Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Muszą mieć kolebę”, pomyślał Adams. „Podpatrują naszą inżynierię”.

Wtedy z góry poleciały kamienie. Z samej kulminacji. Należało uważnie obserwować, jak kolejny pocisk odbija się od skały i na samym końcu uskoczyć. Łatwe to nie było, ale przynajmniej tutaj kruszyzny nie było dość, żeby zrobiła lawinkę. Kanonada nie chciała się skończyć. Wreszcie Adams wskazał zejście z ostrza grzędy. Tam przynajmniej kamienie nie zagrażały, chociaż wilgotną skałę porastały jakieś śliskie mchy. Zaraz też pojawiły się możliwości wspinaczki. Adams chciał zaskoczyć przeciwnika i znowu zajść go od tyłu. Hjalmir głośno pokrzykiwał z dołu. „Znowu błaznuje”, pomyślał Adams.

W tym terenie Krippel zostawał z tyłu, Barber darł o dwa metry za Adamsem, błyskając białkami oczu. Na kulminacji grzędy uderzył w nich bardzo mocny wicher, wiejący ku grani. Nie zastali tam nikogo. Szybko rozejrzeli się w terenie. Z dołu Hjalmir ręką pokazywał im, że mają zejść. Adams sprowadził więc drużynę żółtym piargiem. Wprawdzie z góry żleb wyglądał bardzo nie zachęcająco, ale wiedzieli już, że zaraz się wypłaszczy; początkowe trudności można było pokonać, zsuwając się na siedzeniu.

– Coś tak się wydzierał z dołu? – spytał Adams już przy nich.

– Odwracał uwagę przeciwnika. Mieliście przeciw sobie cztery busierce. Wychodziliście wprost pod nie tą swoją hyrną drapaniną. Strąciłyby was w parę minut – powiedział Tatar. – Az góry… – urwał, pokazując w kierunku kulminacji żebra. – Już posiłki doszły.

Ze szczytu patrzyło na nich przynajmniej siedem potężnych Czarnych. Niektóre uzbrojone w łuki, inne w kamienie. Nie strzelały, przeciwnicy byli poza zasięgiem.

– Ściągnę jednego, to ich odstraszy – powiedział Hjalmir i nie czekając na rozkaz, złożył się i palnął z obrzyna. Pocisk świsnął między Czarnymi.

– Katrup! – wrzasnął Tatar. – Pod sąd cię za coś takiego. Teraz szybko przed siebie, tam na grzędę, jak prowadził Adams.

Oddział ruszył. Dowódca utykał, gryzł w zębach przekleństwa. Musieli wejść głębiej w Kozie Perci, odcięci od Mrocznej Przełęczy. Busierce już szukały zejścia na trawers. Nie odważyły się osunąć, ryzykując jak wcześniej Adams ze swoimi, i tak długo szukały dogodnej drogi, aż Tatar zdążył wyprowadzić zwiad spod zagrożenia.

Oddział busierców nie poszedł za nimi. Jednak zrobiło się już za późno na powrót i trzeba było przenocować w skałach. Zaszyli się na wąskiej półce nachylonej do przepaści, na którą prowadziło niełatwe dojście.

Adams obejrzał podudzie dowódcy. Śledził, czy nie idzie zakażenie.

– Tylko czekać, jak nauczą się zatruwać strzały swoją juchą – mruknął, kiedy upewnił się, że szarej pręgi nie widać.

Zapadał zmrok. Gdzieś wysoko nad głowami, nad granią, wiało; tu zaś wolno od oceanu wspinała się ściana mgły.

– Na Nocnej Grani zawsze mocno wieje – wyjaśnił Tatar. – Niektórzy mówią, że to płomień syci się powietrzem.

Tatar do późna grał na swoich złóbcokach. Dzika, zgrzytliwa, ostra nuta pasowała do scenerii postrzępionych skał. Tęskne rytmy niosły się w nieruchomym powietrzu wieczoru.

Adams zauważył, że muzyka ich demaskuje.

– Nawet dobrze, jakby który się tu znęcił – odpowiedział korpuśny. - W mroku tu się nie wystyrma, tylko spadnie. Dopiszemy sobie jeszcze jeden sukces. Jak na razie, to one wyeliminowały naszego dowódcę, a myśmy wyeliminowali ich dowódcę. Tyle że to one wymiotły nas z Kozich Perci. Taak… – Tatar wyszczerzył mocne zębiska.

Stary podoficer zagrał teraz skoczną melodię, w takt marsza. Zupełnie jakby chciał nią skusić nierozważne Czarne.

– Gdzie się nauczyłeś tak ganiać po skałach? – rzucił.

– Dawniej lubiłem wspinaczkę skałkową.

Chmurny Hjalmir siedział samotnie. Przez niego wszyscy musieli całą noc marznąć w skale. Tatar obciąży go za niesubordynację grzywną pięciu syceli. Jednak nie to było dla niego najbardziej przykre. Tkwił przytulony do ściany, byle dalej od ssącej przepaści, na której widok drętwiały mu ręce. Nie znosił tych kup kamieni, jak zwał nastyrmane turnie, nie znosił tej dzikiej muzyki. Nieustraszony wojownik cierpiał na mocny lęk przestrzeni.

89.

Po zniszczeniu fortyfikacji na Nocnej Grani obóz na Mrocznej Przełęczy miał przejąć rolę głównego punktu oporu na długim odcinku grani. Zamiast prowadzenia zwiadów, wszystkich legionistów zatrudniono do szeroko zakrojonych prac inżynieryjnych. Według planów sporządzonych przez Drubbaala, wznoszono jednocześnie pierwszą i drugą linię umocnień, linię wysuniętych szańców. Podobno kreślił szkice, jeszcze leżąc w łóżku. Złośliwi mówili, że są one wynikiem jego rojeń w malignie. Planowano nawet drążyć korytarze w kruchej skale.

Brak akcji zbrojnych odciął jednak dopływ nowych niewolników oraz przerwał polowania na pojedyncze Czarne. Brak niewolników oznaczał brak pieniędzy. Żołnierze zaczęli sarkać. Mówiono też, że to nie Czarne zniszczyły obóz na Nocnej Grani, tylko Drubbaal zwariował i sam kazał zburzyć stary obóz, aby wznieść sobie pomnik. Fortyfikację na Nocnej Grani czasem zwano hevrensz; przyszła nazwa nowej warowni nie budziła wątpliwości.

Rana Drubbaala goiła się. Coraz mniej ropy schodziło z otworów po szwach. Nie trzeba ich było już rozszerzać, ale i tak blizny miały pozostać szerokie. Adams właśnie opatrywał Drubbaalowi ranę. Usuwał sączącą się ropę, wymieniał bandaże.

– Chyba na wyrost nazwałem cię Krawcem, niewolniku – powiedział z przekąsem, przeglądając się w zwierciadle. – Szewc by to lepiej załatał.

– Rana była zanieczyszczona. Ropiała. Wtedy zawsze blizna się rozszerza.

Drubbaalowi trudno było protestować. Pamiętał swoje rany. Teraz na twarzy została mu tylko wiązka różowych ściegów. Mimika pozostała normalna. Nawet Hjalmir by tak dobrze sobie nie poradził, a co dopiero Jorge-Grizius.

Machnął ręką, odsyłając felczera. Nadal nie wiedział, jak się go zręcznie pozbyć. Nie dość, że nie zginął na Kozich Perciach, ani nawet się tam nie zbłaźnił lękiem, to jeszcze Tatar w meldunku wskazał go jako szczególnie uzdolnionego do wspinaczki i zarekomendował do pretorii. „Niewolnik moim rywalem” – już krew zaczynała gotować się w żyłach sotnika.

Machnął ręką, odganiając przykre myśli. „Prędzej czy później rozwiązanie samo się znajdzie”. Uśmiechnął się brzydko do siebie. Teraz do roboty. Wezwał rachubca. Miał rozpatrzyć prośbę starego legionisty o zwolnienie ze służby.

„W istocie, właśnie kończyło się statutowe dwadzieścia pięć lat jego służby. Stracił lewą dłoń, to sześć miesięcy upustu, jednak dwukrotnie złapał karę służbową, zwykłą. Dwa razy za awantury i bójki w karczmie w Krum podczas urlopu. To akurat wyrównuje upust za kalectwo. Na Kozich Perciach radzi sobie jak Tatar – jak tu pozbywać się tak doświadczonego żołnierza?”, rozważał. Akurat kiedy ponieśli takie straty, a w każdej chwili można znowu spodziewać się ataku Czarnych na Linię? Tłumaczy, że ma w Krum niewolnicę, Donnę, którą chce uwolnić i poślubić. Kobieta jest u szewca Crawheza. Opłacił jej utrzymanie za miesiąc, został bez pieniędzy.

Powinien jak najszybciej zejść do Krum i podjąć tam jakąś pracę, zanim Crawhez przejmie ją na własność za utrzymanie.

Znowu zajrzał do pisma ułożonego Barberowi przez Hjalmira. Jeszcze raz je przeczytał.

„Ale jeśli Czarne przełamią Linię, to zejdą do Krum. Barber nie będzie miał pożytku ze swojej uwolnionej żonki”, rozmyślał dalej dowódca. „Ja przecież też gniję tu w zimnie i wilgoci daleko od mojej kobiety. Nawet toleruję gacha, tylko dlatego że jest przydatny”.

– Barber nadal pozostanie na Linii. Nie mogę teraz zwalniać ludzi, kiedy sytuacja niepewna. Gdy tylko zagrożenie minie, Barber zostanie zwolniony – podyktował rozkaz rachubcowi.

Na wierzchu dłoni starego Quirinu znowu pojawiła się narośl. Poprzednią wyciął Hjalmir, jednak nie dość dokładnie. Wśród legionistów przebywających na Linii nie było to rzadkością. Ta sprawiała sporo kłopotu, wchodziła pod gardę gladiusa, na dodatek była bolesna, szybko rosła, zarazem rozpadając się i ropiejąc.

Niestety nie stać go było na zabieg. Właściwie zawsze był bez pieniędzy. Mimo lat dowodzenia nie przyswoił sobie tej iskierki samowoli, która w przypadkach wątpliwych pozwoliłaby przypisywać sobie schwytanie Czarnej czy podczas podziału brańców przyznawać sobie najlepszych. Teraz, do najbliższego żołdu, pozostawał na strawie statutowej, popijanej przydziałowym destylatem z martwiny.

Nieoczekiwanie dał się wyciągnąć Hjalmirowi na astragale. Chirurg też był w podłej sytuacji. Brak nowych zwiadów oznaczał brak ran do zszywania. Pielęgnacja gojących się ran przynosiła ledwie ósme albo szesnaste części sycela. Teraz spodziewał się wyciągnąć nieco ćwierćsycelówek od starego.

Jak na życzenie, dzisiaj szczęście przyświecało Quirinu. Już po paru seriach chirurg został bez gotówki. Stary nie chciał zrezygnować. Umówili się na dziesięć kolejek, Hjalmir winien tego dotrzymać.

– Będziemy grać a konto moich przyszłych dochodów.

– Ale do każdego wygranego sycela dołożysz mi jeszcze ćwierć.

Wrócili do gry. Szczęście nadal nie opuszczało decymusa. Po dziesiątym rzucie Hjalmir był mu winien cztery sycele.

– Masz narośl na dłoni – zauważył chirurg.

– Tak, przydałoby się ją usunąć… Ale wolę, żeby mi to zrobił Krawiec. On nie zostawi blizny, a to jest ważne miejsce: muszę władać mieczem.

Hjalmir skrzywił się niechętnie.

– Kup mi za te cztery sycele długu operację u młodego – powiedział bezczelnie Quirinu.

Hjalmir zaproponował co innego.

– Możesz za nie dostać osiem syceli z wartości Krawca.

Quirinu już wcześniej o tym myślał. Tym sposobem mógł ochronić Adamsa przed Drubbaalem. Było możliwe, że ten odkupi go od chirurga albo wymusi na nim jego sprzedaż, a następnie jako swoją własność zagnębi. Oficera nie mógłby zmusić do sprzedaży.

– Niech będzie. Ale jutro ogłosisz transakcję.

Adams zoperował narośl decymusa. Niestety, nie było to proste wycięcie kawałka skóry. Narośl zdążyła się zakorzenić między ścięgnami, sięgała swoimi wypustkami aż do kości.

65
{"b":"89139","o":1}