Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zbliżał się ku nim powracający oddział. Żołnierze prowadzili grupę ludzi. Legioniści maszerowali raźnie, z bronią na ramionach; niektórzy pogwizdywali. Brańcy zawinięci w pledy szczękali łańcuchami.

Na czele szedł oficer w szkarłatnym płaszczu, w kilcie o zielono-czerwonym tartanie, napierśniku i hełmie z grzebieniem. Nieco niższy od Adamsa, atletyczny podobnie jak Hjalmir, ale nie tak kwadratowy. Uśmiechnął się do chirurga.

– Szybko zeszło w Krum, Mistrzu. Tęsknota za robotą wzięła?

– Tam też było trochę roboty.

Oficer miał zimne, zielononiebieskie oczy, jasne włosy i zarumienioną, pokrytą piegami skórę na twarzy. Skóra źle znosiła górskie słońce. Oprócz piegów tworzyły się na niej kalafiorowate narośla. Mimo twardej, wąskiej linii ust i kwadratowej szczęki twarz oficera wydała się Adamsowi znajoma. Domyślił się, że ma przed sobą brata Adali.

– Quirinu już wrócił?

– Na razie wy wracacie. Pachom uśmiechnął się.

– Na moich dzisiaj nie zarobisz. Brańcy sami garnęli się w ręce. Czarnych nie uświadczył. Do roboty będzie tylko podbite oko. Jeden się szamotał z gołą panną…

– Było trochę roboty w obozie. Nie narzekam.

– A ty? – Pachom wskazał podbródkiem Adamsa.

– Kupiłem go od Hrabbana. Będzie moim pomocnikiem.

– Aa… to on. – Pachom zlustrował go wzrokiem.

– Drubbaal daleko?

– Nie pojawi się prędzej niż za parę dni. – Pachom teraz uśmiechał się do Adamsa. Nie był to zły uśmiech. – Napór Czarnych przytkał go w obozie na Nocnej Grani. Bethmann, doprowadźcie oddział do obozu – rozkazał korpuśnemu.

Ten rzucił rozkaz, żołnierze ruszyli jego śladem, za Pachomem pozostało jedynie dwóch nieskutych brańców. Jeden z nich przypominał Kuczera: miał chudą, czarniawą twarz, kości policzkowe jakby mu spróchniały i zapadły się do wewnątrz. Był zgięty w krzyżach, zgarbiony, z głową podaną do przodu.

– Słyszałem o tobie – powiedział Pachom. – Rzadko mówi się tak wiele o niewolniku.

Twarz Adamsa przybrała uprzejme zdziwienie. Pachom spojrzał chłodno na niego. Hardy niewolnik nie budził sympatii.

– Ojciec zadowolony z prezentu?

– Z Kuczera? Najbardziej zadowolony jest Marcupij. Upija go jednym kubkiem wina albo hary i potem ma ubaw.

– Racja. Nie będę ojcu przysyłał następnego alkoholika.

Pachom sięgnął za pas po służbowy obrzyn i obojętnie, z odległości pół metra, strzelił w głowę brańcowi. Chlapnęło rozbryzgującym się mózgiem. Bezgłowe zwłoki skręciły się cudacznie, upadając.

– Ściągnij z niego szmatę. Przyda się następnym – rzucił do drugiego z brańców.

Adams zmartwiał, widząc nagłość tego wyroku. „Ten zbrodniarz ma taką siostrę…?”, pomyślał.

– Ten drugi to syfilityk. – Hjalmir wskazał na klęczącego brańca ściągającego z bezgłowego trupa opończę. – Tamten poprzedni nie był jeszcze taki zły.

– Syfilityk?

– Nos zapadnięty, przebarwiona skóra. Nie mam wątpliwości. Pachom zmełł przekleństwo. Dobył miecza i ściął brańca. Z szyi popłynęła struga krwi.

– Syfilityków nie należy ścinać – przyganił chirurg. – Choroba może przejść po nożu.

– Po nożu?

– Po krwi syfilityka.

Pachom pokiwał głową i starannie wytarł gladius w opończę zdekapitowanego.

Wracali do obozu w milczeniu. Adams unikał rozmowy ze zbrodniarzem. Szczęśliwie Pachom o nic więcej nie pytał.

Niewolnicy rozwieszali już pledy i koce do zgarniania wody. Spodziewano się, że mgła podejdzie wysoko i na rano zbierze się sporo rosy.

Bezręki Barber sprowadził swoją pulchną zdobycz. Gryzły go wątpliwości zasiane przez lekarza.

Hjalmir odszedł z nią na stronę. Dokładnie zbadał ciało. Przeczesał włosy, obejrzał kolor powłok. Młoda kobieta, o długich, tłustych, ale wolnych od pasożytów włosach i bladej cerze. Adams asystował przy oględzinach. Miała nieco wzdęty brzuch i zbyt odstające pośladki. Chirurg wskazał palcem na jej piersi.

– Ile razy rodziłaś? – rzucił.

– Ani razu.

– Jasne – mruknął. – Podnieś ręce.

Obejrzał jej skórę na brzuchu i pod pachami, a także w talii i na plecach. Znalazł kilka strupków i zadrapań.

– Ściągnij przepaskę – rzucił.

Kobieta rozwiązała supeł i odwróciła się pośladkami do Adamsa. Hjalmir dłońmi rozgarnął jej uda. Sprawdził łono i pachwiny.

– Po sikaniu wycieraj wszystko starannie – powiedział. Na zakończenie skinął głową. – Ubierz się.

– Nie zostanę zabita?

– Nie zabija się was po tej stronie.

– Jakiej stronie?

– Po Stronie Ludzi. Jak ta powierzchnia aż do horyzontu.

– Ocean?

– Właśnie – mruknął, nierad, że nie zrobił wrażenia. Więcej się do niej nie odezwał. Wrócili do ogniska.

– Kobieta jest całkiem zdrowa – powiedział do Barbera. – Doliczysz sobie tego sycela do ceny, jak ją sprzedasz w Krum. Młoda, robotna, powinna przynieść sporo.

– Chciałem dać jej pierwsze imię.

– Niewolnicom nie daje się pierwszego imienia.

– Chciałem zostawić ją dla siebie.

– W sotni nie można trzymać swoich kobiet. Wszystkie muszą odejść na dół.

– Ale ja kończę służbę.

– Kiedy to wypada?

– Za miesiąc.

– Dokładnie liczysz… – Hjalmir pokiwał głową.

– Tak mam napisane na certyfikacie. Data nie zmieniona od dwudziestu pięciu lat.

Już nocą wrócili żołnierze Quirinu. Nie przyprowadzili nikogo, ale też nie ponieśli strat. W ich rejonie przechodziły dzisiaj całe watahy Czarnych. Jakakolwiek akcja zaczepna była niemożliwa.

Na noc Hjalmir zakuł ręce i nogi Adamsa w kajdany połączone łańcuchem. Wszyscy niewolnicy w obozie byli tak skuwani. Reszta kajdan walała się na kupie przykrytej płachtą. Przynajmniej nie został skuty z innymi, mógł ułożyć się przy legionistach. Dostał pled, nieźle chroniący przed chłodem wieczoru. Wkopał się dodatkowo pod stertę opończ dla brańców. Tutaj musiało być nad ranem naprawdę zimno.

Spytał Hjalmira o tę szybką diagnozę. Nie przypuszczał, żeby proste oględziny mogły wykluczyć zbyt wiele chorób.

– Aidsa w ogóle nie jestem w stanie wykryć, chyba że już mocno zaawansowanego.

– Więc kłamałeś, panie.

– I tak, i nie… – Hjalmir zakreślił dłońmi koło. – Nie zdarzył się jeszcze braniec z mało rozwiniętą chorobą. Nikogo jeszcze nie zakazili po mojej diagnozie. Jak idzie który z aidsem, to choroba wypisana na ciele, że nie może być wyraźniej. Jak syfilityk, to zawsze taki jak ten rozwalony przez Pachoma.

– Twardnieje człowiek w legionowej służbie – Adams nie mógł uwolnić się od wspomnienia podwójnego morderstwa.

– Tak?

– Nie przypuszczałbym, że brat Adali potrafi zabić z zimną krwią dwóch ludzi. Oczywiście, jak jest potrzeba…

– Pachom nie potrafiłby zabić człowieka z zimną krwią.

– A ci dwaj?

– Golcy?

– No przecież.

– Po tamtej stronie Linii słowa „życie” i „śmierć” trochę zmieniają znaczenie. Za parę dni oni obaj znowu będą szli z transportem. Trzeba było spytać o ich imiona, to mógłbyś ich sam odnaleźć.

– Spotkałeś już takich w pochodzie, panie?

– Zobaczysz jutro, co zostanie z ich ciał. Gdybym wiedział, że będziesz wątpić, kazałbym ci przystawić tę uciętą głowę do kadłuba. Wynik byłby jeszcze ciekawszy. Powinieneś wierzyć swojemu panu, niewolniku… – zniecierpliwił się. – Pachom popisywał się przed tobą. Zmarnował nabój. Po tamtej stronie przełęczy nie używa się broni palnej, może to sprowadzić całą hałastrę Czarnych na głowę – dodał po chwili milczenia.

– Po co oficer miałby się popisywać przed niewolnikiem?

– Trochę słyszeliśmy tu o tobie. Nie jesteś zwykłym niewolnikiem. Sam przecież to powiedział. Zresztą znasz jego siostrę – dorzucił i szczelniej zakutał się w szmaty.

73.

Chirurg rzadko towarzyszył oddziałom na Linii, jednak dziś Hjalmir dołączył do patrolu decymusa Quirinu. Adamsa wyposażył w przyrdzewiały, ale za to krzywy pałasz. Bladym świtem wyruszyli piarżystą ścieżką na grań, potem do Mrocznej Przełęczy i na płaskowyż. Niektórzy jeszcze w marszu kończyli racje sucharów.

„Czy tam nigdy nie świeci słońce?”, zastanawiał się Adams, zerkając na mroczne niebo nad odległym horyzontem.

Legioniści mówili na to miejsce Czarny Wschód, gdyż słońce wychodziło zza chmur ledwie przed południem, kiedy było już wysoko nad horyzontem.

Ze zwłok obu zabitych brańców pozostał jeden szkielet. Błyskał białą, gładką kością.

– Widziałeś coś takiego? – Hjalmir wskazał podbródkiem na kości. – Czyste, jak wypolerowane.

– Co je tak wyczyściło?

– Wiatr Noży. Zwykle przychodzi w nocy.

– Kto przystawił tę czaszkę?

– Sama się posklejała. To ten zastrzelony.

– A tamten drugi?

– Już podrałował. Ale i ten zniknie do wieczora.

Oddalali się od przełęczy. Teren łagodnie opadał. Kłęby kolczastych krzaków przekraczały wysokością wzrost człowieka. Stąpali po płaskich skalnych płytach. Stopy bolały, gdy drobne kamyczki dostawały się między podeszwę sandału i stopę. To obuwie nie nadawało się do wędrówek górskich. Legioniści owijali stopy onucami, ale to nie pomagało.

Coraz częściej napotykali płyty spiętrzone w piramidy. Niektóre tworzyły naturalne koleby: pustą przestrzeń pomiędzy głazami, od góry nakrytą pojedynczą płytą.

– Te wszystkie koleby są sztuczne. To legionowa robota – wyjaśnił Quirinu. – Ciągle je stawiamy, a przydałoby się jeszcze więcej.

Kryjówek było wiele, na ogół prostych konstrukcji z trzech ścian; niektóre miały dachy uszczelniane kłębami cierni. Większość osłaniała od płaskowyżu, inne od przełęczy; jeszcze inne były całkiem zabudowane.

– Jak jest spokojnie, to służbę poświęcamy robotom inżynieryjnym. Czarne tego nie burzą. Nie poznają, że to sztuczne. – Quirinu strzyknął czerwoną śliną.

– Jak właściwie przebiega Linia? – zapytał Adams. Stary oficer chętnie rozmawiał z niewolnikiem.

– Mroczną Przełęczą, więc tutaj powinna być już Strona Trupa, ale chyba jesteśmy jeszcze na ziemi niczyjej.

51
{"b":"89139","o":1}