Drubbaal przestał gorączkować i z wielką energią wziął się do działania. Zarządził rozbudowę obozu pod Mroczną Przełęczą. Miał już dość siły, aby osobiście nadzorować robotę. Nocny napad nie okazał się decydujący, chociaż nie był bez znaczenia. Dawniej zdarzały się wypady Czarnych na Stronę Ludzi, jednak po wielu sukcesach legioniści odwykli od bezpośredniego zagrożenia bazy. Kiedyś nie daliby się tak podejść.
Adamsowi pozwolono nocować z żołnierzami, a nie z brańcami. Przestano go skuwać na noc, chociaż ryzyko zaskoczenia zmalało, jako że Drubbaal nakazał podwoić warty. Po naradzie z oficerami sotnik uznał, że jeszcze lepszą obroną będzie akcja zaczepna, jednak nie na terenie Czarnych, gdzie miałyby one zbyt dużą przewagę. Mapa wskazała teren, na który ostatnio coraz częściej zapuszczały się Czarne, będący po Stronie Człowieka, chociaż nadzwyczaj trudny do walki: Kozie Perci.
Na tych wąziutkich, niemal zawieszonych w powietrzu chodniczkach nie dało się prowadzić walki rutynowymi metodami. Do wymiatania Kozich Perci Drubbaal wyznaczył korpuśnego Tatara, mianując go dowódcą oddziału, i dodając mu Krippela; podoficer dobrał sobie Barbera. Ryzyko tej akcji wymagało obecności lekarza. Drubbaal bez mrugnięcia okiem wskazał chirurga i felczera, chociaż Tatar oponował, że nie chodził z żadnym z nich po tamtym terenie.
Wyszli z rana – Przedkamień zarządził późniejszą pobudkę niż przy zwiadach Koni Roboczych. Dojście było dość długie: najpierw na kulminację grzędy ze sztandarem legionowym, potem trawersami lub ostrzem grani na Mroczną Przełęcz. Tam droga się rozchodziła: po stronie płaskowyżu wiodła częściej używana ścieżka, ale niepewna, możliwe, że już po Stronie Trupa; w prawo zaś, omijając stromy uskok grani nad przełęczą, znajdowało się oznaczone kopczykiem wejście w Kozie Perci. Ścieżki wiodące do Nocnej Grani – niby bardziej pewne, bez wątpienia znajdujące się po Stronie Człowieka, lecz nie lubiane przez żołnierzy. Marna ścieżyna wspinała się na drobną szczerbę w skalnym żebrze, a po drugiej stronie zupełnie zanikała. Ciągnął się tu tylko pas niewyraźnych zachodów i wąskich półek, z rzadka oznaczonych kopczykami.
– Busierce przyjdą tu za dnia? – spytał Adams.
– W nocy nie da się tu walczyć. Nikt tędy nie przejdzie, one też nie – Tatar żuł jakieś liście. Z rzadka spluwał czerwoną śliną. – Widzisz tamten kopczyk na końcu zachodu? – Wskazał mu w ścianie miejsce wyróżnione warstwą ciemniejszych skał. Adams skinął głową.
– To prowadź do niego.
Zdziwiony Adams bez sprzeciwu wziął się do wypatrywania drogi. Okazało się to nietrudne (półki i wąskie zachodziki tworzyły ciągłą linię), chociaż bardzo nieprzyjemne – półki były nachylone do przepaści, a wszystko pokrywał osypujący się szuter. Teren podobny jak po zachodniej stronie Mrocznej Przełęczy, ale trudniejszy. Barber co jakiś czas zgrzytał hakiem o skałę, w miejscach, gdzie inni korzystali z chwytów.
Przy kopczyku zaczekali na resztę oddziału. Adams złowił spojrzenie korpuśnego. Dowódca nie odezwał się jednak. Ostatni dotarł Hjalmir. Chirurg zaczerwienił się, jego czoło rosił pot, a ręce mu drżały. A przecież dotąd droga wiodła trawersem; nie wznosząc się specjalnie ani nie opadając, na razie nie zmuszała do poważniejszego wysiłku fizycznego.
Teraz ostro zadzierała w górę. Tatar poprowadził sam i rozkazał, by Adams szedł na zamku. Korpuśny piął się po skałach jak górska koza, Barber radził sobie całkiem nieźle, wspierając się na haku, z Krippelem też problemów nie było, chociaż nie nadążał za poprzednikami; kłopoty zaczęły się z Hjalmirem. Szedł wolno, stopy stawiał niepewnie, odcinki bardziej wspinaczkowe zatrzymywały go na długo.
– Wiem! – warknął, kiedy Adams odważył się wskazać mu jeden czy drugi dobry chwyt.
Trzeba było cierpliwie czekać, aż Hjalmir poradzi sobie z samym sobą. Tatar stał na skalnej ambonce, kończącej wspinaczkę, i chłodno oceniał technikę swoich żołnierzy.
Dalej droga była łatwiejsza: ciąg trawersów, przecinających to spróchniałe żebra skalne, to piarżyste żleby. Pierwszy odcinek ograniczał logistyczne znaczenie Kozich Perci: wprawdzie były do przebycia dla żołnierzy, jednak do transportu zaopatrzenia się nie nadawały. Łatwiej było teraz zrozumieć znaczną autonomię obu obozów. Tatar rozglądał się naokoło, coś rozważał. Wreszcie pokazał dłonią wąski, żółty lizak piargu, wcinający się wysoko pomiędzy postrzępione skały.
– Tędy.
Odpowiedziało mu gniewne prychnięcie Hjalmira.
Oddział rozciągnął się, mozolnie podchodząc osypującym się piargiem. Legioniści obcierali stopy w sandałach, obuwie Adamsa spisywało się znacznie lepiej. Już wkrótce dźwigał obrzyn Hjalmira i piękny petrynał Krippela, dzieło sztuki rusznikarskiej. Kolbę pokrywały inkrustacje żółtą kością, mieszane z intarsjowaniem czarnym, matowym drewnem. W odróżnieniu od broni chirurga, krótki petrynał miał podwójny kurek zarówno skałkowy, jak i lontowy, przyciskowy, gdzie miast obejmy na lont był pojemnik na kawał hubki. Nawet z dwiema sztukami broni na plecach Adams nie zostawał z tyłu.
Nagle posłyszeli świst i strzała smyknęła po piargu. Zaraz potem druga.
– Na tym żebrze. – Tatar wskazał w lewo do góry. – Dwa busierce. Stale są poza zasięgiem celnego strzału. Marnują amunicję.
Trzecia strzała upadła całkiem blisko oddziału.
„Tu jesteśmy jak na tarczy”, pomyślał Adams.
Z góry nadleciał kamień, ale tylko odbijał się od skał. Nawet nadludzka siła Czarnego nie mogła dorzucić go do miejsca, gdzie wspinali się legioniści. Zaraz wystające zęby skalne skryły ich przed napastnikami.
– Zajdziemy ich od góry – Tatar zwrócił się do Adamsa i Barbera. – Hjalmir i Krippel zostają tutaj. Jak busierce zaczną zbiegać, razicie ich z samopałów.
Krippel odsalutował. Obaj założyli stanowisko pięćdziesiąt metrów niżej w żlebie za wybitniejszą wantą, która chroniła przed pociskami z góry.
Piarg stromiał i mizerniał. Spod niego wyłaniało się coraz więcej źle urzeźbionej skały. Trudno było się na tym utrzymać. Barber pomagał sobie hakiem, Adams tępił sztylet. Tatar natomiast jakby frunął po tych głazach. Pokazał im wejście w litą skałę. Dalej wąskimi listwami, w lewo w skos w górę, na grzędę, z której zostali zaatakowani. Tutaj jednorękiemu Barberowi szło się trudniej, chociaż czasem sięgał hakiem szczelin bezużytecznych dla innych wspinaczy. Wreszcie osiągnęli ostrze grzędy i ujrzeli pod sobą obu napastników w zasadzce. Jeden miał rozpostarte tęczowe, nibymotyle skrzydła u ramion i u bioder, drugi był jednolicie czarny, bez twarzy paradoksalnych czy innych ozdób. Oba busierce były uzbrojone w bardzo długie łuki. Niecierpliwie zerkały w dół, nieświadome zagrożenia. Coś sobie nawzajem pokazywały na zboczu.
– Najpierw my strzelamy. Potem Adams strąca ich stamtąd kamieniami. Nie mogłem dla ciebie rozbroić żadnego z naszych towarzyszy… – dodał korpuśny, zerkając na niego.
Napięli kusze, Tatar odłożył swoją na podorędziu i zmierzył z samopału. Pocisk świsnął o skałę powyżej Czarnych, a rykoszet trafił jednego z nich w plecy. Bełt Barbera dosięgnął ramienia tego samego stwora. Oba jednocześnie spojrzały w górę, a wtedy zdrowy busierec został trafiony w policzek bełtem Tatara. Adams rozpoczął kanonadę serią głazików, by umożliwić przeładowanie broni. Drugiemu strzałowi Tatara odpowiedział potworny wrzask busierca, któremu kula rozorała udo. Znowu Barber palnął ze swojej kuszy. Mimo kalectwa potrafił niezwykle szybko ładować broń. Zaraz poleciały dwie niecelne strzały obu busierców, dla których legioniści byli poza zasięgiem. Po krótkiej naradzie oba Czarne opuściły pozycję nie do obrony. Szybkimi susami zaczęły zbiegać coraz bardziej przepaścistą grzędą. Ścigały ich kamienie Adamsa. Pozostali żołnierze oszczędzali amunicję.
Znacznie niżej cynobrowy busierec o motylich skrzydłach zatrzymał się na skalnym występie i wtedy strzał z dołu zdruzgotał mu kolano. Przechylił się do przepaści i osunął. Nie było tam aż tak stromo, by poleciał, jednak zsuwał się coraz szybciej, wybijając się na występach. Dolinę wypełnił jego bolesny wrzask, który nagle ucichł, i już tylko bezwładne ciało stukało o skały. Razem z towarzyszącą mu małą lawinką kamienną zniknął gdzieś w dole nad zerwami skalnymi dolinki.
Drugi w tym czasie zbiegł do sąsiedniego żlebu i, mimo pocisku wbitego w twarz, żwawo pognał po piargu do góry.
Tatar zarządził odwrót. Schodzili już z grzędy na piarg, kiedy zabłąkana strzała trafiła dowódcę w łydkę. Barber dostrzegł w koronie skał napastnika i już z piargu posłał w jego stronę pocisk, ale bezskutecznie. Różnica wysokości dała tamtemu wystarczającą przewagę, lecz ogień legionisty go spłoszył i busierec się wycofał.
– Cholera, tak przegapić trzeciego! – zżymał się korpuśny, kiedy Adams sztyletem rozszerzał ranę, żeby wydobyć zaopatrzony w zadziory grot strzały. Przynajmniej ominęła ważniejsze naczynia krwionośne. Z rany leniwie sączyła się ciemna krew.
Adams zaszył ranę i zawinął bandażem. Ostrożnie pod ramię sprowadził dowódcę po piargu. Byli już na dole, gdy z sąsiedniej grzędy poleciały kamienie. Trzeci busierec nie rezygnował.
– Tego nie wygarniemy – burknął Tatar.
– Za tym żebrem jest podobny piarżysty żleb?
– Stary skinął głową.
– Spróbuję go stamtąd ściągnąć, ale muszę dostać broń palną – powiedział Adams.
Zeszli do dolnego stanowiska. Hjalmir odżył, już przechwalał się znakomitym strzałem.
– Przeleciał koło nas jak bełt z kuszy – rechotał.
– Trzeba się wspiąć po trzeciego busierca. Krawiec, bierzcie Barbera i Krippela – powiedział Tatar. – Napędźcie go na nas, jak tamte.
– Tak jest.
Nikt nie zaprotestował, że niewolnik dowodzi wypadem. Adams poprowadził do trawersu, a potem w poprzek kolejnego żebra, po nieprzyjemnych, wąskich upłazkach i śliskiej skale. Wspinaczka samym żebrem okazała się wygodniejsza niż mozolne podchodzenie ruchomym piargiem. Udało się wspiąć bardzo wysoko, w bezpośredni rejon grani, niemal pod kulminację grzędy. Wszyscy trzej rozglądali się bacznie, jednak zwiadowcy przeciwnika jakby zapadli się pod ziemię.