Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tom trzeci Ponownie Urodzona

129.

Adams z Hjalmirem zbiegali Ciemną Doliną. Drobny piarg osypywał się wraz z ich krokami. Tak wysoko dolinę zapowiadał ledwie szeroki, płaski żleb, pokryty ruchomym szutrem. Z góry wyraźnie rysował się ścieg wydeptanej dróżki.

– Wyszedłeś na górę jako niewolnik, a wracasz wolny – zauważył Hjalmir. – Kiedyś ci coś takiego przepowiadałem.

– Nie narzekam.

W dole, na płaśni, w którą rozszerzała się Mehz Khinnom, kłębiła się szara chmura. Nie sięgała daleko w las, urywała się równą linią, nie ograniczając nadmiernie widoczności. Na horyzoncie rysował się kadłub Pana z Morza.

– Coś dzisiaj jesteś mało rozmowny, Krawiec.

– Dziwisz mi się? – odburknął Adams. Stale rozmyślał nad tym, co zastanie w Krum. Czy ktoś tam jeszcze na niego czeka?

– Panna poślubić nikogo nie może. Nadal należy do Drubbaala.

„Przynajmniej tyle”, pomyślał Adams.

– Ile nam zajmie przekonywanie Obermacajbaby, że powinien pozostać kwatermistrzem? – Adams zmienił temat.

– Leczenie Obermacajbaby. Przekonywać go nie ma do czego.

– No więc ile?

– Jak pierwszy raz oglądałem tę ranę, wyglądała marnie. Leczyli mu to jakimś świństwem i się rozjadziło. Sam nie wiem, czy zdążyłem mu pomóc.

– Trzy dni cię nie było.

– Masa roboty. Za same ropnie zebrałem pięć syceli. Coś wszystkich macajbabów oblazły wrzody. Nie wyglądają na zaraźliwe, ale kto to wie…?

Ogarnął ich szary opar. Było chłodniej, ciemniej, a drobiny wilgoci przywierały do twarzy. Wkrótce zeszli na rozległe wypłaszczenie kotliny. Widać było buzujący ogień. Płomienie wydobywały się z głębokiej szczeliny. Nie zrywały się wysoko, ale były ruchliwe i obfite. Uważnie obserwowane, migały, formując pełgające sylwetki: tu ramiona, tam uda, tu twarz wykrzywiona krzykiem, ówdzie kobiece piersi.

Ktoś pozostawił na skraju gorejącego wąwozu kilka tłumoków starych szmat. Leżały nad samą szczeliną, a uformowane z płomienia sylwetki co chwilę usiłowały ich sięgnąć.

– Takich powinno się karać. – Hjalmir wskazał na leżące rupiecie. – Płomień tylko czeka, żeby wyskoczyć ze szczeliny. A zagonić go z powrotem jest znacznie trudniej.

– Zagonić?

– Kiedyś widziałem takie zaganianie. Spędzili do tego kilkunastu niewolników. Dwóch spłonęło.

– Nie protestowali?

– Nie. To byli tacy, co grali z behmetim o wolność i przegrali życie. Zaganianie ognia było dla nich szansą, żeby nie iść do grobowca.

– Kim właściwie są behmetim?

– Zajmują górne pomieszczenia w twierdzy Krum, ale traktujemy ich jak powietrze. Macajbaby też. Pewnie ich zobaczysz w twierdzy. Kręcą się tam, przygotowując kolejną wizytę Pana z Morza. Oni przyjmują wizytę, oni wchodzą na pokład. Jeśli wróci Drubbaal, oni go przyprowadzą.

– Widziałem, jak jedna dziewczyna grała z nimi o wolność.

– Taak… Nic miłego. Behmetim zawsze byli. Również jak w Krum rządziły Czarne.

– Wyglądali zwyczajnie.

– Namawiałbyś dziewczynę do gry o wolność?

– Skądże.

– Właśnie tacy oni zwyczajni…

Wkrótce znaleźli się przy kupie zgniłych szmat i spleśniałych papierów.

– Chodź. Raz, dwa zrzucimy to w ogień – powiedział Hjalmir.

Najpierw trzeba było takim tłumokiem zakręcić, potem sprawnie miotnąć. Po kolei znikały w żarze. Ostatni, największy, zrzucili wspólnymi siłami.

– Cholerne lenie – powiedział Hjalmir. – Jestem przekonany, że to te łachy urzędowe zostawiły…

Ciekawskie płomienie uspokoiły się. Przestały się wychylać ze szczeliny i myszkować po jej zboczach, a tylko kłębiły się w otchłani.

130.

Krum nie zmieniło się ani trochę. Wśród zajętych swoimi sprawami przechodniów apatycznie snuli się żołnierze garnizonu, dwójkami patrolując zabłocone uliczki. Czasem trafił się behmet, o czerstwej, opalonej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy, świdrujący oczyma przechodzących. Kryjące twarze pod chustami, zakutane w szare szaty kobiety pośpiesznie pomykały na targ lub wracały już z zakupami. Niewolnicy dreptali za nimi ugięci pod ciężarem koszy lub płóciennych zawiniątek.

Adams strzelał oczami po młodych dziewczynach, ale Renaty nie wypatrzył. Obce panny odwzajemniały mu się powłóczystymi spojrzeniami. Wysoki, opalony legionista w szkarłatnym płaszczu, przy mieczu i w zbroi przyozdobionej futrem Czarnej, w pięknym hełmie na kształt łba bestii oraz z groźnym petrynałem w olstrze – wzbudzał ich zainteresowanie. Zmarszczki na twarzy świadczyły, że to stateczniejszy człowiek – koniec służby w legionie pewnie bliski, czyli panny nie skrzywdzi, bo nie przygody, ale żony już szuka.

Niski, krępy Hjalmir wyglądał przy nim jak kwadratowy. Dla odmiany jego napierśnik i nagolenice jaśniały blaskiem wypolerowanego brązu, hełm z gęstym jak szczota czerwonym pióropuszem wyczyszczony był do połysku. Hjalmir kroczył zamaszyście, powiewając połami szkarłatnego płaszcza. Co chwilę opierał dłoń na kolbie obrzyna, aby nikt nie miał wątpliwości, że oto nadchodzi potężny i zamożny wojownik. Znano go tutaj: co chwilę gestem odwzajemniał pozdrowienia byłych pacjentów. Nieco wyprzedzał Adamsa dla wyjaśnienia, kto tu naprawdę jest ważniejszy. Adams roztropnie zostawał w tyle, dbając, by jego płaszcz powiewał mniej efektownie; starał się sprawiać wrażenie obstawy chirurga.

Mijając wiatę posterunku, niedbale odsalutowali macajbabom. Garnizonowi simple, prężąc się służbowo, podnieśli spocone czoła znad przeglądanych pakunków i tobołków. Na chwilę przerwali użeranie się ze zmęczonymi kobietami. Z zainteresowaniem przyjrzeli się zbrojom bogato szamerowanym futrem Czarnych, świadczącym o bitewnych przewagach ich posiadaczy.

Żołnierzom na posterunku towarzyszył behmet, ten sam, który kiedyś wygrał człowieczeństwo od Lindy: dryblas wyższy nawet od Adamsa o pół głowy, w skórzanej kurtce do pasa, by nie krępowała ruchów, i wąskich czarnych spodniach. Właśnie do odprawy podeszła drobna jasnowłosa dziewczyna, przypominająca Adalę. Behmet bezceremonialnie wepchał łapę pod jej szatę, by wyciągnąć na wierzch piersi i ją upokorzyć.

Adams jednym ruchem skoczył mu do gardła. Rąbnął przeciwnikiem o drewnianą ścianę posterunku; mocnym pchnięciem wbił lufę petrynału między szczęki tamtego, aż chrupnęło kruszące się szkliwo. Przytomny Hjalmir błyskawicznym ciosem sztyletu przybił lewe ramię behmeta do ściany.

– Ty skurwielu! Ty pierdolcu! Rusz jeszcze którąś z bezbronnych, a ci dupę odstrzelę! – wrzeszczał Adams, pchając broń między szczęki behmeta.

Oczy tamtego biegały w kółko, oceniając sytuację.

– Nie próbuj sztuczek! – warknął Hjalmir. – On ci naprawdę rozwali pałę. A twojego pana tak to ubawi, że będziesz zapierdalał bez czerepu do końca czasów. – Okrężnym gestem wolnej ręki pokazał, dokąd zostanie czaszki behmeta.

Spojrzenie tamtego wreszcie się uspokoiło. Cera poszarzała. Zaczął wydawać urywane odgłosy, coś niby skrzeczenie.

– Mój kolega puści cię wolno, jak będziesz się trzymał z dala od tego miejsca i z dala od nas obu. Słowo, jakeś żywy?

Behmet z wysiłkiem skinął głową. Z rozbitych ust ciekła mu strużka krwi.

– Zrzuć paznokcie na znak zgody.

Z palców obu dłoni odpadły behmetowi paznokcie.

– Teraz nogi – zakomenderował Hjalmir. – A ty trzymaj mu dalej lufę w pysku – rzucił do Adamsa.

Behmet dziwacznie wygiął się i zaczął wolną ręką rozwiązywać buty. Na klepisku wylądowały szponiaste pazury najpierw jednej, potem drugiej stopy. Spojrzał z wyczekiwaniem. Spod nogawki wyglądały skłębione czarne kudły.

– Teraz włosy! Zrzucaj, skurwielu, włosy!

Czupryna tamtego sypała się, odsłaniając białą pomarszczoną skórę. Jego śniada twarz o twardych, stężałych rysach wyglądała teraz jak naciągnięta maska.

– A teraz spierdu! – Hjalmir wyszarpnął sztylet, uwalniając rękę tamtego. – A ty mu dalej celuj w czoło.

Behmet schwycił lewą dłonią przebitą prawicę. Spomiędzy palców ciekła krew.

– Przebiłeś mi rękę – powiedział.

– Nie chrzań. Na tobie goi się szybko i bez śladu. Adams cofnął się o krok, trzymając broń w obu rękach.

– No, spierdu! – powtórzył Hjalmir.

Behmet zrobił jakiś gest dłonią, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć.

– Słowo się rzekło – przypomniał Hjalmir, a tamten wreszcie odwrócił się i odszedł.

Adams schował petrynał do olstra.

– Zajrzyjmy tu do knajpy opodal. – Hjalmir poklepał go po ramieniu. – Oni tam dolewają do swoich szczyn całkiem sporo dobrego piwa.

Knajpa zajmowała parter piętrowego domostwa. Rozsiedli się w ciemnym wnętrzu. Hełmy postawili na blacie stołu. Adams oparł petrynał o ławę. Oprócz nich było tam tylko trzech macajbabów i kilku gospodarzy.

– Jelena! – krzyknął szynkarz.

Służebna szmatą przetarła blat. Była młodą, szczupłą kobietą o krótkich bezbarwnych włosach, teraz spiętych czerwoną wstążką. Krzątała się podali. Jej policzki barwił lekki rumieniec, woskowa bladość gdzieś odeszła. Spojrzała spod oka na hełm Adamsa, jednak nie odezwała się.

– Dzban dobrego piwa dla Szczurów – zamówił Hjalmir. Szynkarz przyniósł dwa gliniane kubki i dzbanek. Nalał żołnierzom.

– Jak tam paznokieć, Drobar? – spytał chirurg.

– Odrósł równy jak u młodzieńca. Ręka sprawna.

– Wyleczyłem mu rozszczep. – Hjalmir wskazał kubkiem. Skosztował piwa i skinął głową z uznaniem.

Zadowolony szynkarz zostawił ich samych.

– Krawiec, ale z ciebie to się nerwus zrobił tam na górze! – Hjalmir stuknął swoim kubkiem w kubek Adamsa. – Kobiety cię zgubią.

– Puściłeś go jednak. Dorwie nas za tą karczmą?

– Dorwie każdego z nas, ale jeszcze nie teraz. Najwyżej dostaniesz go jako osobistego, jak już transz na drugą stronę, w ich moc.

– To oni…? Behmetim? Nie Czarne?

– Gdzie tam Czarne. To tylko poczwary, z którymi ludzie nawet mogą się parzyć. Skądś się tam wzięły na granicy mroku. Behmetim to zakała wcielona, pomniejsze zło osobowe. – Hjalmir pociągnął łyk z kubka.

91
{"b":"89139","o":1}