– Chciał nas zabić! Polował specjalnie na mnie. Nie zauważyłeś…!? Zresztą, to chimera konia, oryksa i orła, nic więcej. Chcieli nim olśnić prostaczków.
Właściwie miała rację. Pamiętał zapalczywość pięknego stworzenia. „Gdzie się znajdę, kiedy wreszcie się obudzę…?”
To rzeczywiście był śnieg. Ciągnął od niego chłód. Wypływająca spod zaspy woda miała różowawe zabarwienie. Niosła kolorowe ziarenka. Zaspy ubywało, a woda bladła. Wkrótce ostatnia kałuża wsiąkła w posadzkę.
„Jak on się tu zmieścił z rozpostartymi skrzydłami…? Nawet piór nie połamał, chociaż skry szły”.
– Chodźmy, mój rycerzu! Droga przed nami stoi otworem.
„Przestań…”, chciał powiedzieć. „Udało się, bo to sen”. Jednak zachował te słowa dla siebie. Oddał broń posągowi.
Obojętnie minęli kilka martwych rzeźb. Wreszcie trafili do salki, w której na lewych drzwiach wisiała tekturka niestarannie nałożona na klamkę. Ktoś pośpiesznie na niej nakreślił: „Silvestere”. Gdyby nie walka z jednorożcem, można by powiedzieć, że zbliżają się do częściej używanych pomieszczeń magazynu.
Uzupełnił opis drogi: PLPLL. Siatka korytarzy wypełniła już pół rachunku. Liliane oznaczyła drzwi szminką do ust – póki jej starczy, nie będzie kłopotów z odnajdowaniem drogi powrotnej. Oczywiście w świetle, bo w ciemności nawet nieruchawa atrapa skorpiona sprawi kłopoty.
Jakby przywołana niewczesną myślą, za lewymi drzwiami panowała ciemność. Za prawymi też. Zabrakło nawet odrobiny światła, która wystarcza, by nieznane i tajemnicze uczynić swojskim. Adams zmełł przekleństwo. – Stało się – powiedział.
– Mam zapalniczkę, na sto pięćdziesiąt metrów starczy.
– Palisz…?
– Czasem. Nie za często. Barbarzyństwo…? – dorzuciła, pochylając głowę ku niemu.
Zrobił niewyraźną minę.
– Papieros, trzymany odpowiednio, dodaje szyku – powiedziała.
– Może rozświetli korytarz.
– Bez sensu – burknęła. – Tylko będzie śmierdzieć. – Nie chciała go zrazić cuchnącym oddechem palacza.
Wpadli na pierwszy mebel. Upadając, pociągnęła go na siebie. Z trudem ją podtrzymał. Syknęła z bólu.
– To tylko kanapa – powiedział i naturalnym ruchem wziął ją w ramiona. Zrazu po to, by ją uspokoić po bolesnym szarpnięciu; teraz już tylko cieszył się jej bliskością. Miał ją w ramionach po raz drugi w krótkim czasie; szybko uczył się kształtu jej ramion i ciepła jej ciała. Ufnie oddawała uścisk.
Lekko przesunął dłonią po jej włosach, bardziej by odkryć, jak trzyma głowę. Spróbował ją pocałować.
Trafił niestety powyżej ust, tuż pod nosem. Miała suchą, gładką skórę.
– Skorpion chybił jeszcze bardziej… – Zachichotała, ale jednocześnie mocniej przylgnęła do niego, by nie odczuł ironii jako odmowy. Teraz ona pocałowała go, raz i drugi. Mocno, ciepło. Nie przeszkadzało, że jest ciemno – przy pocałunku i tak nie mógłby się na nią gapić.
– Nie ma sensu iść dalej po ciemku – powiedział, kiedy wyczuł, że na razie trochę się nasyciła.
– Tak…?
– Było jasno, póki przez świetliki wpadało światło dnia. Myślę, że we wszystkich korytarzach są świetliki w suficie. Jest ciemno, bo na górze zapadła noc.
– Może już wyszliśmy spod tej skalnej czapy…?
– Nie. – Wzruszył ramionami, choć ten gest zmarnował się w ciemności. Jeszcze trzymał ją w ramionach, ale odległość między nimi była zbyt duża. – Znam te okolice: parę tanich pensjonatów, w sam raz dla biednego profesora. Pomieszkiwałem w niektórych z nich, znam te ulice, pizzerie i sklepy.
– Mhm – wymruczała, obracając się w jego ramionach.
– Nigdzie tam nie ma dziur w ziemi.
– Co…?
– Nie ma okienek, świetlików, szklanych szybek, którymi można by rozświetlić podziemia. Nic, tylko trawniki, asfalt, budynki. Wierz mi: jesteśmy nadal w Watykanie.
– Dobrze jest być z naukowcem.
– Tym korytarzem będzie najwyżej sto pięćdziesiąt metrów do następnej furtki – brnął dalej.
– Furtki.
– No właśnie.
– No i co z tego?
– Jak to, co? Dalej w głąb tego labiryntu.
– Właśnie! – to było parsknięcie. Czasem koty tak parskają. – Nie zanotujesz poprawnie drogi i się pogubimy. Śmierć głodowa z pewnością nie jest przyjemniejsza od innych rodzajów śmierci.
Nie odpowiedział. Jej słowa były jak zimny kawałek żelaza wciskany pomiędzy żebra.
– Wiesz, chciałam tylko powiedzieć, że po tych lochach nie należy się szwendać w ciemnościach. Te drzwi, korytarze, dziwaczne modele przyrodnicze. A jeśli trafi się drugi śniegowy rumak z rogami…?
– Mechanitony, ruszając się, wydają dźwięki.
Oboje zamilkli. Odpowiedziała im cisza, w której własne tętno już po chwili staje się głośne.
Liliane pierwsza nabrała powietrza.
– Myślę, że są wyłączone – powiedział.
– Więc co teraz?
– Śpimy do rana. Jak się rozjaśni, dotrzemy do celu. „Ciekawe, gdzie się zbudzę ze snu o latających jednorożcach i przepięknej francuskiej przedszkolance”, pomyślał.
– Co…? Gdzie śpimy? – spłoszyła się.
– Jeśli nie uważasz mnie za zwierzę biorące wszystkie kobiety w zasięgu ramion, to ułóż się obok mnie. – Takich rzeczy nie mówi się do kobiet ze snu. Tam fabuła rozwija się autonomicznie. Milczała, więc dodał: – Położę się na posadzce. Mam grube portki, nie powinienem bardzo zmarznąć.
„Wszystko przez te moje zasady”, pomyślał. „Nawet we śnie zachowuję się przyzwoicie…”
Nie spał jednak ani chwili na posadzce. Wszystko potoczyło się w takt marzenia sennego: bez zbędnych słów ułożył się obok niej, a ona zaraz wtuliła się w niego. Pocałunki smakują jak owoc awokado, jej pocałunki właśnie tak smakowały. Odzienie jakby samo się zsuwało. Za mocno ugryzła go w ucho. Aż zamrowiło, i skarcił ją:
– Przestań.
– Mhm.
Łatwo było przedrzeć się przez warstwę jej bielizny. Pod spodem Liliane była wspaniała: skóra ciepła, sucha, leciutko szorstka, a kwiatki piersi wyraziste i sprężyste. Z koronami od spodu, a króciutkimi łodyżkami do przodu.
Zachowywała się biernie. Jak cudowna lalka, choć trochę zbyt lalkowato. Powiedział jej o tym.
– Przecież właśnie tego chcesz.
Trudno było odpowiedzieć, gdy słowa trafiały w sedno. Piersi miała większe, niż myślał, i bardziej sterczące. Gdy wodził po nich palcami, wydawało się, że niteczki doznań snopkami wędrują w głąb Liliane, sprawiając jej frajdę. Nie przestawał delikatnie pieścić jej piersi, dekoltu i brzucha. Wydawało się mu, że śni cudowny sen na jawie, nie chciał go przerywać.
Później gdzieś rozsiał resztki ich odzienia. Miał ją jeszcze raz, a myśli uciekały do krainy posiadania. Odnosił wrażenie, że zrobili to setki razy, ale przecież tak może być tylko we śnie. Jej ciało widoczne w półmroku przypominało malowidło. Pokrywały je pasy, to białe, to sinawe; to blade kwiaty o niebieskich liściach; to znów złote tarcze lub łodyżki z kolcami. Szczyty jej piersi otaczały złote obręcze, jeszcze podkreślone rzędem kółeczek.
– To posklejane włoski…?
– Sam zobacz.
Jak włoski wystawały setki małych kółeczek, które leciutko pociągnięte ustami przydawały piersi Liliane bądź jej brzuszkowi delikatnych fałdek.
„To istota ze snu. Tak przecież nie może wyglądać kobieta…”, coś mu podpowiadało.
Ulicą obok przechodzili jacyś ludzie. Nie zauważali nagiej pary leżącej na zniszczonej kanapie.
„To tylko sen, można z nimi zrobić, co się chce… Łatwo sprawdzić”, pomyślał.
Zerwał się z kanapy i podbiegł do przechodzącej dziewczyny. Ta ospale usiłowała się odwrócić. Nawet nie próbowała odbiec. Była odziana w wydekoltowaną suknię z brązowego, grubo tkanego płótna, luźno wiszącą na szerokich ramiączkach.
Bez wahania, mocnym szarpnięciem zdarł ją z niej. Pod spodem nie miała nic. Nie próbowała zasłonić nagości, tylko obojętnie przestąpiła workowatą sukienkę. Adams był zdumiony: Senny twór marnie przypominał nagą kobietę. Pokrywała ją gładka, cielista powłoka. Jej piersi nie miały szczytów, a podbrzusze było gładkie, nie podzielone. To przywilej sennych wymysłów, że nic nie kryje się pod ich zewnętrzną powłoką. Jak u ruchomego manekina szerokimi szczelinami zaznaczały się połączenia źle dopasowanych fragmentów. Wiskozowe włosy ledwie trzymały się plastikowej głowy. Odkręcił tę głowę i odrzucił; następnie dłonie i ramiona. Tułów był lekki, pusty w środku. Nogi same się przewróciły. Adams skrzywił się z niesmakiem.
Dobiegł go chichot Liliane. Odwrócił się. Wygodnie ułożona na sofie piękność wyciągała ku niemu dłoń o smukłych, długich palcach.
– Wracaj już, moja bestio – powiedziała. Na jej zarumienionej twarzy widniał biały, tygrysi deseń. – Zawsze tak traktujesz nieznajome…?
Zdążyło go owiać chłodne powietrze ulicy. Wrócił w rozgrzane ramiona Liliane.
– Pozrywam ci te wszystkie kółeczka – mruknął. – Aż krew pocieknie.
– Nic z tego. Możesz spróbować. – W miarę jak jej twarz kraśniała, biały wzór rysował się coraz bardziej wyraziście.
Delikatnie pociągnął za jedno z kółeczek. Napięło skórę i zaraz potem wysunęło się z wykłutych otworków. Leciutki krążek z białego plastiku.
– Najpierw pozbawiłeś mnie dziewictwa, a teraz zniszczyłeś makijaż. To okropne…! – zachichotała.
Zbyt mocno złapała go zębami za ucho. Aż krzyknął. Niepotrzebnie, bo czar snu prysnął.
W korytarzu było jasno. Ściany białe, obok tylko sekretarzyk z fornirowanego drewna, którego brązowe apliki przedstawiały to bodące się kozły, to satyra zderzającego się łbem z kozłem, to wreszcie bodące się satyry. Blat sekretarzyka ozdobiono blaszanym wizerunkiem kosza z odrzuconą pokrywką, otoczonego splotem drzemiącego węża. Ani śladu arcydzieł ze snu, mechanitonów.
Obok na kanapie Liliane cichutko chrapała. Kobieta potrafi uroczo chrapać, właśnie jak Liliane: cicho, spokojnie, dźwięk był przyjemny, chciało się otoczyć ją ramionami. Adams uczył się smakować chrapanie ukochanej kobiety.
Spróbował zbudzić ją lekkim pocałunkiem i zaraz potem drugim. Uśmiechnęła się jeszcze przez sen i objęła go ramieniem. Kolejny pocałunek obudził ją.