Na powiekach miała senną wydzielinę. Leciutko przetarł je palcem. Cofnęła się odruchowo, jakby mówiąc: „To należy do mnie…”. Przetarła oczy. Ale zaraz uśmiechnęła się znowu.
– A jak umyjesz mi zęby, hę…?
– Palcem.
– Ty świntuchu.
Była tak piękna. Jej powieki nie wymagały farby, rzęsy były niewiarygodnie długie.
– Cieszę się, że tu trafiłem. Nawet jeślibym miał potem odsiedzieć w areszcie.
– Mówisz jak pijany.
– Mmm… Wiem, co mówię. W całym moim życiu, pieprzonym życiu mola bibliotecznego, liczy się tylko to, że wlazłem do tego labiryntu.
– Tylko to, że tutaj wlazłeś?
– Dlatego, że ciebie poznałem.
– A co we mnie szczególnego…? – próbowała się droczyć. – Beznadziejna opiekunka kalekich dzieci.
– To ma znaczenie. Każdy ma kaleką duszę. – Przyglądał się jej. Piersi przyjemnie wznosiły się, kiedy leżała. Trzymał ją w pętli swoich ramion, jakby bał się, że ten skarb mu umknie. Miała gładką, jasną skórę. Znikły niebieskawe cienie pod oczyma.
Jakoś tak za szybko przebiegło to jej ranne ubieranie się.
– W drogę, mój władco – powiedziała. To nie był ton poddanego, ale zabrzmiało mile.
Adams miał ochotę jeszcze poleżeć na starej kanapie z odłażącymi złoceniami, ale powiedział:
– No pewnie, przecież musimy się stąd wydostać, zanim śmierć głodowa ściśnie nas suchą łapą…
– Chodź. Razem jest przyjemniej. – Jego słowa nie poruszyły jej. Uniosła ramiona, przeciągając się jak kot. Zerknęła przy tym przez ramię, czy wywiera wystarczające wrażenie.
– Ach, tak. No, tak – burknął, gramoląc się z posłania. Rzeźbiona kanapa wspierała się na wilczych łapkach. Przyszarzały materac z krótkimi frędzlami zdobiony był ledwie widoczną lamówką z meandrem. Obicie zużyte, podarte na krawędziach. Może to eksponat podlejszej klasy. Ale przynajmniej wygodny.
Drzwi na końcu korytarza przyozdobiono blaszanymi aplikami przedstawiającymi węża wychodzącego z kosza oraz most o dwóch przęsłach z zabudowaniami.
„Stylizowany widok Ponte Vecchio”, pomyślał.
Adams nacisnął klamkę.
Drzwi kończyły labirynt. Na zewnątrz widać było niebo i mizerny trawnik. Druga strona Watykanu. Znowu Rzym.
Zanim wyszli, ciekawsko zajrzał za lewe drzwi i zobaczył typowy czarno-biały korytarz.
Najpierw sam wyszedł na zewnątrz, potem podał rękę Liliane. Pomógł jej zstąpić na murawę.
Zakręciło się w głowie: Wydostali się z wnętrza pnia drzewa, z dziupli. To gwałciło elementarne wyczucie przestrzeni. Zerkając do dziupli, wracało się do obszernej sali, z której wiodły lewe drzwi do korytarza ich miłości i dalej z powrotem. Ale od strony parku pień otoczony był zaniedbanym trawnikiem, skrywającym kamienie i ułomki cegieł. Dźwigał rozłożystą koronę o niezwykle długich, ostrych, mocno rozgałęzionych igłach. Na wbitej w trawnik emaliowanej tabliczce widniało: Cayleia bethii, H.
– Cholery można dostać. Ja zwariuję – wydyszał Adams, kiedy znowu wlazł i wrócił z sali, która nie pomieściłaby się w pniu baobabu, a co dopiero w smukłym pniu Cayleii.
– W Ogrodach Watykańskich mają najrzadsze okazy.
Taka dyskusja nie miała sensu. Adams pokornie pogodził się z regułami kolejnego snu. Poza złamaniem geometrii wszechświata wszystko się zgadzało: oznakowane emaliowanymi tabliczkami drzewa ciągnęły się rzędem. Bliźniaczo podobne, sąsiednie drzewo też nosiło etykietkę Cayleia bethii, H.
To musiały być Ogrody Watykańskie. Tak blisko w mieście nie ma innych równie rozległych. Jednak coś tu nie pasowało: wszędzie walały się puste puszki oraz kartony po napojach. Spośród innych w Rzymie te ogrody wyróżniały się brudem. Jednak wszędzie turyści niesamowicie śmiecą, więc może to jakiś zakątek Ogrodów Watykańskich…?
Opodal porządkowy w zielonym uniformie głośno beształ starą kobietę, a jej psa chłostał trzciną. Kundel skomlał i kulił się do ziemi, ale smycz w ręku surowego egzekutora nie pozwalała zbiec. Brud brudem, a przepisy przepisami. Kobiecina płaciła mandat za to, że jej psiak zrobił kupę na trawniku. Nie miało znaczenia, że tylko wzbogacił konstelację kup swoich poprzedników.
Pośpiesznie wycofali się na wysypaną drobnymi kamyczkami dróżkę. Adams wziął Liliane za rękę i spróbował oddalić się poza zasięg wzroku strażnika. Z pewnością łażenie po tym trawniku jest wzbronione, chociaż przecina go sieć wydeptanych dróżek. Zmroził ich ostry gwizdek.
Strażnik podszedł, poślinił palec i odwrócił kartkę bloczka mandatowego.
– Chodzenie po trawniku i próba uszkodzenia eksponatu.
Adams nie umiał znaleźć właściwych słów, by uspokoić rozsierdzonego funkcjonariusza. Zresztą tłumaczenie prostakowi, że właśnie przed chwilą złamali topologię wszechświata, mijało się z celem.
– Na dodatek próbowaliście oderwać kawałek kory z Cayleii. - Cerber poślinił ołówek chemiczny.
– Nie. Ja tylko przyglądałem się jej korze. Składa się jakby z dziesiątek tysięcy igiełek.
– Wszyscy tak mówią. Niby oglądają, a naprawdę próbują ułamać kawałek na pamiątkę – strażnik zamilkł, wypełniając rubryki formularza niezdarnymi kulfonami. – To będzie w sumie za dwoje osiemdziesiąt tysięcy – skrzywił się, ukazując sine zęby. – Tyle na okaziciela, bo jeśli chcecie podać dane personalne, to sto dwadzieścia.
– Aż tyle? – zaprotestował Adams.
– Daj spokój, zapłać – Liliane pociągnęła go za rękaw. – Turysta nie wygra z miejscowymi…
Oczywiście miała rację. Weszli tu nielegalnie, ujawnienie personaliów tylko pogorszyłoby sytuację. Z ciężkim sercem odliczył osiemdziesiąt tysięcy lirów i podał porządkowemu.
– A cóż to jest? – Urzędnik odtrącił dłoń Adamsa. – Obcą walutę należy wymienić przy wjeździe.
Adams spojrzał bezradnie na Liliane. Nie miał watykańskich pieniędzy.
– Można zapłacić kartą? – podsunęła. Błękit jej oczu mógł współzawodniczyć z błękitem rzymskiego nieba.
– Niech będzie – mruknął porządkowy. Właśnie skończył mozolić się z wypisaniem mandatu. Usiadł na zniszczonej ławce, pokrytej obłażącym zielonym lakierem, a oni oboje obok niego. – Aha, paszporty proszę – rzucił nagle.
„Więc jednak nie obejdzie się bez przykrych następstw…”, westchnął w duchu Adams.
– Miało być na okaziciela – zaprotestowała Liliane.
– Nie może być. Muszę wpisać właściciela konta i inne drobiazgi… – mruknął. Obejrzał swoje dłonie i zaczął usuwać brud zza paznokci. – No już, paszporty!
– To może dziewięćdziesiąt tysięcy, ale na okaziciela – wcisnęła mu zwitek banknotów.
– Niech będzie – strzelił wydłubanym brudem na ścieżkę. – No… – mruknął przeciągle, wstał i obciągnął mundur. – Na drugi raz nie łazić mi po trawie.
Odszedł zamaszystym krokiem.
Za drzewami, wysoko jaśniał w słońcu mur z białego kamienia, zwieńczony wysokimi, drewnianymi masztami, pomiędzy którymi rozpostarto gigantyczne szare płótno żaglowe.
– A cóż to, u licha jest? – mruknął Adams. – Lepsze niż Koloseum.
– Pewnie, że lepsze – wydęła wargi. – To stadion przewodniczącego Nero. Faktyczne centrum miasta.
– Coś ty, przecież… – nieporadnie zaczął, ale przerwała mu grupka przechodniów:
– Mili państwo, dzisiaj mamuśka schyliła głowę – powiedział mężczyzna.
Towarzysząca mu zawinięta w ciemnoszarą szatę, ogolona na łyso kobieta spuściła wzrok. Druga – też odziana w sari, ale tęczowe – spoza zwojów wpatrywała się w Adamsa natarczywym spojrzeniem szarych oczu.
– To nasza rodzinna uroczystość. Nie może was dwojga zabraknąć. – Mężczyzna wcisnął wizytówkę w dłoń Liliane. – Mamy już odpowiednią liczbę gości – rzucił do towarzyszących mu kobiet.
Łysa blado się uśmiechnęła.
– To ważne dla nas – mężczyzna spojrzał na Liliane. – Dziś o szóstej. Przyjdźcie bez obiadu.
Zawrócił przesadnie wyprężony. Obie kobiety podreptały za nim. Zniknęli za zakrętem alejki.
– Szurnięci sekciarze – prychnął Adams.
– Niekoniecznie. To mistrz anatomii praktycznej, Bedel Schrymp – Liliane przeczytała z wizytówki.
Niedaleko ogród się kończył. Na rozwartej, przyrdzewiałej bramie, zabezpieczonej od góry kutymi, zaostrzonymi prętami, pozostawiono masywną kłódkę. Wieczorem strażnik zepnie nią oba skrzydła wrót. Napis z giętych prętów głosił: „Ogrody wypoczynku im, przewodniczącego Nero”.
Za furtką aleja parkowa przechodziła w podziurawioną, asfaltową jezdnię, ograniczoną nierównymi chodnikami. Zabudowa była niska: parterowe lub jednopiętrowe zaniedbane domy, drzwi niektórych zabito deskami.
Z wolna miasto stawało się okazalsze, ulice żywsze. To był niewątpliwie Rzym, ale zdziwaczały. Po ulicach snuły się kobiety zakutane w szare lub czarne szaty i z obręczami w przedziurawionych uszach. W radosnym włoskim słońcu jaśniały wygoloną gładko łysiną. Rzadziej mijali inne, w kolorowych strojach, zawiniętych niedbale, jakby frywolnie. Tu pastelowa tkanina zsuwała się z ramion, tam wysoko podkasana odsłaniała uda. Zdarzały się takie (z tych barwnych jak motyle), co miały chyba w honorowych miejscach wycięte otwory, ale przysłaniały je dłońmi. Nie wypadało gapić się, czy tam rzeczywiście widać koniuszki piersi i łono. „Tak przecież być nie może”, pomyślał.
– Buyuglu, Saracen Airlines – odczytał neon nad biurem podróży. Trudno było powstrzymać się od wypatrywania wśród przechodzących barwnie odzianych kobiet w podziurawionych strojach. – Gdzież to do cholery jest?
– Jak to? – zdziwiła się Liliane. Pewnie wiodła go ulicami zmienionego miasta. – Ja przyleciałam Buyuglu. W sierpniu i wrześniu dają ekstra ofertę.
Adams nie wiedział o superofercie Buyuglu. Uważał, że Saracen Airlines nie istnieją. Ulicą maszerował oddział doboszy w dwubarwnych strojach przypominających mundury. Głośno wybijali rytm. Tłukli z rozmachem, równo, z zaciętością na twarzach. Zwielokrotnione odbiciami uderzenia niemal rozrywały bębenki w uszach. Jedni przechodnie zatykali uszy, inni formowali rzadki szpaler. Za zwartym oddziałem biegło kilkoro dzieci.
Dalej kroczyła grupa dziewcząt i chłopców odzianych w podobne dwubarwne stroje: czarny z czerwonym, zielonym lub niebieskim. Ci z kolei demonstrowali żonglerkę flagami; stosownie do stroju, każde podrzucało czerwony, zielony bądź niebieski sztandar. Za nimi znowu czworobok doboszy. Pochód otwierali i zamykali połykacze ognia, którzy regularnie zionąc strugami płomieni, odpędzali zbyt natrętnych widzów i otwierali dla kolumny przejście.