze.
Słońce zachodziło, kładąc złote cienie na spokojnych falach portu, a jego syn umierał.
Byli sami. Odesłał doktorów. Szarpali tylko siwe brody i umykali spojrzeniem, niezdolni nazwać choroby i ukryć strachu przed władcą, który właśnie tracił jedynego syna. Odprawił też służebne, księdza, a nawet Fiorellę, która sama wydawała się dzieckiem, kiedy z dłońmi złożonymi do modlitwy klęczała u posłania ich syna, drobna i złotowłosa. Nie widział jednak jej twarzy i nie sądził, aby istotnie się modliła. W swym niespełna dwudziestojednoletnim życiu Fiorella zdążyła się już nauczyć, że Pan nie zawsze wysłuchuje modlitw.
Fiorella ukłoniła się przed mężem aż do ziemi i wyszła z komnaty, a jej twarz była bardzo piękna i nieruchoma jak kamea. Jak wówczas, gdy prowadził ją główną nawą katedry, aby uczynić ją swoją małżonką, a ludzie rzucali im pod stopy białe kwiaty. Tej samej katedry, gdzie na darmo szukała schronienia po tym, jak najemnicy Guerrina zdobywali kolejne bramy miasta jej ojca. W ciemnej sukni i welonie mniszki stała przed ołtarzem świątyni, kiedy Guerrino di Bosconero szedł ku niej pomiędzy kolumnami, i martwi święci spoglądali na nią z troską na kamiennych obliczach. Potem kondotier jednym szarpnięciem zerwał z niej mnisi welon i jej włosy rozsypały się jak złota przędza. Była księżniczką, a córki pokonanych władców nie mogą się ukryć za klasztorną furtą. Nawet przed zabójcą własnego ojca. Nawet, jeśli bardzo tego pragną.
Jej oczy były jak południowe morze, błękitne i nieodgadnione. Czasami Guerrinowi wydawało się, że kiedyś umiałby sięgnąć pod ich powierzchnię. Gdyby spotkał ją wcześniej. Zanim minęło trzydzieści lat od dnia, gdy pewien chłopiec podniósł się znad pagórka, w którym pochowano serce smoka, i zszedł leśnym traktem ku nadmorskim miastom. Zanim zaciągnął się do kompanii Pasquale zwanego l'Orso, który każdej wiosny najmował się na służbę u innego księcia z białych miast Półwyspu i zdradzał go, nim nastały mrozy, aż wreszcie padł od włóczni ciśniętej przez zwyczajnego chłopa. Zanim, Guerrino poprowadził jego ludzi po zmarzniętym błocie Campo di Lupo, otwierając im drogę ku pięciu nadmorskim miastom, po jednym za każdą z wiosek, które zostawił na zboczach smoczej góry.
Powiódł ich aż do wielkiego placu, gdzie stał spiżowy pomnik władcy, który nie był człowiekiem nikczemnym ani małym, więc wyszedł Guerrinowi naprzeciw. Walczyli na brzegu marmurowej sadzawki, ale w przejrzystej wodzie nie odbijała się żadna z tych rzeczy, o których śpiewają pieśniarze. Był tylko siwobrody starzec w srebrnej zbroi i kondotier, który w pierwszym zwarciu rozpłatał mu bok smoczym mieczem. Mieszczanie wiwatowali i rzucali kwiaty z okien kamiennych domów, zupełnie jak czterdzieści lat wcześniej. Później zaś Guerrino di Bosconero poszedł pod bramę katedry. Uderzył w nią mieczem, na którym nie obeschła jeszcze krew starego władcy, i wrota rozwarły się bez chwili zwłoki. Wszyscy na Półwyspie znali tę opowieść.
Dzisiaj nie wiedzieli jednak, że jedyny syn Guerrina di Bosconero właśnie umiera.
Filiberto poruszył się słabo i otworzył oczy. Jego wargi były popękane od gorączki, lecz uśmiechnął się do ojca i spróbował unieść głowę. Guerrino usiadł przy nim i niezgrabnie poprawił poduszki. Fiorella robiła to znacznie zręczniej, lecz w tej jednej chwili nie chciał patrzeć, jak wąskie, patrycjuszowskie nozdrza jego żony rozchylają się z odrazy, gdy ich dłonie stykają się przypadkowo nad posłaniem dziecka.
– Opowiedz mi historię – zażądał chłopiec, a jego głos niemal niknął we wrzasku mew krążących wokół wieży.
Guerrino odgarnął dziecku włosy z czoła. Usiłował sobie przypomnieć, ale żadna z opowieści bardów nie należała do tej komnaty, najwyższej z pałacowych sal. Rozkazał zanieść tu Filiberta, kiedy stało się już zupełnie jasne, że medycy nie zdołają go ocalić. Wokół nich było tylko niebo i białe smugi mew, które wirowały z ostrym krzykiem. Nie umiał uwierzyć, że to się właśnie tak kończy.