Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No, wreszcie regulaminowo – powiedział Hjalmir. – A co to te kusze? Nie wzięliście na patrol obrzyna?

Żołnierz poznał Hjalmira. Broń przewiesił przez ramię.

– Sporo broni przepadło w ostatniej potyczce.

– Sotnik jest na przełęczy?

– Na Nocnej Grani. Pachoma też nie ma. Chetti zeszedł na przepustkę.

– Spotkaliśmy Chettiego. To kto wami dowodzi?

– Na popasie jest Hugge.

Żołnierze Huggego nie znali Hjalmira. Mogli zachować się nieprzewidywalnie. Tego decymusa spotkał ledwie parę razy.

Wszyscy trzej legioniści podeszli ku nim. Adams nie mógł uwolnić się od niechęci do żołnierzy. Barwa mundurów, dialekt, którym mówili, wyższość w sposobie bycia – zniechęcały. Nie potrafił traktować rosłych, pewnych siebie żołdaków inaczej jak najeźdźców. Choć Adams był wyższy od większości mieszkańców Krum, wśród legionistów nie wyróżniał się wzrostem.

– Miałeś, panie, sam wrócić – powiedział korpuśny, dryblas o czerwonych, bezrzęsych oczach i posiwiałej na skroniach czuprynie. Nie używał dialektu żołnierskiego. Widać podoficerowi nie wypadało.

– Kupiłem niewolnika. Pomocnika.

Bezrzęsy przeniósł taksujące spojrzenie kaprawych ślepi na Adamsa.

– Będzie roboty dla dwóch. Zebrało się za ostatnie dni.

– Parę dni mnie nie ma, to zaraz z oddziału ręce i nogi odpadają, człowiek nie nadąży przyszywać. – Chirurg wyszczerzył zębiska w uśmiechu.

– Młody, coś chuderlawy. – Korpuśny wskazał podbródkiem na Adamsa. – Podoła służbie?

„Właściwie fajny komplement”, pomyślał Adams.

– Silny jest. A do jego roboty potrzebne lekkie ręce.

Adams zauważył, że zaprawieni w bojach żołnierze obawiają się chirurga.

– Kto był u was za katrupa? - rzucił Hjalmir.

– Jorge-Grizius.

– Uff… – stęknął. – Ożesz ty… Ten to ma łapska. To już lepiej wpaść między żarna.

– Przyzwyczailiśmy się.

– Urządzicie sobie przy mnie święto niedoszłych kikutów.

– Idą już z dołu z wodą? – podoficer zmienił temat.

– Nie spotkaliśmy.

Znowu trzeba będzie ssać szmaty. – Skrzywił się żołnierz. Nie przestawał żuć liści, co chwilę spluwał czerwoną śliną. Nie było i wiadomo, czy to sok, czy krew z dziąseł.

– Kłopoty z wodą?

– Od wczoraj. Wszystko poszło na mycie rannych.

– Zbierze się znowu. Potrzebuję obstawy. Inni wasi żołnierze też mnie nie znają.

– Jasne. Dalchow, doprowadźcie katrupa do oddziału – rozkazał kusznikowi.

Chirurg z Adamsem ruszyli w ślad za przewodnikiem. Patrol znikł wśród want piarżyska.

Nikła ścieżyna wiodła trawersem pod skały ograniczające żleb od lewej; następnie w górę, stromo w zakosiki spróchniałą grzędą. Na razie nie trzeba było używać rąk. Żołnierz nonszalancko niósł kuszę na ramieniu.

Na kulminacji grzędy napotkali drugi posterunek. Minęli nabitą na długą tyczkę ogromną czaszkę Czarnego z nadzwyczaj okazałymi, falującymi rogami, niżej na poprzecznym drzewcu wisiał prostokąt grubej, czarnej tkaniny utkanej z jego sierści.

„Na czas deszczu muszą to chyba ściągać, bo wylinieje”, pomyślał Adams.

Dalchow zamiast hasła wywołał po imieniu wartownika i zawrócił na dół.

Obozowisko znajdowało się z dala od przełęczy, w wiszącej dolinie, dobrze osłoniętej skałami od grani. Zastali w nim jedynie trzech żołnierzy i kilkunastu rannych, na ogół Golców odbitych z transportów, jak powiedział Hjalmir. Zdrowi brańcy siedzieli w kucki, zawinięci w pledy, skuci łańcuchami. Pilnował ich czarnoskóry legionista ze stalowym hakiem zamiast lewej dłoni.

– Jakoś nie są zachwyceni… – mruknął Adams. Hjalmir zerknął krzywo.

– Po tamtej stronie są zupełnie bezwolni. Nie zdarza się, żeby wrócili do transportu, ale w obozie na ogół ich się nie rozkuwa. Na dół każdy sprowadza swoich brańców zwykle w łańcuchach – powiedział. – Czyi są ci tutaj? – rzucił do strażnika.

– Zależy który. Ten spory, łysy, i ta kobieta koło niego to dziesiętnika Huggego. – Wskazał hakiem strażnik. – A ta czarnula mnie przypadła.

Tęga dziewczyna spojrzała na niego spode łba, zgarbiła się i mocniej zaciągnęła szarą koszulę na piersiach.

– Po tamtej stronie lazła goła, a tutaj wstyd już wrócił – skwitował szyderczo chirurg. – Badanie, czy jest zdrowa, kosztuje pół sycela. Znaczy: ogólne oględziny i sprawdzenie, czy nie ma wszy ani świerzbu.

– Dużo. Nie jest tyle warta. – Bezręki pokręcił nosem. – Wszyscy wzięci są bardzo marni, pójdą pewnie na tarcze.

– Stwierdzenie, czy nie ma syfa, kosztuje drugie pół sycela – chirurg nie ustępował.

Żołnierz zrobił głupią minę.

– Śmierć na syfa to podła przypadłość. Gnijesz za życia. Ciało odchodzi od kości. Ale przeszkadza ci to tylko do momentu, zanim nie zidiociejesz do reszty, potem już lżej…

Żołnierz nie odezwał się.

– Stale pracujesz, panie – szepnął Adams.

– To lżejsza praca niż krojenie, a równie pożyteczna. Ta cycata, tęga czarnula ma dla niego większą wartość, niż powiedział. Chodź, obejrzymy rannych. Pewnie i co skroimy.

Rannych było trzech legionistów. Mieli głębokie, choć krótkie cięcia, a jeden ślady ukąszeń, jakby ludzkich zębów. Adams nie spodziewał się takich obrażeń.

– Jego nie pogryzł człowiek – wyjaśnił chirurg. Zmierzył zasięg rany. Ledwie sięgał od końca do końca, rozcapierzając dłoń. – Widzisz…? – uczył Adamsa. Legionista cierpliwie leżał. – Gdy uważnie obejrzysz ranę… O, tu. – Przejechał palcem po spuchniętej linii. – Tutaj busierec wyciągnął zęby… Wychodzące z rany kły zrobiły te boczne cięcia.

– Barber ciął go przez pysk, dlatego mnie puścił.

– Tylko raz zacisnął szczęki, ale nie poprawił. Nie rozżarł tej rany.

Ranę już umyto. Skóra wokół niej była mocno zaczerwieniona, brzegi uniesione i rozsunięte, wewnątrz widniał rozszarpany mięsień.

– Trochę szycia, hę! – Hjalmir rzucił uśmiech pacjentowi.

– Nie odetniesz mi, panie, ramienia?

– Wasz katrup by uciął…?

– Milczenie żołnierza było wymowne.

– Trzy sycele będzie za szycie.

Rany pozostałych też wymagały szycia. Hjalmir rozpakował swoje rzeczy.

– Twój kolega to niezły rzeźnik – powiedział Adams. – Żeby amputować ramię w takim stanie…

– Grizius właściwie ma rację. Mała szansa, że to nie zagnije. Ukąszenia Czarnych paskudnie się goją.

– Trzeba odkazić.

– Znowu te twoje teorie, hę…?

– Właśnie. Trzeba tę ranę myć i myć.

– Wody już nie ma. Zbierze się dopiero trochę na rano.

– Przemyć wódką, samogonem.

– Dobrze. Tak zrobimy. Jak żadna z tych ran nie zropieje, dostaniesz pół sycela.

Adams pokręcił głową.

– Zropieje na pewno. Ale może obejdzie się bez amputacji.

– Cha, cha, cha…! Toż ja nie mówiłem, że zamierzam ci dać te pół sycela…

Rany żołnierzy Adams przemył ich własną wódką; rozwierał je i wymuszał krwawienie. Dwóch cicho syczało, trzeci tak zacisnął zęby, że słychać było zgrzytanie. Cięcia zostały zadane pazurami Czarnego.

Hjalmir zszył pogryzionego.

Przyszła kolej na pociętych.

– Wolisz, żebym ja to zeszył za półtora sycela, czy mój niewolnik za pół sycela? – powiedział do pierwszego, zanim Adams zdążył zaprotestować.

Pierwszy z nich wybrał fachowca, drugi debiutanta. Adams uważnie śledził pracę mistrza. Hjalmir szył rozdartą skórę na plecach żołnierza. Ponure zadowolenie nie opuszczało jego gęby.

„Lubi być podziwiany…”, pomyślał Adams. „Każdy naukowiec lubi być podziwiany”, poprawił się w myślach.

Kiedy wypadła jego kolej, wymył zakrwawioną igłę w wódce, jedwabne nitki też zamoczył. Hjalmir pokiwał głową z uznaniem. Doceniał teatr, ale nie miał przekonania do Adamsowych guseł.

Szycie nie było trudne. Ranę dało się ściągnąć palcami. Kłopot sprawił węzełek. Adams wiedział, że chirurdzy zakładają każdy szew osobno, przerywał więc pracę co ścieg i wiązał końce. Nie potrafił powtórzyć sposobu szycia Hjalmira, który używał jednej nici, zawężlając kolejny szew na poprzednim.

Odciął nożem końce nitek i ranę zabandażował.

Hjalmir przyglądał się jego robocie. Pacjent odliczył mu pół sycela należności.

72.

Pod wieczór Hjalmir postanowił wyjść na spotkanie wracających decym Pachoma i Quirinu. Czasami każda minuta mogła mieć znaczenie dla transportowanych rannych.

Najpierw wspięli się niewyraźną ścieżyną po piargu do posterunku na kulminacji grzędy, następnie łatwa wspinaczka w dobrze urzeźbionej skale wyprowadziła ich na grań. Dalej, nie przekraczając jej, samym ostrzem lub zasypanymi szutrem półkami wiodła powietrzna ścieżka ku Mrocznej Przełęczy. Stamtąd otwarł się niezwykły widok: Z prawej w dole wybrzeże i Krum, z niewielkim kształtem trupiej głowy – warowni, dalej kilka innych, małych osad. Od lewej rozpościerało się nieznane pustkowie, rozległy, łagodnie opadający płaskowyż.

Zeszli na siodło Mrocznej Przełęczy, zaznaczone kilkoma wysokimi kopczykami z płaskich want.

Stąd wyraźna ścieżka sprowadzała ku płaskowyżowi. Tutaj teren wyglądał jeszcze bardziej pusto niż od strony Krum. Niebo ciemniało na horyzoncie, jakby osłonięte od słońca piłą skalnej grani. Skała była tu szara, bez liszajów, porostów czy poduszek mchu. Przysypana drobnym żwirkiem lub grubszym piargiem. Poniżej przełęczy ślady ścieżek wydeptanych przez żołnierzy ginęły wśród leżących równo, jakby ułożonych bezsensowną pracą olbrzyma, okazałych, płaskich want. Skała wietrzała kolejnymi warstwami, kiedyś mozolnie osadzonymi przez wodę. Jedyną roślinnością były kłęby suchych, kolczastych gałęzi. Niektóre leniwie toczyły się z powiewami wiatru. Czasem zatrzymywały się za wantami. Miejscami wszystkie pustacie między wantami zatkane były kłębami cierni.

– Uważasz, panie, że ci dwaj podrapani umrą od tego?

– Niby dlaczego?

– Skoro zakażenie tego ramienia da się powstrzymać tylko odcinając rękę…

– Z pojedynczych zadrapań Czarnego da się wyjść, chociaż się długo ślimaczą. Pogryzione ramię to gorsza sprawa.

50
{"b":"89139","o":1}