Tom drugi Po Stronie Trupa
Najpierw skierowali się przez miasto, a potem w górę, ku Mehz Khinnom. Podchodzili coraz węższą ścieżką, biegnącą stromymi zakosikami wśród zarośli. Wreszcie sterty porzuconych rupieci i gnijących odpadków pokazały, że dochodzą do głównej drogi wiodącej w dolinę. Dalej szli w smrodzie śmietnika, otoczeni kłębami wypasionych much.
„Czy tu inaczej być nie może, jak duszno i wilgotno…?”, pomyślał Adams z niechęcią.
Sznurki prowizorycznego plecaka wrzynały się w ramiona, tłumiąc natrętne myśli. Został wyrwany z nowego środowiska, akurat kiedy wspiął się na szczyt dostępnej hierarchii. Przyzwyczaił się do swojego statusu i nie pragnął zmiany. Właśnie w Dolnym Mieście, wśród ludzi żyjących według czasem odrażających reguł, zaznał najgorszego w życiu, ale i spotkał to, co najlepsze. W miarę jak odległość rosła, wracały wspomnienia wcześniejszych przeżyć z tej niezwykłej wędrówki, a miesiące spędzone w niewoli u Hrabbana jakby się oddalały.
„To nie był epizod”, pomyślał.
– Wrócę tu po nią – dodał pod nosem.
– Co chcesz? – Hjalmir odwrócił się z życzliwym uśmiechem. Choć wspinali się na próg doliny, szło mu się lekko, bo Adams dźwigał bagaże.
– Nic ważnego. Ciężko nadążyć.
– Brzmiało to inaczej. Przy obcych kończ zdanie słowem „panie”. Mnie to nie robi różnicy, ale innym tak.
„Spory awans”, pomyślał Adams. „Zaczęło się od śmieciu, a teraz nawet panie nie musi być”.
– Żałuję, że mnie kupiłeś. Nauczyłem się żyć u Hrabbana – powiedział.
– Nie żałuj. Skoro poradziłeś sobie u Hrabbana, to i do życia w legionie przywykniesz. Nie pierwsza i nie ostatnia zmiana.
Hjalmir zwolnił, by nie złapać zadyszki. Adams przestał zostawać z tyłu.
– Służba chirurga wojskowego nie jest niebezpieczna – powiedział Hjalmir. – Nie zabiją cię, chyba że przypadkiem. Na akcję biorą rzadko, a i wtedy idziesz do walki jako ostatni. Potrzebują chirurga. Legioniści na ogół płacą, kiedy dostaną żołd. Nie chcą zadzierać z katrupem.
– Katrupem…?
– Katrup to dla nich chirurg. Forsa sama szybko się zbiera. Wykupisz się ode mnie. To będzie dziewięćdziesiąt syceli.
– Przecież zapłaciłeś za mnie tylko sześćdziesiąt!
– Po pierwsze, nauczysz się ode mnie zawodu chirurga, a to kosztuje – urwał, jakby oczekując zaprzeczenia. – Po drugie, i najważniejsze, ocaliłem ci życie – dodał po chwili. – Twoje życie jest warte więcej niż trzydzieści syceli.
– Życie…?
– Drubbaal wie o tobie i Pięknookiej. Nie przybył tu ze mną, bo ciągle podchodzą watahy Czarnych i nie wiadomo, czy im się nie zachce pchać na Przełęcz. Jakby nie zobaczyli znaku sotnika, na pewno by spróbowali ataku.
Adams nie odpowiedział. Nie miał przecież pojęcia, ile Hjalmir naprawdę wiedział.
– Renata powinna pozwolić się zbadać – ciągnął chirurg – żeby rozwiać podejrzenia. Gdyby Drubbaal ze mną tu przybył, byłby to ostatni dzień w twoim życiu.
– Nie z powodu badania.
– Taak…? – Hjalmir uśmiechnął się ironicznie. – Dla mojego dowódcy nie miałoby to większego znaczenia. I tak by cię zabił. Lubi zabijać.
Adams patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.
– Ruszaj. Zrobimy postój przy ogniach. Zjemy coś.
Na progu ponad lasem, gdzie Mehz Khinnom rozszerza się i wypłaszcza, mrok był głębszy niż w lesie. Kłęby szarej mgły snuły się tak gęsto, że wydawały się czymś solidniejszym niż tylko chmurą. Przypominały grzbiety jakichś wijących się stworów. Czarny dym zmieszany z mgłą gryzł w gardło i zmuszał łzy, by pociekły.
„To nie może być prawda”, pomyślał Adams.
Gęstsze pasma mgły niosły ze sobą drobniutkie kropelki wody, które nieco tłumiły ostry smak dymu. Po kościach ciągnął przejmujący ziąb, uczucie, od którego Adams zdążył odwyknąć.
Z mgły wyłonił się czyjś wózek. Stary, zgarbiony mężczyzna wrzucał odpadki do płomienia.
– Ghyzz…! Ghryzz…! – rozległo się gardłowe rzężenie. Starzec odskoczył, kuląc się instynktownie.
– Addulh! Addulgh! – zawtórował drugi nieludzki głos. Wyłoniły się cudaczne stwory, wyciągające ku staremu zniekształcone ramiona o bezwładnie zwisających dłoniach.
„Czarne…”, Adams rozglądał się za poręcznym kamieniem. Wychudły człowiek, cofający się lękliwie przed maszkarami, zbliżył się niebezpiecznie do płonącej czeluści.
– Tylko tam nie wpadnij, dziadek! – rozległ się donośny głos. Towarzyszył mu wybuch tubalnego śmiechu.
Starzec podbiegł do wózka i zaczął odciągać go za dyszel.
– Wrzucaj, wrzucaj. Nie będziesz przecież tego z powrotem zwoził do miasta.
Adams schylił się, sięgając po kamień.
– Niee… Zostaw. Chłopaki żartują – mruknął Hjalmir.
Oba potwory miały nieludzkie głowy o potężnych kłach, zakręconych rogach i torbiaste cyce pokryte gruzłowatymi brodawkami. Wywijały trzymanymi w rękach długimi ogonami.
„Ręce o dwóch dłoniach każda…”, zauważył Adams.
Nagle w stronę poczwar wystrzelił długi strumień płomienia. Oba potwory gwałtownie odskoczyły.
– Nie żartuje się przy płomieniu w Mehz Khinnom. A nuż mu się coś nie spodoba… – Roześmiał się Hjalmir. – A wy co, jeszcze nie w karczmie, a już ludzi straszą, hę…?! Do miasta sił wam braknie.
– Starczy, starczy, Mistrzu – powiedział potulnie potwór z dodatkową kozią głową na piersi.
– A którześ ty?
– Korpuśny Chetti. – Potwór wyciągnął na powitanie sękatą, ludzką dłoń. Kozi łeb przegiął się bezradnie w bok. Chetti cuchnął zaparzonym, sfermentowanym potem.
Hjalmir skrzywił się.
– Cuchnie ścierwo. Wszystkie panny uciekną z miasta.
– Nie było kiedy wymoczyć.
– Dłoni nie wyczyściłeś z mięsa. Zgnije ci ta ozdoba. Wyrzucisz, ledwie zejdziesz do Krum.
– Udała się nam potyczka. Sotnik dał przepustkę na dwa dni, to my biegiem, Mistrzu. Nie było co zwlekać.
– Aż przepustkę…?
– Zakradliśmy się daleko w mrok, wzdłuż Nocnej Grani. Dwie gabery poszły za nami. Wzięło się też trochę brańców.
– Nie próbowałeś zaznać tej swojej pani? – Hjalmir spytał drugiego żołnierza.
– Gdzieżby tam… Jeszcze mi zdrowie miłe.
– Za to teraz cały w niej siedzi! – zarechotał Chetti.
– Napij się z nami, Mistrzu. Za to zwycięstwo.
– A co tam macie?
– Zwyczajnie. Destylat.
– Pędzony ze ścierwa…? – skrzywił się Hjalmir. Jednak usiadł na kamieniu. Adams na sąsiednim.
– Rzetelny, kwaterunkowy. Ale pies wie, z jakiego psa robiony. Chetti usiadł naprzeciwko Hjalmira. Obok niego żołnierz.
Obaj ściągnęli z głów potworne łby. Korpuśny miał zaciętą twarz o mocnej szczęce, przeciętą biegnącą od czoła do żuchwy szramą, i zimne, niebieskie oczy. Żołnierz, o rudej, polepionej potem, przerzedzonej czuprynie i cofniętej żuchwie, wyciągnął z zawiniątka gąsiorek i podał dowódcy.
– Żebyśmy na przepustce w ładniejszych pannach siedzieli. – Chetti wzniósł toast.
Gąsiorek dotarł do Hjalmira, który pociągnął haust, wytarł usta rękawem, złapał oddech i podał Adamsowi naczynie. Mały łyk podziałał jak uderzenie. To nie mógł być tylko etanol.
– To nie był Płomień Niezgody – Adams chciał lepiej poznać miejscowy folklor.
– Rozgorzał Płomień Kłamstwa – wyjaśnił Hjalmir.
– Jakie tam kłamstwa – obruszył się Chetti. – Ot, żartowaliśmy trochę.
Milczący dotąd żołnierz nagle się rozgadał. Niestety, bardzo się jąkał. Coś wywodził, stukał Adamsa łokciem w bok.
Wreszcie przyszło zostawić urlopowanych legionistów. Hjalmir szedł ciężko, sapał, pocił się intensywnie. Adamsowi łatwiej było dźwigać worek. Jednak w marszu chirurg trzeźwiał i stąpał szybciej. Nad polaną ścieżka znowu zaczęła się wznosić. Podejście osypującym się szutrem zrobiło się uciążliwe. Nadal szli w gęstej mgle, która skraplała się na odzieży. Adams sięgnął językiem po wiszącą z nosa kropelkę wody.
– Naszło tego cholerstwa. Ale zimno! – burknął Hjalmir. Adamsowi nie było zimno: ciężki bagaż grzał w plecy, choć ubranie nasiąkało wilgocią.
– Wyżej będzie lepsza pogoda. – Hjalmir przystanął dla złapania tchu.
Trudno było w to uwierzyć.
– Najwyżej dwie godziny podejścia. – Chirurg jeszcze nie uspokoił oddechu. Nie był otyły, ale nadwaga utrudniała mu wędrowanie po górach. Alkohol we krwi dobijał serce.
Wyżej trzeba było przekroczyć piarżysko schodzące z bocznej doliny. Był to przykry, ruchomy piarg, chociaż niektóre wanty miały rozmiary po parę metrów. Jeden ruch kiwającego się głazu mógł obciąć stopę. Drogę wyznakowano tutaj kopczykami. Spod piargu wyzierały kałuże wody, może rozlewał się w nie strumyk.
Opar mgły skończył się nagle, jakby ucięty. Wyszli ponad chmurę. W górę zadzierały skalne bastiony; dolina nastromiła się, wyżej przechodząc w żleb opadający spod pasa skał. W dole ciemnoszara warstwa wypełniała dolinę, nie wychodząc jednak poza jej granice. Gdzieś za lesistym progiem niknęło Krum; aż po horyzont jaśniała srebrzysta tafla wody.
Przemoczone odzienie nie chroniło przed wiatrem. Hjalmir rozglądał się po skałach spiętrzonych nad doliną.
„Szuka jakiegoś przejścia czy co…?”, pomyślał Adams.
Hjalmir machnął ręką, żeby iść dalej. Piarg osypywał się przy każdym kroku. Kopczyków tu nie było.
Nagle znad wanty wychynął zarys ramion i hełmu.
– Stać! Kto idzie?!
Legionista mierzył do nich z kuszy. Drugi wychylał się zza kamieni.
– Nie pytaj, synu, kto idzie. Sam podejdź i się przyjrzyj, jak mówi regulamin służby. Z tej odległości sprawdzany może powiedzieć cokolwiek, a ty uwierzysz. – Hjalmir pokiwał głową. – Jakiś młody – powiedział do Adamsa.
– To ryzykowne. Z wartownika się nie żartuje.
– Oni wszyscy mnie tu znają. Ja ich jeszcze lepiej, bo i od środka…
– To Katrup? – doleciało niepewne pytanie.
– A jak myślisz?
Jeden z legionistów wyszedł ku nadchodzącym. Pozostali dwaj osłaniali go z tyłu.