Kadłub Pana z Morza oszałamiał rozmiarami, ciągnął się wzdłuż całego wybrzeża. Jeszcze zbyt daleki, by dostrzec załogę na pokładzie. Burta podzielona była na sekcje, z których jedne kulminowały w strzelistych wieżach, inne kończyły się rozgałęzionymi masztami czy antenami. Uderzała nieregularność struktury, nierówne płyty (może blachy?) wieńczące burty. Widać było, że zetknie się z lądem na cyplu, gdzie stała twierdza Krum. Tam na blankach krzątali się żołnierze; całe połacie muru przykrywano płótnem; transporty znikały w paszczy trupiej czaszki z kamienia. Hrabban dwoił się i troił.
– Zabić deskami wszystkie okna. Uszczelnić słomą drzwi – wydawał fachowe polecenia.
Zabezpieczano siano w stodole i zapas mąki w spichlerzu. Dom zmieniał się w ciemny bunkier. Niby cieszono się na tę wizytę. Miała zapewnić urodzaj i dostatek na długi czas. A tu nagle takie środki zapobiegawcze…
Zabiegany gospodarz stał się dziś bardziej przystępny niż zwykle, Adams podzielił się z nim obawami.
– Zależy jak długo potrwa jego wizyta. Krótka to same dobrodziejstwa, przekonasz się, Podskocz. Długa często kończy się epidemią. Ale wszystko zależy od tego, czy wyjdą czerwie. – Hrabban pokiwał głową. – To jest cholerstwo, plaga. Wielu umrze z ich powodu.
Adams musiał mieć nietęgą minę, bo gospodarz go pocieszył:
– Ale nie zawsze czerwie wychodzą.
Należało zgromadzić jak najwięcej wody. Była już we wszystkich dzbanach i naczyniach; w łaźni wypełnili czystą wodą cały basen.
– Gorgonij! – rozkazał Hrabban. – Weź Podskocza i Nowego i opróżnijcie gnojownik, nie cały, ale do połowy.
Wiadrami przenosili cuchnącą maź z niższego zbiornika do wyższego. Gdy już sporo ubyło i nie można było sięgnąć wiadrem na kiju, nowy niewolnik, Kuczer, zszedł do dołu i zanurzył się po pas w gnoju. Podawał pełne wiadra na górę.
– Ty, popatrz! – Kuczer wskazał niewielkie drzwiczki wyłaniające się nad poziom gnoju. Były zablokowane belką.
Gorgonij wezwał gospodarza.
– Wybierać, aż całe się odsłonią, potem je otworzycie – powiedział Hrabban.
Wraz z dolnym brzegiem drzwiczek pokazała się gliniasta grobla. Niewolnicy ułożyli na niej łatę. Drzwi prowadziły do stemplowanego belkami, ciasnego korytarzyka, który kończył się niewielką ziemianką.
Zaczęło mżyć żółtawą, cuchnącą mazią.
– Trzeba się pośpieszyć – powiedział Hrabban. – Ty, Nowy, zostaniesz w domu. I tak się już utaplałeś w gnoju. Kiedy wejdziemy do środka, zablokujesz te drzwi, spuścisz wrotka i gnój znowu wypełni zbiornik. Potem zamknij się w domu i za nic nie wychodź, póki nie przestanie padać.
Kuczer nie potrafił stać prosto w obecności właściciela. Garbił się ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Cuchnął bardziej niż smród ciągnący od morza.
Hrabban skrzywił się.
– Ale taki brudny nie wejdziesz mi na pokoje. Marcupij!
Stary posłusznie przydreptał.
– Trzy albo cztery wiadra. Zaczerpnij i wylej na Nowego. Aż go umyjesz do czysta. Ale biegiem!
Reszta domowników weszła do schronu. Illation prowadził kobiety. Każda z nich ściskała pod pachą szkatułkę. Po kobietach wszedł Hrabban, pochód wolnych kończył Symmachs.
– Deska! Rzucić ją na stertę. No, już! – rozkazał.
– Jak przejdziemy? – spytał Adams w imieniu niewolników.
– Grobla zostaje – burknął Symmachs. – Jak spadniesz, to sobie zębów nie wybijesz! – Zarechotał.
Gorgonij, a po nim Ingyar i Adams zniknęli w korytarzu. Dołączył do nich Marcupij, który zamknął drzwiczki.
Kuczer zabarykadował je od zewnątrz. Miał trochę satysfakcji, że właściciele są bardziej uwięzieni niż on sam, a po chwili spuścił na nich falę gnoju. Deszcz zgnilizny gęstniał. Od wybrzeża dochodziły odgłosy cichych detonacji. Nawet przez głowę nie przeszło Kuczerowi, żeby spróbować ucieczki. Staranność przygotowań do wizyty władcy przekonała go, że to dom będzie najlepszym schronieniem.
W ziemiance świecili tylko przez krótki czas – otwory wentylacyjne były mało wydajne. Mimo zabezpieczeń i chociaż Marcupij uszczelnił drzwi szmatami, w ciasnej klitce śmierdziało. Korytarz wznosił się ponad poziom gnojownika. Zatopienie im nie groziło.
Hrabban przeliczył wszystkich.
– Gdzie Eluwa? – rzucił.
Adams nie lubił nieprzyjemnego, złośliwego gówniarza, który go tutaj powitał jako pierwszy.
– Nie zdążył wrócić z Mehz Khinnom – powiedziała Rokka. Mały zawiózł tam ścierwo padłej krowy.
– Żeby tylko nie wrócił za wcześnie.
By oszczędzać powietrze, ułożyli się na deskach podłogi. Mimo obfitości czarnych futer od ziemi ciągnęło chłodem i wilgocią. Mieli tak czekać, aż Hrabban da znak, że można wyjść. Po jednej stronie zgromadzili się wolni, po drugiej niewolnicy. Adamsowi wypadło leżeć między Rokką i Gorgonijem.
– Kiedy wyjdziemy? – spytał szeptem.
– Pan wie – odpowiedziała.
Illation zaczął głośno chrapać. Brat uciszył go kuksańcem. Adams nie mógł zasnąć. Wydawało się mu, że wśród westchnień kobiet poznaje przyśpieszony oddech Renaty.
Znów byli na plaży, Renata odciągała palcami szelki stroju, aby widać było jak najwięcej, ale zaraz potem on leżał ze skrępowanymi rękami twarzą do czarnego piasku. Pan z Morza postawił mu sandał na głowie. „Renata właśnie pojechała do Ciemnej Doliny. Przez ciebie, bo spojrzałeś na nią, kiedy nie było wolno”, powiedział. „Nie zobaczysz jej już nigdy” Coraz mocniej przyciskał głowę Adamsa. „Dla Drubbaala, nie dla ciebie!” Pan z Morza coraz mocniej wdeptywał twarz Adamsa w piasek, ostre ziarna raniły skórę. Brakowało tchu.
Adams szarpnął się gwałtownie. Nabrał powietrza, wydobył się spod ciężaru śpiącego Gorgonija, który miażdżył go olbrzymim barkiem.
– Jęczałeś przez sen – powiedział spokojnie Hrabban. Inni spali.
– Śnił mi się Pan z Morza – powiedział Adams.
– Jako kobieta?
– Nie jako kobieta. Wdeptywał mi twarz w piasek.
– Po co miałby męczyć się wdeptywaniem twojej twarzy…?
– Starłby cię w proch, gdyby chciał.
– To Gorgonij mnie przycisnął.
– Ucieszy się, że wziąłeś go za Pana z Morza.
– Panie, jak rozpoznać koniec wizyty naszego władcy?
– Inaczej śmierdzi. Poza tym on tak samo długo przypływa, co odpływa. Zmierzyłem czas zbliżania się.
– Ale przecież nie czekaliśmy, aż zakotwiczy przy brzegu.
– Żółty deszcz to znak, że już zakotwiczył.
– Kiedy ciecz sięgnie zagrody?
– Bystry jesteś, Podskocz.
Adams zamilkł. Nie spodziewał się wiele dobrego. Znowu miał za długi język.
– Potrafiłbyś sobie poradzić z rachunkami?
– Za mąkę?
– Nie tylko. Za mąkę, za ryby, za sprawunki. Ściąganie należności od rolników.
Było zbyt cicho. Kilka osób przysłuchiwało się tej rozmowie. Ubyło równych oddechów śpiących.
– Myślę, że tak. Nie ma wiele do liczenia.
– To spróbujesz. Gorgonij wyjaśni ci, jak to się robi.
– Gorgonij radzi sobie z dłużnikami. Jest silniejszy.
– Nie masz go zastąpić, tylko mu pomagać. Będziecie to robili razem. Dobrze, że Lotta rozdziawiła twoją gębę…
Dawno umilkł ciężki, równomierny oddech Gorgonija. Już wiedział, że trzeba będzie dzielić pierwsze miejsce w hierarchii.
– Jak, panie, poznałeś przebieg wizyt Pana z Morza? Jak mierzyłeś ich fazy? – Adams zmienił niewygodny temat. Poniewczasie pomyślał, że akurat te pytania mogą obrazić gospodarza. Przecież jak wszyscy krył się w mysiej dziurze.
– Byłem kiedyś Szczurem. Z grani dobrze widać wybrzeże. Dość czasu na obserwacje.
– Co będzie, jak wyjdą czerwie?
– Lepiej nie wiedzieć. – Hrabban ułożył się do snu. Czerwie nie wyszły.
Po pewnym czasie zmienił się rodzaj fetoru. Cuchnęło gliwiejącym serem. Hrabban obracał klepsydrę, przyświecając sobie suchym drewienkiem, rozpalanym od żarzącej się hubki. Wreszcie zarządził opuszczenie kryjówki. Z ziemianki wiódł dalej ciasny korytarzyk, który zaraz zadzierał pionowo do góry. Ruszyli nim, a potem po krótkiej drabinie do klapy, którą wyważył Gorgonij. Sypnęło ziemią. Do korytarza wtargnęło światło pogodnego popołudnia, a na głowy kapnęło nieco cuchnącej cieczy.
Ciekawski Gorgonij pierwszy wychylił głowę.
– Ale żółto – powiedział. – Ale smród!
Pozostali wspinali się za nim. Znaleźli się na trawniku za stodołą. Całe gospodarstwo, budynki i placyk, pokrywała gruba warstwa żółtej brei, cuchnącej zgnilizną lub gliwiejącym serem. Na progu domu siedział niedbale Kuczer i pił z kubka. Widok domowników go zaskoczył, schował kubek za siebie. Szczelnie zamknięty w zacienionym domostwie, słyszał potępieńcze wrzaski, jęki zabijanych, myślał więc, że jego dręczyciele przepadli. Smrodliwy deszcz skończył się wczoraj, a oni wciąż nie wracali.
Mimo gotowości do wykonywania poleceń wszystkich swoich panów nie był w stanie zebrać się z miejsca. Wodził mętnym wzrokiem wokoło.
– Mam ochotę mu przyłożyć! – mruknął Gorgonij. – Chlał się tutaj na świeżym powietrzu, a my musieliśmy gnić w smrodzie pod ziemią.
– Że się odważył tyle wypić… – zauważył Adams.
– Włamał się do piwnicy – powiedział Hrabban. – Gorgonij, wymierz mu dwadzieścia batów, ale tak, żeby skóra nie pękła i żeby mu czego nie złamać.
Gorgonij ochoczo złapał Kuczera za kołnierz.
– Trzeba zebrać całą martwinę. Ile wejdzie, wrzucić do gnojowników – powiedział Hrabban. – Na resztę wykopiecie dół za stodołą, jak okaże się, że trzeba, to i drugi. Będzie z tego wartościowy nawóz.
– Deszcz by to sam spłukał – mruknął Adams.
– Lepiej, żeby teraz nie padało. Martwina skaziłaby studnie i spaliła uprawy. A dojrzała użyźni nasze pole.
Kuczer z blaszanym kółkiem na szyi znowu uganiał po podwórku. W parę dni zebrali całą cuchnącą masę. Podeschła, formując galaretkę, którą dało się kroić łopatą. Najtrudniej było oczyścić dachy. Wyjście z ziemianki zasłonięto na nowo klapą z desek, następnie przysypano ziemią. Hrabban kazał uciąć darni i zasłonić otwór. Trawa się przyjmie i skryje wyjście.
Z sąsiednich gospodarstw dochodziły odgłosy krzątaniny. Zapobiegliwi mieszkańcy Krum przyjmowali dziwny, cuchnący dar swojego władcy. Zużywano dużo wody: do mycia murów, do czyszczenia, do zmywania resztek martwiny. Przepis zabraniał używania studni przez tydzień od zakończenia wizyty. Pitną wodę przywozili ze źródła w lesie wysoko na zboczu górskim. Adams ciągnął wózek załadowany dzbanami, a towarzysząca mu Renata dźwigała po dwa wiadra na nosidłach. Sama wyznaczyła go do pomocy.