Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Potem we dwójkę wypili cały gąsiorek do dna, a i tak czuł cuchnące ścierwo. Hjalmir, zakuwając go na noc, nie przewlókł do końca zawleczki; nie zwrócił też uwagi, że przekręcany klucz wydał inny dźwięk.

„Wlał się w porę”, zadowolony Adams wtulił się w zbutwiały pled i zaraz zsunął do reszty kajdany. „Założę je rano, zanim przyjdzie mi je ściągnąć”, pomyślał. Ułożył okowy w zasięgu ręki.

86.

Zapadł w ciężki, męczący sen, jednak zbudził się wkrótce. Czuł się podle. Obawiał się, że zacznie mu nawalać serce. Wiedział, że wypił za wiele.

Leżący opodal Golcy stękali przez sen, niektórzy już wykopywali się z odzieży, chociaż ich zęby szczękały z zimna.

Adams marzł coraz bardziej. „To dobre uczucie. Serce nie będzie się wygłupiać. Znowu się wykpiłem…”

Wczołgał się do małego zagłębienia pod głazem, jakby minikoleby. Układał się tam do snu, gdy było naprawdę zimno, ale robił to niezbyt często, bo w zagłębieniu lubiło nad ranem zbierać się nieco wody, a na dodatek nie dało się wygodnie ułożyć spętanych podudzi. Teraz jednak szukał tu schronienia przed chłodem, a uwolnione z kajdanów nogi można było wygodnie wyciągnąć. Nad ranem się stamtąd wygrzebie.

Wreszcie usnął, w jamce było przytulniej niż pod gołym niebem. Sen bez marzeń sprawiał wrażenie, jakby Adams stale czuwał, a tylko w obserwowanej rzeczywistości następowały nieoczekiwane przeskoki.

Było już najzimniej i najciemniej tej nocy: wilgotna mgła szczelnie otuliła obóz. Sen odpłynął na dobre i nie chciał wrócić. Adams rozszerzonymi oczami próbował przeniknąć ciemność. Przed chwilą wydało mu się, że dostrzegł nieznaczny ruch; teraz jednak nie był już tego pewien. Jeśli coś skradało się do obozu, to wszelkie odgłosy ginęły w jękach, chrapaniu i rzężeniu Golców.

Oczy rozbolały od wypatrywania. Adams dzierżył w dłoniach kajdany, uważając, żeby nie wydały dźwięku. Wyliczył sobie, jak zamachnąć się, by złożony na pół łańcuch trafił w głowę wyimaginowanego napastnika.

Poświata od chmur i nieco blasku od żarzących się węgli wydobyły z mroku niewyraźne cienie. Teraz nie miał już wątpliwości: zbliżały się dwa, może trzy, może więcej kształtów. Szły wprost na niego. Lęk ustąpił natychmiast – Adamsa dostrzec nie mogły.

Wstrzymał oddech. Nagle jeden z cieni sprawnym susem znalazł się przy leżących brańcach. Nastąpiła krótka szamotanina, a zaraz potem gwałtowny charkot i stłumione rzężenie. Do pierwszego dołączyły następne cienie.

Pojaśniało – wartownik dorzucił do ognia. Adams ujrzał kilka busierców, uwijających się wśród spętanych Golców. „Ależ to wielkie stwory”, pomyślał. Kąsani brańcy nie bronili się, co najwyżej niektórzy próbowali unikać ostrych kłów.

Nagle ciszę rozdarł zgrzytliwy dźwięk trąbki sygnałowej. Wokół rozległy się krzyki zbudzonych legionistów, dobiegły uszu strzępki komend. Czarne porzuciły leżących – teraz rzucały kamieniami w stronę nadbiegających żołnierzy. Zaświstały bełty: Bethmann już wprowadził swoich do akcji. Któryś busierec zawył z bólu.

Walka toczyła się przed oczami Adamsa w niesamowitym tempie. Nagle przed sobą dojrzał samego Pachoma w szponach czarnego olbrzyma. Młody decymus stracił pałasz, a teraz gołymi rękami zmagał się z bestią. Inni nie próbowali strzelać, żeby przypadkiem go nie trafić. Adams znajdował się najbliżej. Pachom, choć sprawny i wyćwiczony, nie mógł sprostać nieludzkiej sile bestii. Busierec przydusił go do ziemi, starał się przytrzymać jego ramiona, żeby sięgnąć do gardła.

Adams wystrzelił ze swojej kryjówki i zwinnym ruchem zarzucił Czarnemu łańcuch na szyję. Mocno zaciągnął podwójną pętlę i skrył się za jego plecami. Przyduszona bestia, rzężąc, usiłowała rozluźnić stalowy stryczek. Ta chwila wystarczyła Pachomowi, żeby wydostać się spod napastnika.

– Krawiec, na ziemię! – dobiegł krzyk Bethmanna.

Adams posłusznie padł na kamienie. Czarny, uwolniony, wyprostował plecy, kurczowo usiłując złapać oddech.

W tym momencie trafiły go trzy bełty. W szyję, w pierś i jeszcze raz w szyję. Bestia próbowała powstać z kolan, ale mocno się zatoczyła. Naraz błysk, huk samopałów pretorii. Cudacznie wykrzywiona gęba na brzuchu busierca rozbryzła się w krwawy strzęp. Potwór spojrzał na to jakby zdziwiony. Wtedy Pachom długim cięciem poderżnął mu gardło. Dwadzieścia sekund wystarczyło mu, by odzyskał broń.

Zaraz potem rozległa się komenda Reutela i padły dwa strzały w stronę Czarnych atakujących od przełęczy. Chwilę później następna salwa.

Nagle wokół ucichło. Czarne gdzieś znikły. Jako ostatni, na czworakach wycofał się ten ciężko poraniony, łapą tamując posokę cieknącą z otwartego gardła.

Drubbaal zabronił ich ścigać: mogły w mroku przygotować zasadzkę. Nikt z legionistów nie odniósł poważniejszych obrażeń.

Jęki mordowanych brańców zaalarmowały wartowników, którzy zdążyli pobudzić resztę oddziału. Zmasowany ogień korpusu Bethmanna, a zaraz potem pretorii najpierw w stronę atakujących od przełęczy, potem ku okrążającym obóz, pozwolił uniknąć walki wręcz. Niestety, rzeź brańców nastąpiła wcześniej. Zostali wymordowani co do jednego. Broni palnej użyto z opóźnieniem, gdyż w wilgotnej mgle lonty nie chciały się tlić.

87.

Świt ujawnił całe kałuże czarnej posoki. Aż dziwne, że żaden trup Czarnego nie został między wantami. Przeżyje nawet ten najciężej poraniony busierec, jeśli tylko zdoła doczołgać się do Linii. Legioniści poszukiwali bełtów: trafione busierce zwykły wyszarpać je z ran. Choć spenetrowali cały teren obozu i drogę Czarnych aż pod grań, znaleźli ledwie dwa bełty, z których jeden zniszczony: drzewce pogryzione, brzechwa zdarta. Czarne zbierają strzały czy co…?

Sprawność i profesjonalizm nocnej wycieczki Czarnych przypominały raczej taktykę korpusu Bethmanna niż chaotyczne wysiłki półzwierząt. Jak uważać je nadal za niezdarne, przygłupiaste potwory? Adams mógł obawiać się o swoje życie, jeśliby nadal sypiał poza obrębem obozowiska.

Żołnierze musieli zająć się pozyskiwaniem wody na cały dzień. Ostrożnie zdejmowali ze sznurów nasiąknięte rosą szmaty oraz koce i wyciskali wilgoć do wiader. Zebrało się tego mniej niż zwykle, Czarne zdarły sporo zawieszonych tkanin.

Roboty chirurgicznej po nocnym starciu było niewiele: kilka niegroźnych draśnięć, jedno krótkie szycie. Żołnierze wyrwani ze snu nie kwapili się do starć wręcz. Ci z kolei, którzy uderzyli bronią ręczną, zdążyli założyć zbroje. Pachom, chociaż posiniaczony, nie miał otwartej rany. Hjalmir szybko uporał się z robotą i już od świtu krzątał się przy kociołku, w którym gotowała się głowa gabery. Adams przycupnął obok chirurga.

– Zgrabnie poradziłeś sobie z kajdanami.

– Niedokładnie je wczoraj zapiąłeś, panie.

– Może celowo – mruknął Hjalmir. – Dałeś dość dowodów, że nie uciekniesz.

– Teraz jakiś busierec ma z nich naszyjnik. Hjalmir skrzywił się z powątpiewaniem.

– Zostawi po drodze. One nienawykłe do odzieży ani do ozdób.

– Znowu będziesz mi je zakładał, jak się znajdą?

– Na pewno nie. Młody wyjedna ci zwolnienie u Drubbaala. Jeśli nawet nie uratowałeś mu życia, to przynajmniej bardzo pomogłeś w walce. Pachom nie zapomina takich rzeczy.

Hjalmir rozwidlonym kijem wydobył białą czaszkę z kociołka. Zaczął usuwać z niej resztki mięsa. To nie była ludzka czaszka ani tym bardziej małpia. Znacznie większa od ludzkiej, inne proporcje, wprawdzie mocno sklepiony wał nadoczodołowy, ale znowu żuchwa cofnięta i podbródek jak u człowieka, choć z kolei potężne kły. Nad czołem dwie bulwiaste wypukłości, radełkowane w drobny wzorek.

– A to? – spytał Adams.

Hjalmir popukał palcem w to miejsce.

– Ta zrzuciła poroże. Niektóre co roku tracą rogi i co roku odrastają im nowe. Z rogami, to dopiero byłby okaz.

Wybielona czaszka zerkała na nich mrokiem pustych oczodołów. Hjalmir spróbował przystawić do niej żuchwę.

„Ludzkie proporcje ujęte w puszce mózgowej czaszki zwierzęcia”, pomyślał Adams.

Wyszedł pod grań po skórę Czarnej. Wywietrzyła się przez noc, podeschła, nie cuchnęła. Sporo tłuszczu jeszcze na niej pozostało. Należało doczyścić powieki i brodawki sutkowe. Szczęśliwie ich nie uszkodził, pracując w zapadających ciemnościach.

Hjalmir radził powtykać tam kłębki tkaniny, ale skąd je wziąć?

Wystające spod kamieni kłębki trującej trawy, suche i kłujące, marnie nadawały się na wypełniacz.

– Zapach skóry je ściągnął.

– A nie odór ścierwa…?

– Jedno i drugie. Trzeba było znieść ją do obozu i wymyć starannie. Teraz jest do wyrzucenia. Skór sprawionych na wieczór nie daje się zakonserwować: zawsze zgniją od wilgoci.

– Ta akurat wyschła na wietrze. Nie śmierdzi i nie zagniła.

– Coś podobnego…

„Wiedział o tym, dlatego zostawił mi skórę, a sam wziął czaszkę”, pomyślał Adams. Później dowiedział się, że chirurg miał obowiązek przesłuchać i sprawić Czarną, Adams nie musiał mu za to płacić ani jej czaszką, ani skórą.

Hjalmir próbował narysować czaszkę. Znów powstawał nieudaczny szkic, jakich chirurg miał w swoim notatniku dziesiątki, na przemian z równie marnymi obrazami ludzkich wnętrzności czy przekrojów. Adams zaofiarował pomoc. Jego ręką powstawała udana podobizna. Wkrótce Hjalmir wprawnie czyścił skórę Czarnej, dyktując Adamsowi uwagi do zanotowania.

– Co za czasy… – mruknął, uśmiechając się pod nosem. – Jeszcze nie miałem niewolnika, za którego bym wykonywał całą pracę.

By dotrzeć na dół, wieści potrzebowały tyle czasu, ile zabierało nosiwodzie zejście do Dolnego Miasta. Jedynie w czasach zażartych walk posterunek nad Mehz Khinnom zawracał mieszkańców Krum z drogi do obozowiska. Handel ze Szczurami przynosił niezły (dochód. Krum odzyskiwało w ten sposób pieniądze ściągnięte jako kontrybucja i te wydane na zakup nowych niewolników.

Na wieczór przybył z Krum kuśnierz, – Ebener. Pochwalił wstępne oczyszczenie skóry i gwarantował, że już się nie rozłoży. Obiecał ją wyprawić za siedem syceli. Powiedział jednak, że najlepiej ułożyć skórę na oryginalnej czaszce. Hjalmir zgodził się wypożyczyć czaszkę, jednak bez zmrużenia oka zażądał ćwierć sycela tygodniowo za wypożyczenie. Adams przeklinał chwilę, w której wpadł na pomysł sprezentowania czaszki chirurgowi. Na dodatek obecnie miał tylko cztery sycele. Dobrze, że Ebener nie zażądał wyższego zadatku.

63
{"b":"89139","o":1}