Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Adams trzymał chłodną dłoń Liliane w swojej, obserwując przemarsz kolumny. Gdy ruszyli, Liliane lekko uwolniła dłoń.

– Jakieś święto – burknął, chowając ręce do kieszeni.

– Nie. To telewizja się reklamuje. Zamierzają zwiększyć czas emisji programu do pięciu godzin tygodniowo. Ciągle to ogłaszają.

Adams nie odpowiedział. Akcja rozwijała się. Nigdy dotąd nie miał tak realistycznego snu, mogły się z nim równać tylko te z labiryntu w podziemiach.

– To na pewno reklama telewizji – jakby wyczuła jego wątpliwości. – Przecież czerwony, zielony i niebieski to jej barwy.

12.

Cały czas Adams oczekiwał czegoś cudownego. Był zbyt mądry, by wierzyć, że istnieje wyłącznie to, co właśnie jest dostępne obserwacji. To jakby ktoś myślał, że za Karola Wielkiego nie istniała Ameryka. Zdarzenia w podziemiach przełamały barierę sceptycyzmu. Zresztą, doznaje tego każdy, kto podróżuje i napotyka rzeczy nowe i niezwykłe. Gdy poznaje się reguły rządzące widzialnym światem, łatwo zorientować się, że niespodziewanie często ujmują je proste równania – rządki czarnych robaczków, stawiane ołówkiem na białej kartce papieru. Ale dlaczego tylko wybrane sekwencje znaków miałyby nieść prawdę o wszechświecie? Dlaczego inne muszą zawsze być bezwartościowe? Są tak podobne do tych ważnych. Dlaczego dla dowolnej sekwencji czarnych znaczków na białej kartce nie miałby istnieć taki zakątek, gdzie właśnie ona byłaby tą najważniejszą? Myśl polskiego kanonika, że te same sekwencje symboli mają sens bezwzględnie, wydała się nagle płytka i cudaczna. To jakby twierdzić, że kobiety mogą nosić jedynie szare albo czarne sari, a nie tęczowe czy z dziurkami.

Może dotarł do miejsca, gdzie władają inne rządki czarnych robaczków…? To nie musi być snem. Nigdy we śnie nie miał tak mocnego poczucia rzeczywistości. Dawno uświadomił sobie, że całej tej plątaniny korytarzy nie da się narysować na żadnej kartce papieru, a jednak zdołali ją przebyć. Wyjście z Cayleii łamało zdroworozsądkową geometrię, ale istniało.

Starał się nie dziwić (Liliane bez trudu się w tym orientowała), bacznie kolekcjonował fakty, by wyłowić ogólne prawidłowości. Tymczasem nowych cudowności nie było. Co chwilę przejeżdżały zatłoczone, żółte tramwaje, nieznośnie jęcząc i łomocząc na szynach.

„Zaraz… przecież to Via Cola di Rienzo. Na niej nie ma torów tramwajowych”, przetarł czoło. To niezwykłość marnej próby. Dla pewności rozejrzał się, jednak tablicy z nazwą ulicy nie było.

– Może im kupić jakiś prezent? – przerwała milczenie.

Skręcili więc do najbliższego sklepu z bibelotami. Liliane wybrała dla pani Schrympowej mocno pachnący krem w drewnianej, rzeźbionej szkatułce.

– Piękna podróbka sztuki azteckiej. – Adams obejrzał małe puzderko.

– Ależ to jest oryginał – obruszył się sprzedawca. – To Aztecy podrabiali nasz tradycyjny styl ludowy.

Wszyscy troje roześmieli się.

Dla gospodarza wybrała kolorowy krawat, utrzymany w podobnym stylu i o czystych barwach.

– Można specjalnie coś zamówić, ale to nieco drożej – powiedziała towarzysząca sprzedawcy tęga kobieta o gładko wygolonej czaszce.

Adams pokiwał głową.

– Piękna robota – powiedział, oglądając ornament. Podziwiał wywrócone oczy demonów, kły węży i czaszek. Delikatnie wodził palcem wzdłuż niepokojących, upierzonych linii, snujących się po bokach szkatułki. – Dzieci mogłyby się tego przestraszyć – zauważył.

– Och, nie tylko dzieci. – Sprzedawca życzliwie skinął dłonią. Wcisnął Liliane karteluszek z adresem zakładu. – Jeśli mąż zmieni decyzję i wróci.

Adams i Liliane spojrzeli na siebie z tym samym uśmiechem.

– Pudełko ładne, ale dlaczego wybrałaś akurat ten krem? – zapytał Adams już na ulicy. – Taki ostry, natrętny zapach…

– Jak pot?

– Coś w tym stylu. Trudno dokładnie określić.

– To jest najmodniejsze. Wiesz, kto i gdzie się tak poci…? – Uśmiechnęła się chytrze.

Wyglądało, że powinien wiedzieć.

– A ten krawat taki pysiaty – zmienił temat. – Aż oczy bolą od wściekłych kolorków.

– Zobaczysz, Bedel będzie zachwycony.

Wcześniej zajrzeli do hotelu Liliane, który mieścił się akurat w tej samej kamienicy co hotel Adamsa, tyle że dwa piętra niżej. Umówili się za pół godziny przy recepcji jej hotelu.

Nieznany recepcjonista spytał o tożsamość Adamsa, szczęśliwie wpis w książce meldunkowej pozostał. Logika snu wije się pokrętnymi ścieżkami.

– Przepraszam, akurat nie widywałem pana na mojej zmianie – rzucił tytułem przeprosin. Miał ciemną, ospowatą skórę na twarzy i modny czterodniowy zarost, a w obu nozdrzach po kilka metalowych kółek.

Adams wcisnął w kieszeń klucz do pokoju, przytroczony do masywnego klocka.

– Zmieniliśmy tam wystrój wnętrza. Jeśli coś zginęło, zwrócimy równowartość – rzucił za odchodzącym Adamsem.

Adams wkrótce znowu znalazł się przy recepcji. Nie było żadnych rzeczy osobistych. Na szczęście przynajmniej notatki przechowywał na uniwersytecie. Recepcjonista głośno przeklinał złodziejskich robotników i bez sprzeciwu zgodził się na kwotę podaną przez gościa. Pewnie gdyby Adams zgłosił więcej przedmiotów lub zawyżył ich wartość, też dostałby żądane wyrównanie.

„Skąd jakieś moje przedmioty, skoro jestem tu pierwszy raz, a oni gościli mój analog…”, pomyślał z ironią, przeliczając gruby plik banknotów. Pieniądz zwał się sycel, ale wartością zbliżony był do włoskiego lira; czarniawy recepcjonista nie protestował, kiedy Adams liczył w lirach.

Umeblowanie zmieniono na bardziej tradycyjne: szafę ścienną zastąpiły rzeźbione, drewniane skrzynie; zamiast lekkich krzeseł – masywne, drewniane zydle, z napiętymi płatami garbowanej skóry zamiast poduszek; szerokie łóżko w miejsce składanej amerykanki. Adams wygodnie wyciągnął się na materacu. Mniej laminatów i formaldehydu, więcej drewna i skóry. Leciutki odór stęchlizny nie przeszkadzał za bardzo.

Spod prysznica wyciągnął go telefon od Liliane. Zapraszała na szklaneczkę brandy. Przyjęła go owinięta jedynie w biodrach małym ręcznikiem. Właśnie suszyła włosy, a potem poprawiła golarką gładkość dołeczków pachowych. Była oschła, chociaż bezceremonialnie demonstrowała swoje wdzięki. Nie dała się nawet dotknąć.

Przynajmniej brandy była gładka w smaku.

W końcu jednak ją dotknął, choć marnie – kiedy zaciągał suwak jej sukienki.

– Chodźmy, już późno – rzuciła, gdy krytycznie obejrzała się w lustrze. – Chyba nie będziesz się mnie wstydził – dodała z filuternym uśmieszkiem.

„Och, nie…”

Wyglądała ślicznie w ciemnej sukience i dobrze dobranej, lekkiej biżuterii, ale jeszcze piękniejsza była odziana tylko w swoją skórę, tak piękna, że Adams nie miał ochoty iść na to proszone przyjęcie.

Niestety, nie on tu decydował.

13.

Trzeba było pojechać dwoma tramwajami. Bedel Schrymp mieszkał w odrapanej piętrowej kamienicy z oknami zalepionymi nie tynkowanym murem. Kołatanie w drewnianą, pokrytą złażącym, zielonym lakierem bramę wywołało wreszcie chrobot zardzewiałych zamków. Otworzyła łysa znajoma, zawinięta w czarną chustę. Nie podniosła wzroku, lecz usunęła się, wpuszczając ich do środka. Duży oculus oświetlał wyłożone kamykami atrium, ze strzyżonym trawnikiem na środku, na którym leżała brunatna piłka, a dwie inne ustawiono na cienkich podpórkach. Obszerny dom znacznie lepiej wyglądał od wewnątrz. Pokoje wychodziły na atrium. Schody i balustrady drewniane, ale sporo stiuków i ładnej murarki. Bedel Schrymp był zamożnym człowiekiem.

– Cieszę się, że przyszliście. To godna liczba gości.

Miał podcięte nozdrza i masywne kolczyki w uszach. Zaprowadził ich do salki na piętrze.

– Aster, moja żona – przedstawił wysoką brunetkę z ostrym, drapieżnym makijażem. Szarooka Aster miała w twarzy dziesiątki cienkich kolorowych pierścionków, wkłutych końcami w skórę. Trochę to przypominało obrazy ze snu w korytarzach. Wyglądała jak tatuowana, a pierścionki tworzyły regularne wzory. Wargi przekłuwały również rzędy pierścionków, krawędzie uszu też tak podkreślono. Zupełnie jakby jej twarz porastały różnobarwne kręcone włosy. Schrymp patrzył na żonę z dumą.

– Ta kreacja kosztowała majątek – powiedział. – Ale żonie trudno odmówić.

Adams rozciągnął wargi w udanym uśmiechu. „Oszpecona baba”, pomyślał.

– Wszyscy mamy przy tym się zmieścić…? – mruknął do Liliane, kiedy szurając krzesłami, usiłowali jakoś zająć miejsca wokół małego, czteroosobowego stołu.

– To taki styl, ciasny stół, od którego należy nie wstawać podczas przyjęcia – szepnęła.

Oprócz Adamsa i Liliane była jeszcze jedna para oraz gospodarz i towarzyszące mu dwie kobiety: Aster i druga, ta bardzo niska, odziana na czarno.

– To jest moja pierwsza żona, Schrympa – przedstawił ją gospodarz. Odgarnął czarną szatę i czule pogładził kobietę po gładko wygolonym ciemieniu. – Bardzo płodna.

Na razie nie podano nic oprócz pieczywa chrupkiego i wody sodowej.

– No, pochwal się, pochwal – powiedział Schrymp. Kobieta wysunęła się zza stołu. Wkrótce wróciła z popłakującym niemowlęciem. Odchyliła połę czarnej szaty, wydobyła lewą pierś i zabrała się do karmienia.

Schrymp pokraśniał z ukontentowania.

Niemowlę uspokoiło się. Łysa kobieta miała jasne oczy, nieodparcie przypominała łysą owcę.

– No, jeszcze z drugiej – powiedział Schrymp.

– Pośpieszże się wreszcie – parsknęła Aster. – Goście są głodni.

Schrympa schowała lewą pierś, z której skapnęły jeszcze dwie kropelki mleka, i wydobyła prawą. Były niezbyt ładne o średniej wielkości. Dziecko nadal chętnie ssało. Schrympa cały czas skrywała lewą dłoń pod szatą. Prawą rozgarniała swoje odzienie, by wydobyć to jedną pierś, to drugą lub by wygodniej ułożyć dziecko; lewa pozostała owinięta rąbkiem.

Ma protezę, czy co…?

Gdy Schrymp uznał, że niemowlę nie jest już głodne, w kąt odsunięto szklankę ze słonymi paluszkami, robiąc miejsce dla dziecka, a łysa kobieta – nadal skrywając lewą dłoń – przewinęła je na stole. Był to chłopczyk, wykastrowany.

10
{"b":"89139","o":1}