Reutel zamyślił się.
– Czy jeszcze coś…? – zauważył, że Adams nadal czeka.
– Kupiłem sobie niewolnicę, Złotą Gaberę, za dwanaście syceli.
– Mogłeś się wykupić za te pieniądze.
– Nie kupiłem za gotówkę. Sprzedałem kuszę i bełty.
– To jest ta sama Złota, która wam obu we łbach zawróciła pod Wrotami…? – Reutel pokiwał głową.
– Ta sama. Nie chciałem, żeby jej zrobili wiwisekcję.
– Gabery jeszcze w naszym obozie nie było. Ręczysz za nią?
– Tak. To ona ostrzegła mnie, że uwięziono Hjalmira, i dzięki temu zdążyłem uciec macajbabom.
– Złota panna uratowała ci życie?
– Na to wychodzi.
– Dobrze. Możesz ją zatrzymać u siebie, ale niech za bardzo nie rzuca się w oczy żołnierzom.
– Tak jest. Sprawiłem już jej ubranie. Sotnik skinął ręką, że Adams może odejść.
Z rana Adams zrobił obchód medyczny; na zwiad wyszedł tylko jeden korpus, reszta żołnierzy siedziała w obozie. Obecnie usługi medyczne Spalonego Krawca były cenione bardziej niż robota Hjalmira, chociaż nadal ograniczał się do prostego szycia. Ponieważ długo sam chorował, niewielu zdążył zaszkodzić, jego sława więc na razie nie bladła. Złota miała mu w robocie asystować. Może teraz ona wyuczy się fachu chirurga…?
Widząc, że wziął się do czyszczenia pierwszego wrzodu, inni simple też zgromadzili się przy nim. Wystudiowanym u Hjalmira ruchem rozkroił karbunkuł i spuścił ropę. Przepłukał gotowaną wodą i opatrzył. Skasował pół sycela za robotę. Przy notorycznym braku wody na Linii powierzchowne zakażenia skóry były utrapieniem żołnierzy.
– Jeszcze żeby mnie ona dotknęła – zażyczył sobie legionista.
– Połóż mu dłoń koło opatrunku – powiedział Adams.
Złota Pięknooka posłusznie ułożyła dłonie na ramieniu pacjenta, otaczając ułożonym z nich kręgiem ranę.
– To będzie ćwierć sycela na trzech. Który też chce, żeby Złota położyła swoje dłonie na chorym miejscu?
Zgłosili się wszyscy pacjenci. Po skończonej pracy Adams odliczył jej zarobione pół sycela. Złota patrzyła na niego w zdumieniu, potem szeroko się uśmiechnęła.
– Tak, tak, to twoje pierwsze zarobione pieniądze. Jeszcze jedenaście i pół sycela i się ode mnie wykupisz.
– Po co oni to robią? – prychnęła mu do ucha, kiedy opatrzeni żołnierze rozeszli się do swoich zajęć.
– Może powstał jakiś nowy przesąd? Może wierzą, że ich uleczysz? Albo na przykład, że jeśli przeżyli dotknięcie gabery, to dotknięcie żadnej innej na płaskowyżu nie zrobi im krzywdy… Kto ich tam wie.
Oboje przysiedli na blanku. Złota wszędzie chodziła za Adamsem, nieodłączna towarzyszka. Trzymała się go bardziej niż on sam Hjalmira w pierwszych dniach swojego pobytu na Linii. Widać jej było jeszcze trudniej się przystosować. Stojący obok decymus Hugge spojrzał życzliwie na felczera.
Na horyzoncie rysowało się ciemniejsze pasmo Pana z Morza. Wyodrębniało się z mgiełki zasnuwającej dal.
Obaj przyglądali się nadpływającemu olbrzymowi.
– Nie dalej jak dwa tygodnie i już będzie w Krum. – Hugge wskazał dłonią w dal.
– Wolno się zbliża. Na jakiś czas jakby znieruchomiał.
– Teraz już nie. Wkrótce zacznie się wydawać, że przyśpieszył.
– Jak taka wizyta zwykle przebiega?
– Bywają różne. Na ogół podpływa burtą, ciągnąc za sobą od drugiej burty żółtą chmurę. Opiera się o brzeg w miejscu twierdzy.
– Tam jest cypel wychodzący w morze. Krum leży na przylądku.
– No właśnie. Kiedy już zakotwiczy, a Trupiłeb głęboko werżnie się w jego korpus, zaczyna się wysięk martwiny. Jasnymi rozbryzgami pokrywa całe Dolne Miasto. Wygląda, jakby kto pomalował okolicę na żółtobrązowo.
– Jak daleko sięga wypływ?
– Zabarwia miasto, gościniec nadmorski i otaczające pola. Zwykle martwina nie dolatuje do pierwszych drzew lasu na zboczach. Trupiego smrodu stąd nie czuć, ale w Mehz Khinnom już zalatuje. W końcu odpychany wydmuchiwanymi gazami i wyrzucaną martwiną Pan z Morza oddala się.
– To wszystko? A czerwie na ten przykład?
– Widziałem je tylko z daleka. Trudno je wypatrzeć z obozu, a nikt nie odważa się zejść do Miasta w czasie wizyty władcy. Czerwie schodzą z jego pokładu, wreszcie nikną w ziemi. Niektóre wzlatują w powietrze, ale ja tego nigdy nie widziałem. Te latające podobno opadają na ziemię i też się zakopują. Czerwie są groźne dla ukrytych w schronach. Potrafią przekopać się i zagryźć skrytych tam ludzi.
– A ta najbliższa wizyta też będzie taka? Można już coś orzec?
– Poprzednia obyła się bez czerwi, ale reguły nie ma.
– Na dole boją się wyjścia czerwi.
– Pogadaj z macajbabami. Oni wiedzą najlepiej, dlaczego należy bać się czerwi.
Złota Pięknooka uważnie przysłuchiwała się ich rozmowie, szczelnie zawinięta w szkarłatny płaszcz Adamsa.
– Jest bardzo źle, gorzej, niż przypuszczałam – powiedziała, gdy zostali już sami.
Adams uniósł brwi.
– Wasze terytorium jest maleńkie. Pan z Morza zajmie Krum, a na grani już Linia. Wolnej ziemi prawie nie ma.
– Wiesz, ja kiedyś nie przypuszczałem, że tutaj może być jakikolwiek wolny obszar.
– Może masz rację… Hemfriu, załatw mi pas, zanim przypłynie Pan z Morza. Wtedy muszę też mieć biodra przepasane.
– Przecież możesz uganiać na golasa, bo masz futro.
– To słabe zabezpieczenie. Często zawodzi. Zbliża się czas, kiedy to przestanie wystarczać.
– Mogą cię opanować… One… Dlaczego ja nie mogę tego wysłowić? – Przetarł dłonią usta.
– Bo jesteśmy zbyt blisko granicy. Najlepiej rozmawia się w Krum. Nie zauważyłeś tego jeszcze…? Nie powiedziałam ci, ale od rana nie mogę zzuć kopyt. Znowu stały się częścią mojego ciała.
– Pokaż dziąsła – chciał sprawdzić wizje ze snu.
Posłusznie otworzyła usta. Otwory po wyrwanych kłach były widoczne, choć spłaszczyły się i wypełniał je charakterystyczny strup. Goiły się jak zwyczajne dziąsła.
– Jak ma wyglądać to twoje zabezpieczenie?
– Zwyczajny pas, jaki dla bezpieczeństwa noszą dziewczyny w Krum. Oprze się na biodrach i żaden busierec mi go nie zedrze. Poza tym muszę mieć przepasane biodra.
– Pogadam z Crawhezem. Weź sztylet graniasty, nie odmawiaj. Przyda ci się broń. Ja wolę dłuższy gladius.
Skinęła głową.
– Podoba ci się szkarłatny płaszcz legionowy?
– Jest piękny.
– Kupię taki płaszcz dla ciebie. Zauważyłem, że wzbudza szacunek u żołnierzy.
– Jak chcesz, mogę chodzić bez tuniki, byle w płaszczu. Uśmiechnął się szeroko.
– Coś pięknego – powiedział – ale tak tutaj chodzić ci nie wolno. Za dużo wyposzczonych mężczyzn.
Na wieczór wyszli pod grań w stronę Mogiły Drubbaala, ale tylko do płaśni, gdzie wieloma kopczykami zaznaczono miejsca pochówku legionistów. Adams odszukał kopczyk oznakowany postawionym na sztorc, złamanym pałaszem o wygiętym jelcu. Dołożył do kopczyka jeszcze jeden kamyk. Złota obok dodała swój. Oba kamienie wyróżniały się, leżąc na płaskiej płycie skalnej.
Hjalmir nadal nie wracał z Krum. Żadne wiadomości też nie przychodziły. Reutel czekał raczej na informację o zgonie Izabbaala. Wnioskiem z narady, którą odbył z decymusami już pierwszego dnia, było nieatakowanie od razu. Pan z Morza znowu się zatrzymał.
Adams miał teraz bardzo wielu pacjentów. Nawet zupełnie zdrowi legioniści przychodzili przed zwiadem, by Złota położyła swe dłonie na ich głowy. Zdarzało się, że więcej zarabiała za kładzenie rąk niż felczer za opatrywanie ran. Przesąd przesądem, ale dotąd żaden z tak zaopatrzonych przez nią legionistów nie odniósł ran w starciu z Czarnymi.
Adams poprosił, by sotnik udostępnił mu dokumentację Hjalmira, gdyż chciał kontynuować jego dzieło. Teraz postanowił przesłuchać Złotą. Okazało się jednak, że większość ze swoich notatek chirurg nosił przy sobie. Zostało ledwie nieco arkuszy papieru, pióra i tusz. Dobrze znanego notatnika Hjalmira ani śladu.
Złota oczywiście zgodziła się opowiadać o Stronie Trupa. Wieczór robił się chłodny, więc zamiast siadać przy ognisku na murach, Adams zabrał ją do swojej kwatery, wziął też kaganek i butelkę rozcieńczonego destylatu na rozgrzewkę. Poprzednie noce Złota przespała na barłogu rozkładanym na noc u drzwi do jego pokoju. W miejscu przeznaczonym dla niewolnika.
Dzisiaj barłóg zajął całą podłogę pokoiku. Adams ustawił kaganek na cienkiej desce, którą rozłożył do notowania. Złota ściągnęła z siebie wszystko. Powiedziała, że jest jej tu duszno i za gorąco. Widocznie jeszcze nie przywykła do odzieży. Pełgające światło kilku kaganków wydobywało złote refleksy z jej futra. Trudno było nie dostrzegać jej urody, kiedy rozsiadła się wygodnie, półleżąc, z ramionami pod głową i nogami zazębionymi z jego nogami.
– Nie wiem wiele. Postaram się jednak odpowiedzieć na każde twoje pytanie – zaczęła. – Nalać ci?
– Nie… – Adams przygotowywał kartkę do notowania. W Krum można było kupić pergamin, wyglądający jak nasycony oliwą, a który przyjmował tylko gęsty tusz. Hjalmir kroił z kupowanych arkuszy niewielkie kartki równej wielkości i zapełniał je drobnym maczkiem albo niezdarnymi szkicami.
– A czy mnie wolno sobie nalać…?
– Tak. Ale nie jest to tak dobre jak wino, które piłaś w twierdzy. Opowiedz o płaskowyżu. Znam tylko pobliże Linii. Powiedz, skąd wychodzą Golcy.
– Skała ich wypuszcza. Niewysoka lita ścianka jest dla nich bramą. Tam i ja zachodziłam. Niektóre Trupistwory wychodzą razem z nimi. Tam czekają na nich Czarne. Niektóre próbują kamieniami kuć tę ścianę, ale to bezskuteczne. Nie wiem, po co to robią. Jakby nie wiedziały, że Skały nie przemogą. Mądrzejsze cierpliwie czekają na Golców.
– Wszyscy Golcy chętnie idą z Czarnymi?
– Nie widziałam innych. Chociaż najbrzydsze dusze są przeganiane pobliżem Linii. Wiesz, ja starałam się często zaglądać w pobliże Linii. Wiedziałam, że po drugiej stronie są ludzie.
– Żaden zwiadowca cię nie widział.
– Chodziłam tam, tylko gdy było całkiem ciemno. Za dnia, jak każdy, obawiałam się śmierci. Matka mówiła jedno, Czarne mówiły co innego. Dla nich tam jest niezwykle groźnie, a mimo to są zbyt tępe, żeby wybierać inne trasy.