Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Masz wymagania.

– Żeby busiercom zbyt się w oczy nie rzucał, bo mi zedrą.

Złota przechadzała się z dumą w nowym odzieniu. Pas podkreślał jej smukłe biodra. Chodziła po blankach z Adamsem, nieświadomie naśladując jego ruchy, jego sposób noszenia głowy.

Adams zatrzymał się i spojrzał na Złotą.

– Powiedz, co jest na początku drogi każdego Golca? – zapytał. – Opuszczają Skałę, ale co jest na samym początku?

– Nie wiem. Matka opowiadała, że Golcy zaczynają się w pięknym Ogrodzie. Każdy z nich bardzo szybko ten Ogród traci. Nie potrafi oprzeć się pokusie. To początek ich drogi. Ale to takie baśnie.

„Skoro Eden istnieje, bo byłem na jego skraju, to może każdy z nas jest stwarzany nie metaforycznie, lecz rzeczywiście w Edenie?”, zastanawiał się Adams. „Może dusza każdego z nas jest stwarzana z płatków chleba i kropel wina właśnie tam? A każdy z nas powtarza w taki sposób dzieje Pierwszych Rodziców choćby po to, by lepiej rozumieć, skąd zostaliśmy przegnani…? Może po prostu o tym nie pamiętamy. Na razie, na Ziemi”.

Mogłoby to się dziać między stworzeniem duszy a jej wcieleniem.

A jak jest z ciałem? Nie jest powiedziane, że Bóg poprzestał na stworzeniu jednej pary, Adama i Ewy? Dlaczego miałby poniechać stwarzania ludzi z chleba i wina? Nie można Mu odmówić takiej możliwości działania. Mogło się zdarzyć, że tylko potomstwo jednej spośród stworzonych par trwa nadal lub że różne potomstwa nie stykają się. Zresztą dlaczego miałyby się nie stykać…? Może być jeszcze inaczej. Przecież widział stwarzanie Natalii.

Eden jest faktem. Skoro raz powstał, to miałby przez resztę czasu pozostać bezludny? Czy więc wina Pierwszych Rodziców nie obejmuje następnych stworzeńców…? Niby dlaczego miałaby się przenosić tylko wśród kolejnych pokoleń, tylko przez zrodzenie?

Przecież i zrodzeńcy, i stworzeńcy to ta sama kategoria: ludzie. Wina jest wyznacznikiem naszej kategorii. Wszyscy opuszczają Eden. Każdy osobiście pieczętuje decyzję Pierwszych Rodziców własnym upadkiem. Natalia przecież też stamtąd wyszła…

– Byłem w Ogrodzie. Widziałem stwarzanie z wina i chleba.

– Stąpałeś po miejscach Węża…? To tylko sam skraj, przedsionek Ogrodu.

Chwilę milczał.

– Wszyscy ludzie tracą Ogród?

– Wszyscy. Tylko jedna kobieta nie straciła, ale wyszła stamtąd na jakiś czas z własnej woli, a potem tam wróciła, kiedy zechciała.

Złota próbowała namówić go, żeby ją znów rysował, bo przecież jedyny szkic oddaje tylko górną część jej sylwetki, a gubi nogi i charakterystyczne kopytka. Adams w zasadzie się zgodził, ale opatrywanie żołnierzy przeciągnęło się do zmroku.

Wieczorem posłusznie rozesłała sobie przy wejściu do kwatery Adamsa, choć czyniła to z bólem. Intuicja mówiła jej jasno, że wkrótce nadejdzie chwila rozstania, dlatego jak najwięcej jej wcześniejszych sióstr tej jednej chciała spędzić blisko niego.

139.

Usiedli pod masztem sygnałowym na kulminacji grani bocznej, obramowującej Mehz Khinnom. Obecnie czarny znak legionu przeniesiono nad Wentzel. Tyczka ze znakiem sotnika samotnie celowała ku Pieczęci Sylwestra. Reutel wybrał jako swój znak węża z ptasim ogonem. Na razie przysługiwało mu jedno skrzydło.

Złota usiadła nieco za Adamsem, ale tak blisko, żeby czuć dotyk jego ramienia. Adams nie odsunął się, lecz bardziej przytulił. Przypomniał sobie, że kiedyś widział tak przytulonych do siebie Barberą i Donnę. Powinien wreszcie rozmówić się ze Złotą Gaberą. Ta zażyłość nie mogła trwać dalej.

Twarz Złotej skrzywił znany bolesny wyraz, znów odczuła jego myśli. Domyślała się, co usłyszy.

Adams zbierał siły, by zacząć rozmowę. Nie można było przeciągać tej sytuacji w nieskończoność. Widział krzywe spojrzenia innych żołnierzy, nietrudno było domyślić się, o czym rozmawiali. Złotą wyciągnął z tarapatów, uratował jej życie, zresztą ona mu się za to niemal natychmiast zrewanżowała. I tyle. Powinna się tym cieszyć. Nie do pomyślenia było, żeby Renata tolerowała taką domowniczkę. Myśląc o tym, półświadomie czuł, że nie jest z sobą do końca szczery. Złota była piękna jak sen, przyjemność sprawiało przebywanie w jej obecności, przyjemność sprawiało dotykanie jej i obejmowanie.

Te rozmyślania przerwał widok kogoś pośpiesznie nadchodzącego z dołu. Tutaj grań nawieszała się skalną amboną nad Mehz Khinnom – widać było odcinki ścieżki wznoszącej się zygzakami piarżystym żlebem. Piechur szedł sam, bez plecaka ze sprzętem; spod szarego płaszcza kwatermistrzostwa co chwilę błyskały brązy. Wysoka ranga. Będzie musiał przejść całkiem blisko nich. Ścieżka poniżej przełęczy obchodziła próg żlebu, wznosząc się na skalne żebro, a potem wiodła do Wentzla, do żlebu już nie wracając.

– Słyszysz, jak on sapie, idąc pod górę? – spytała Złota.

– Z tej odległości jeszcze nie. Skoro o tej porze znalazł się tutaj, to pewnie wyszedł jeszcze przed świtem. Nie zaczekał na Crawheza albo na nosiwodów.

Adams przykrył ich oboje swoim płaszczem. I cieplej tak, i bliżej.

– Bolą mnie dziąsła – powiedziała. Spojrzał pytająco.

Pokazała palcem miejsca po wyrwanych zębach.

Rana była już prawie zagojona, jednak wewnątrz dało się wyczuć zgrubienia. Mogły to być zawiązki nowych kłów. Bliskość Linii domagała się od Złotej stosownego wyglądu.

– Tylko w Krum jesteś bezpieczna. Tutaj wrócisz do takiego wyglądu jak przedtem.

Zadrżała w jego ramionach.

„Przesadza, przecież grożą jej ledwie niewielkie zmiany”, pomyślał. „Kopytka i tak już jej przyrosły na nowo”.

Wreszcie wędrowiec wspiął się do nich. Szedł wolno, ciężko dysząc. Kręcone, siwiejące włosy, worki pod oczyma i wydatny brzuch zdradziły zażywną postać Hejlabbaala. Adams zasalutował, Złota też stanęła na baczność. Wysoki oficer odsalutował i zatrzymał się dla złapania tchu.

– Sotnik w forcie? – rzucił, przecierając chustką pot z czoła. Adams przytaknął skinieniem głowy i wskazał dłonią dalszą drogę.

– Pamiętam cię. Przyszedłeś do Krum z tym starym katrupem. - Hejlabbaal wdział hełm z okazałym pióropuszem.

Adams spojrzał niepewnie. Oficer garnizonu chce go aresztować pod samą Linią? Broń została na kwaterze, jedynie Złota miała przy sobie sztylet.

– W tym momencie to ja jestem jedynym katrupem w Wentzlu - powiedział na wszelki wypadek.

– Taa… – Oficer skinął głową i poszedł.

Trudno było dalej próżnować, gapiąc się na widoki. Skoro pierwszym posłańcem z Krum był numer drugi w tamtejszej hierarchii służbowej, to musiał przynieść ważne nowiny. Tylko dlaczego przyszedł sam? Tak wysocy oficerowie nie ruszają się bez obstawy. Dobra chwila do szczerej rozmowy ze Złotą bezpowrotnie minęła. Jeszcze przez jakiś czas siedzieli pod znakiem legionu, ale Adams myślał już o czymś zupełnie innym: wyobrażał sobie różne warianty rozmowy Hejlabbaala z sotnikiem. Złota wyczuła, że myślami umknął od niej.

– Wracajmy – zaproponowała, a on się nie sprzeciwił.

W warowni panowało ożywienie. Sotnik jeszcze negocjował z Hejlabbaalem, ale już wydał rozkazy i cała decyma pretorii szykowała się do wymarszu.

Adams niepewnie patrzył po żołnierzach: „Takie osłabienie Linii? Najlepsza jednostka schodzi na tyły”.

Prefektus Croyn uśmiechnął się dziarsko.

– Idziemy nauczyć macajbabów posłuszeństwa – powiedział. – Pora, żeby przestali się szarogęsić.

Adams nie zaryzykował stwierdzenia, że nie mają szans.

– Dziesięć sztuk obrzynów. Prawie cały sprzęt – powiedział.

– A na każdego sześć sztuk amunicji – odparł uradowany Croyn. – Po jednej na każdego macajbabę.

„Szaleńcza wyprawa”, pomyślał Adams. „Zginą najlepsi żołnierze. Krum stanie otworem dla czarnych bestii”.

Croyn polecił mu zaczekać w pobliżu, bo sotnik na pewno będzie go potrzebował przed wyjściem. Rzeczywiście, nie trzeba było czekać długo, kiedy jeden z pretorian poprowadził go do dowódcy.

Sotnik patrzył na Adamsa z leciutkim uśmieszkiem. Na jego opalonej twarzy mocniej rysowały się zmarszczki. Zdjął hełm, przetarł chustką spocone włosy. Ostatnio przybyło wśród nich sporo nitek siwizny.

– Nie obawiaj się, Krawiec. To nie całkiem tak, jak rozpowiadają simple - powiedział. – Musimy jednak się pośpieszyć, bo Izabbaal wydał wyrok śmierci na Hjalmira. Chirurg zostanie stracony, gdy kwatermistrz umrze. Trzeba więc umierającego głupca szybko odsunąć od władzy. Powinno obyć się bez bratobójczej walki. W Krum też są rozsądni ludzie.

– Hejlabbaal zostanie kwatermistrzem?

– Tak to widzę… – Reutel rzucił Adamsowi chłodne spojrzenie, jakby oczekiwał dalszych pytań. Jednakże niczego nie usłyszał, więc kontynuował: – Zwracam ci wolność do reszty. Akt uwolnienia już został spisany. Legion dopłaci brakującą kwotę, zasłużyłeś na to.

Reutel podał mu certyfikat.

Adams troskliwie zawinął opieczętowany pergamin ze świadectwem uwolnienia w wołowy pęcherz. Zwitek zaciśnięty sznurkiem był wystarczająco wodoodporny. W milczeniu oczekiwał dalszych wieści. Szary Lis okazywał się poza wszystkim bardzo ludzki.

– Widzisz… – zawahał się sotnik. Rzucił Adamsowi uważne spojrzenie. – Gdybym wcześniej wiedział, że nie przemienisz się w bestię, zrobiłbym z ciebie prefekta pretorii.

Adamsowi dech zaparło.

– Ze mnie…? Przecież ja mieczem ledwie władam.

– Nieważne. Dobrze sobie radzisz w trudnym terenie. Wyszkoliłbyś dla mnie ze dwa korpusy do walki na Kozich Perciach. Tatar odszedł bez następcy. Poza tym decymus pretorii rzadko dobywa miecza. Powinien być najważniejszym doradcą sotnika. Croyn jest zbyt zapalczywy. To frontowiec, nie strateg. Więcej pożytku przynosi niesłuchanie jego rad niż odwrotnie. Pachom był równie młody, ale przynajmniej rozważny.

– Poradzisz sobie bez doradcy.

– Starannie czytałem twoje relacje ze zwiadu. Skoro Czarne zza Płomienistych Wrót mają rodzaje broni nie znane nawet nam, skoro znają sposoby walki, o których nam się tu nie śniło, to nie są tylko gamoniowatymi przygłupami, półludzkimi bestiami. W takim razie choćby z prostego porównania sił jasno wynika, że utrzymanie Linii przez moje oddziały stoi pod znakiem zapytania. Oceniam, że Czarne najprawdopodobniej zepchną ludzi z grani, może nawet znowu opanują Dolne Miasto. Naszą powinnością jest jak najbardziej to opóźnić.

98
{"b":"89139","o":1}