A kiedy nadszedł czas zbioru winorośli, Sirocco wysłała z wyspy łódź, ukształtowaną z magii i drewna w postać łabędzia, i wyszeptała nad nią pojedyncze imię.
Ercole przybył w siedem dni później. Nikt nie wie, dlaczego to uczynił.
Duilia nie było na wyspie i Sirocco sama wyszła do przystani. Stała na nabrzeżu w spłowiałej lazurowej sukni i z odkrytą głową, kiedy łódź sunęła pewnie pomiędzy rzędami skałek ostrych jak dziób drapieżnego ptaka.
– Demon przyniósł mi zaproszenie. – Ercole przyklęknął na mokrych kamieniach nabrzeża i podniósł do ust jej dłoń. – Wiesz, kim jestem.
– Wiem. – Dała znak, aby powstał. – Chodźmy.
W tamtych czasach włosy Sirocco były już jak srebrna przędza, a twarz porysowała pajęczyna zmarszczek. Duilio miał dość mocy, aby spleść ją z demonem i zachować nietkniętą, dokładnie taką, jaką zobaczył pierwszy raz w Golfo delle Spinarello, czterdzieści lat temu. I niewielu rozumiało, dlaczego pozwolił Sirocco postarzeć się, jak gdyby była żoną pastucha kóz. Niewielu też wiedziało, że to ona nie zgodziła się, aby wlał magię w jej ciało. Choćby najmniejszą kropelkę.
Wciąż była wysoka i smukła jak gałąź leszczyny i nic nie zaćmiło błękitu w jej oczach. Nawet śmierć najstarszego z synów, rozszarpanego przez Cynacefalitów podczas buntu jednego z nadmorskich miast. I mówiono później, że kiedy szła pomiędzy krzewami róż o białych kwiatach, a ptaki odpowiadały jej śpiewem spomiędzy gałęzi migdałowców, wydała się Ercole najpiękniejszą kobietą świata.
Co oczywiście nie było prawdą. Nigdy nie jest.
Aż po zmrok siedzieli pod migdałowcami, które dawno przekwitły, a podmuchy jesiennych wichrów odarły je z resztek liści. Nie mówili wiele. Służebne przyniosły wino, chleb, oliwki i ostry kozi ser. Wreszcie Sirocco zaczęła grać – najpierw na giternie, potem na wioli, pasterskiej syrindzie, na końcu zaś na flecie. Jego głos owijał się wokół drzew jak cienka srebrna nitka. Grała długo. Kiedy odjęła ustnik od warg, księżyc w pełni wisiał wysoko na niebie, a jego światło zmieniało oczy Sirocco w dwie tafle żywego srebra.
– Posłałam po ciebie, ponieważ mam życzenie – powiedziała.
Ercole był wtedy niewiele starszy od chłopców, którzy pasali kozy na wyschłych zboczach gór i próbowali ujeżdżać białe dzikie konie na pustkowiu, którym po upadku Brionii stała się północna część Costa dei Gabbiani. Niewiele starszy niż jej syn, kiedy wichry uniosły go bezpowrotnie z przystani. I miał w oczach tę samą błękitną magię, która trawiła Duilia.
– Jeśli tylko będę mógł je spełnić.
– Chciałabym, żebyś oszczędził moje róże.
Ercole zacisnął palce na różanej gałęzi. Kolce przecięły skórę i kilka kropel krwi spłynęło na ziemię.
– Róże są prawdziwe. – Sirocco potrząsnęła głową. – Nie potrzebują krwi, tylko obietnicy.
– To nie z powodu róż – odparł cicho. – Ale masz moją obietnicę. Ja też mam życzenie. Czy zagrasz dla mnie raz jeszcze, zanim odprowadzisz mnie do przystani?
– Co mam zagrać?
– Jest taka pieśń, którą grano tylko jeden raz. – Ercole podniósł głowę i błękit w jego oczach pociemniał, stał się niemal czarny. – Pieśń o mieście, które roztopiło się jak śnieg w promieniach słońca.
Sirocco zastygła z na wpół uniesionym fletem. Jej twarz była nieruchoma i blada od księżycowego światła, tylko wargi zadrżały nieznacznie. Niezdarnie, jak ślepiec, ułożyła palce. Pierwszy dźwięk był cichy, niemal niesłyszalny, jakby zabrakło jej tchu. I zaraz stłumiła go nocna bryza, najczulszy ze strażników wyspy. Wicher poderwał się znad rozgrzanych skał, rozgarnął łany szorstkiej trawy, potargał różane pędy. Białe płatki zawirowały w powietrzu. Nim opadły na ziemię, flet przebił się przez szum bryzy w pierwszych taktach melodii, która także była legendą i której nie słyszano na Półwyspie od czterdziestu lat. Od upadku Brionii, miasta marmurowych kopuł, katedr strzelistych jak modlitwa i skrzydlatych lwów, z których każdy był serafem, zaklętym w kształt posągu z żółtego kamienia.
Czterdzieści lat wcześniej, gdy Sirocco ostatni raz weszła przez Porta d'Argento do miasta swego ojca, w Brionii było więcej niż tuzin minstrelów, przybyłych do pałacu dla rozrywki jej ojca i uciechy dworu. I wielu z nich zdołało wymknąć się szczęśliwie z umierającego miasta. Jednak żaden minstrel, kuglarz czy grajek nie potrafił później powtórzyć pieśni Sirocco. Pamiętali jedynie głos fletu i łopot skrzydeł demonów, gdy ulatywały spomiędzy dachów ku porannemu niebu. Ale nie umieli przypomnieć sobie melodii. Zupełnie jakby Duilio wymiótł ją z ich pamięci tym samym gorącym, ostrym wichrem, który smagał resztki kamiennych murów Brionii, póki nie rozpadły się i nie zamieniły w szary piach.
Jednak tego wieczoru na Isola di Tutti Venti Sirocco grała z taką łatwością, jakby znów wędrowała pomiędzy skrzydlatymi lwami ku Porta d'Argento u stóp akweduktu. Demon brevy przebudził się w sadzawce na dziedzińcu pałacu i, zatrwożony obcą pieśnią, runął ku nim poprzez gęste korony pinii, kasztanów, cyprysów i jaśminów. Dołączyła do niego tramontana, zimna i rozgniewana, potem ponente i lavantera o zwodniczo łagodnych głosach, które przynoszą deszcz i podżegają wodne potwory do zniszczenia, a także ich brat, marin, przybywający znad samego środka oceanu. Od strony północnych skał podniósł się euraquilo o lodowatym oddechu i zaraz przyłączyły się do niego bliźniacze etezje i meltemi, postrach żeglarzy. Zbiegały się do ogrodu ze wszystkich zakątków wyspy, hucząc, szumiąc i poświstując gniewnie, bo na wyspie był mag i nie znały jego imienia.
Gdy wzlatywały tuż nad ogrodem, a pnie cyprysów, pinii i kasztanów zaczynały giąć się w ich palcach, melodia chwytała je za włosy i ściągała w dół w kaskadach jesiennych liści. Przypominały sobie. Pieśń fletu zwabiała je i wąską ścieżką wiodła w miasto, którego nie było. Od Porta d'Argento i dwóch skrzydlatych lwów prowadziła je przez kamienne ulice i place, na których cały rok kwitły krzewy tamaryszku. Znów był świt. Na kopułach świątyń i klasztorów kładł się różowawy odblask słońca i dzwony śpiewały głosami eoli.
Kiedy Sirocco skończyła i odsunęła flet od ust, jej imiennik poderwał się spomiędzy korzeni pinii w płaszczu z kurzawy, unosząc płaty darni, kamienie, mech, korę, zeschnięte gałązki i różane kwiaty. Dopiero wysoko ponad wyspą i pałacem maga sirocco wydał pojedynczy krzyk udręki, krzyk demona, który służył tylko dwóm panom i wciąż pamiętał wędrówkę pomiędzy gwiazdami.
– Myliłem się – powiedział Ercole w przystani. – Nie wierzyłem, gdy mówiono mi, że to zaklęta wyspa. Magia Duilia nie zdołałaby mnie zranić, ale są rzeczy, które sięgają głębiej niż magia. Nie powinienem był tu przypływać, pani.
– Myliłeś się także w innej rzeczy – odparła cicho Sirocco. – Tę pieśń grano jeszcze dwukrotnie, z daleka od Brionii. Raz, kiedy Duilio doścignął mnie w Golfo delle Spinarello i pozwolił mi odejść wolno. I na brzegu Isola delia Fine del Mondo, gdy opłakiwałam śmierć ojca.
– Nikt mnie nie ostrzegł, że jesteś okrutna,
Sirocco roześmiała się.
– Są też rzeczy okrutniejsze niż magia i bardziej niszczące niż wojna. Przekonasz się.
Ercole chciał coś powiedzieć, ale już pochyliła się nad łodzią i położyła rękę na głowie demona zaklętego w kształt łabędzia.
– Płyń! – rozkazała i łódź odbiła od brzegu.
Ercole miał jeszcze powrócić na Isola di Tutti Venti. Jeden, jedyny raz.
* * *
W kilka miesięcy później armia Ercole wyszła z górskich pieczar i ruszyła ku martwemu płaskowyżowi, który pozostał na miejscu, gdzie kiedyś skrzydlate lwy strzegły murów Brionii. Magowie zwykli walczyć zimą, by nie pustoszyć na darmo kraju, który stanie się zdobyczą zwycięzcy. Także tym razem plony były już zebrane do ostatniego kłosa i kiści. Na wieść o nadciągającym wojsku wieśniacy zagnali do chat kozy, kury i nawet niskie, płowe osiołki, a potem trwali w bezruchu za zapartymi okiennicami, nasłuchując głuchego dudnienia maszerujących demonów. Stworzone w głębi ziemi, z daleka od słońca, golemy Ercole nie były kształtne czy urodziwe. Nie dorównywały marmurowemu pięknu demonów Brionii ani złudnej delikatności wichrów z Isola di Tutti Venti. Ale też piękno nie było ich celem.
Magowie z rzadka zwracali się ku żywiołowi ziemi, który uważano za pośledniejszy od innych i przynależny stregom. Jednak w wysokich, zimnych grotach Costa dei Gabbiani, gdzie chronili się banici, elegancja nie była cenniejsza od siły. W mroku, którego nie rozjaśniał nigdy promień słońca, Ercole chwytał demony i poprzez kolejne transmutacje wiązał je z ziemią. Tworzył ich kości z jasnych wapiennych skał i odziewał je w ciężką, kleistą glinę z dolin, dawał im oczy z kwarcu i pazury z szarego granitu. Musiało to trwać miesiącami, bo kiedy wyszły na równinę, demonów było tak wiele, że ziemia pękała im pod stopami. Dopiero wtedy dostrzegł je Duilio. I zaczął zbierać wichry, aby wyjść golemom naprzeciw.
Ostatniej nocy leżeli z Sirocco w ciemności. Za otwartymi oknami róże w ogrodzie kwitły, jak zawsze, a zapach spowijał ich ciasno ze wszystkich stron.
– Pamiętasz, jak na krańcu świata powiedziałem, że choć jedna rzecz powinna być naprawdę? Wszystko pomiędzy nami było prawdziwe. Każdy dzień. A teraz to tylko kolejna bitwa, choć groźniejsza od innych. Ale wrócę do ciebie.
– Albo ja cię odnajdę.
* * *
Bitwa na Pianura Grigia trwała cztery dni; armie wszystkich księstw Costa dei Gabbiani zbuntowały się przeciwko Duiliowi i dołączyły do Ercole. Czwartego dnia o zmroku golemy Ercole powstrzymały wichry i zepchnęły je ku morzu, wystarczająco daleko, by ludzkie armie mogły zejść z okolicznych wzgórz i dołączyć do walki. I to był koniec bitwy. Zanim księżyc wzeszedł na dobre, strzała wystrzelona przez łucznika jednego z nadmorskich miast przebiła serce Duilia. Uwolnione spod zaklęcia wichry dopełniły dzieła, rozrywając na strzępy resztę jego wojska. Tylko najemnicy z Arcipelago delia Rugiada Rossa przez całą noc bronili się na brzegu, u burt swoich okrętów. O brzasku jednak musieli ustąpić – pożeglowali na zachód, ku Isola di Tutti Venti, by zanieść Sirocco wieść o klęsce.