Gorgonij mocnymi ciosami kułaków pogonił go z powrotem do stodoły.
– Za co, paniczu? Dlaczego te razy? Przecież szybko pozbierałem – powiedział Nowy, usiłując pokracznymi susami umknąć prześladowcy. Mówił zaskakująco poprawnie, używając słów zwykle obcych niewolnikom.
Gorgonij przyłożył mu jeszcze parę razy w plecy i po krzyżach. Gdy ofiara znikła za wrotami stodoły, poprawił odzienie.
– Nie oberwie, nie będzie słuchał – powiedział. – Tyś mu nie przyłożył, to nie będzie cię szanował. Zobaczysz!
Adams uświadomił sobie, że słowa Nowego były skierowane właśnie do niego, nie do Gorgonija. Może nie bronił się, bo myślał, że zajście obserwuje jeden z właścicieli, a mocarny niewolnik tylko wykonuje jego polecenia.
Renata wyniosła sobie szycie do światła, na ławkę przed domem. Adams reperował drzwi do chałupy, które wczoraj rozbił kopniakiem pijany Hrabban, wracając do domu. Renata przycupnęła na progu i przypatrywała się jego robocie. Stolarka niekoniecznie jest łatwiejsza od historii cywilizacji, ale Adams zadowalająco radził sobie z jednym i z drugim. Przerwał i wziął się do łatania dziur w skórze, na której sypiał. Przez te dziury kości odgniatały się na drewnianej podłodze. Usiadł na schodach, jak najbliżej Renaty.
– Fajnie było tam na plaży: na niebie Pieczęć Sylwestra. Dzisiaj wszystko jest zachmurzone.
– Dzisiaj jest zbyt późno i za zimno. Jeśli chcesz, możesz ze mną jutro pójść na cmentarz – powiedziała, spuszczając oczy.
Mógł teraz ocenić długość jej gęstych rzęs.
– Zanieść im pożywienie?
– Nie. Mam pomóc Sylwii w przewiezieniu siostry do doliny Mehz Khinnom.
Sylwia była przyjaciółką Renaty. Mieszkała dwa domostwa dalej przy drodze. Gospodarstwo jej rodziców było znacznie uboższe niż zagroda młynarza Hrabbana.
– Nie pomoże ci Lotta ani Adala…?
– Tam trzeba kogoś silnego.
– A Symmachs?
– Chcesz, żeby Symmachs z nami poszedł? – Potrafiła puszczać w jednej chwili niezwykle powłóczyste spojrzenia, matowe jak aksamit, a już w następnej jej oczy rozbłyskiwały jakby wewnętrznym blaskiem. Teraz było to spojrzenie tego drugiego rodzaju.
– Pewnie, że nie chcę – droczyć się, byłoby głupotą.
– Wózek nie będzie ciężki. Niewiele tam tego zostało.
– Nie byłem jeszcze w Mehz Khinnom.
– To nie jest dobre miejsce – zasępiła się. – Dlatego chcę… chciałabym, żebyś ze mną poszedł.
Zerknął na jej zgarbione plecy.
– Pali się tam niegasnący płomień. Jest bardzo gorąco.
– Skały topnieją?
– Nie aż tak.
– Myślałem, że to ogień z głębin ziemi… – Może tędy przechodzi żyła wulkaniczna, którą spotkał w korytarzach.
– Też z ziemi, ale w Mehz Khinnom zawsze coś płonie.
– Renata, ty darmozjadzie! – dobiegł krzyk Raachill. – Gdzie się chowasz?! Krowy nie wyprowadzone, kury lezą do sąsiada!
Dziewczyna odłożyła robotę i pobiegła na podwórze. Gniew gospodyni mógł mieć przykre następstwa. Adams odnosił wrażenie, że Raachill traktowała Renatę szczególnie surowo.
Adala usiadła zaraz na wygrzanym miejscu kuzynki. Na włosy narzuciła chustkę.
– O czym tak ciągle rozprawiasz z Renatą?
– Idziemy do Mehz Khinnom.
– Z Gracją?
Adams jej nie zaciekawił, bo zebrała się i rzuciła na odchodne: – Strasznie się guzdrasz z tymi drzwiami.
– Chcę to zrobić porządnie.
– Eee… Tata znowu je rozwali – rzuciła przez ramię.
Dzień później Renata kazała Adamsowi wziąć dwukołowy wózek gospodarski i umieścić na nim skrzynkę po owocach. Sylwia już czekała przy gościńcu. Była chudą, przygarbioną, niepozorną dziewczyną. Niedowidzącą tak, że potykała się na drodze. Miała szkła powiązane sznurkiem, ale nie używała ich poza domem. Dziewczyny szły zatopione w rozmowie, a niewolnik wlókł się za nimi.
Na cmentarzu już czekało dwóch behmetim i paru niewolników. Stało tam też kilka grupek ludzi z dwukołowymi wózkami. Urzędnik coś sprawdzał w swoich papierach, potem kredą oznaczył parę grobów. To wokół nich gromadzili się przybyli. Niewolnicy odsuwali kamienne płyty grobowców jedną po drugiej. Coś układali, przenosili.
Wreszcie nadeszła kolej Sylwii.
– Gracja, córka Geddbaala – odczytał behmet.
– Tak.
Skinął dłonią niewolnikom. Płyta opierała się wysiłkom wynędzniałych mężczyzn, ale wreszcie z jękliwym hurgotem uległa.
W środku nawet nie cuchnęło. Otwory wentylacyjne nadziemnego gminnego grobowca wystarczyły w zupełności. Gracja, zmarła dwa lata temu siostra Sylwii, nie odeszła w Drogę Trupa. Jej szkielet leżał w nie zbutwiałym truchle. Towarzyszący behmetowi niewolnik zebrał jej piszczele i ułożył w zwykłej skrzynce na owoce. Na czaszce zachowały się jeszcze włosy, chociaż teraz miały szarosiwy kolor. Niewolnik uniósł za nie czaszkę; urwała się żuchwa. Wtedy Sylwia rozpłakała się w głos. Dotąd tylko pojedyncze łzy ściekały jej z oczu równym ściegiem. Renata przytuliła ją mocno, ale ona wyswobodziła się z jej uścisku i jak zaczarowana wpatrywała w szczątki siostry. Niewolnik uniósł truchło, wytrzepując zmieszane żebra i kręgi, następnie z rękawów wysupłał kości ramieniowe. Wszystkie szczątki ułożył w skrzynce. Na końcu starannie wytarł truchłem dno grobowca i przykrył nim kości.
– Należy się czternaście syceli za dwuletnie przechowywanie zwłok – powiedział behmet.
Sylwia wysupłała żądaną kwotę. Behmet coś odnotował w dokumentach.
– Proszę tu podpisać albo odcisnąć pieczątkę.
Oczywiście nie wolno jej było podpisywać żadnych dokumentów. Pochuchała starannie i odcisnęła na dokumencie dużą pieczęć swojego ojca. Propozycja podpisu była podstępem, gdyż po formalnym sprawdzeniu Sylwię ukarano by grzywną.
Kilku zwłok brakowało i rodziny nie musiały zapłacić za przechowywanie. Adams ciekawie zerknął w tajemniczy, mroczny korytarzyk, wiodący w głąb ziemi. Widać było parę pierwszych stopni. Robotnicy zasuwali boczną płytę gminnego grobowca. Jeszcze nie kończyli roboty, jeszcze czekało parę grupek ludzi.
Renata otoczyła Sylwię ramieniem, a za nimi podreptał Adams, ciągnąc wózek ze szczątkami Gracji, jej ukochanej siostry, cichej dziewczyny, którą dwa lata temu powalił atak ślepej kiszki. Bita droga do Mehz Khinnom zaczynała się zaraz za ostatnimi zabudowaniami miasta. Wiodła najpierw gęstymi zaroślami, potem rachitycznym lasem wzdłuż potoku, na którego brzegach walały się gnijące odpadki. Nieuczciwi mieszkańcy pozostawiali tu śmieci, aby nie wieźć ich aż do doliny. Było to surowo karane, ale przecież behmetim nie mogli być wszędzie.
Droga była nierówna, Adams przytrzymywał kości Gracji podskakujące na wybojach, aby nie rozsypały się. Skrzynka na owoce nie była dobrym pomysłem, bo przez otwory w jej bocznych ściankach wypadały drobne kostki, a nawet kręgi ogonowe.
Zrobiło się gorąco, chociaż niebo było zachmurzone. W zaduchu buczały okazałe lazurowo-brzuche muszyska, a wokół głowy wirowały kąsające boleśnie maleńkie komary.
– Będzie burza – rzucił.
Sylwia odwróciła głowę i zauważyła, że Adams akurat walczy, aby resztki Gracji nie wypadły na drogę. Zaczekała na niego i odtąd sama przytrzymywała zawartość skrzynki.
– Nie zmokniemy – powiedziała Renata. – W dolinie nie powinno padać.
Droga zakosami wspinała się na próg doliny. Gdzieś zginął potok. Wreszcie podejście skończyło się, było łatwiej toczyć wóz; odór też przestał dokuczać, bo jeśli ktoś dowlókł swoje śmieci dotąd, to już ciągnął je aż do przepisanego miejsca.
Odsłoniła się długa, pusta polana pozbawiona roślinności. Także zbocza wzgórz otaczających Mehz Khinnom były jałowe: tylko szarobrunatna ziemia czy drobny żwir.
Kłębiły się tak gęste chmury, że w dolinie panował szary półmrok. Rozświetlał go jedynie rząd wielkich ognisk na polanie, jakby płonący potok. Droga wiodła zboczem, nieco nad dnem doliny, nad wielkim płomieniskiem. Opodal dwaj mężczyźni ściągali z wózka potwornie wzdęte ścierwo krowy. Z wysiłkiem wlekli je ku ogniowi. Wreszcie zepchnęli cielsko w płomień. Ten przygasł na chwilę, jakby nie godząc się na nową strawę, zasyczał, puścił kłęby czarnego, smrodliwego dymu, ale wreszcie z trzaskiem wystrzelił okazałym pióropuszem.
Na skraju ogniska leżały nie dopalone resztki: kilka owczych racic, kłąb cuchnących wnętrzności, dalej kupa liści tkniętych zarazą upraw. Adamsowi wydawało się, że w ogniu widzi tańczące zwłoki ludzkie. Z jednych płomień zlizywał ciało, inne tylko omiatał. Ale to tylko wyobraźnia podsuwała takie obrazy.
Gęsty, gryzący, słodkawy dym leniwie snuł się w dolinie.
– Nie tu. Jeszcze nie tu – powiedziała Sylwia.
– Pewnie, że nie. Tutaj pali się padłe zwierzęta. My podejdziemy wyżej – przytaknęła Renata.
Płomienisko ciągnęło się nieoczekiwanie daleko. Ogień nie palił się równomiernie, lecz nasilał i słabł, pulsował. „Czy trupy zwierząt gospodarskich albo zgniłe rośliny wystarczą do podtrzymania takiego płomienia? Tu musi być jakaś żyła lawy albo wypływ gazu”.
– O tu, tu – wskazała Renata. – Wyżej nie trzeba.
– Jak to zrobić? Od razu całą skrzynkę?
– Kiedy byłam mała i odwoziłam tu moją mamę, rzucałam kości po jednej, żeby doleciały. Kiedy Hrabban odwiózł tu mojego braciszka, też robił tak samo.
Sylwia zamyśliła się.
– No, już – powiedziała Renata – bo się błyska.
Sylwia pokiwała głową, wybrała sczerniały piszczel, pocałowała go i posłała w ogień. Za słabo rzucona kość wylądowała na stromym trawniku. Adams zszedł w pobliże płomienia po piszczel. Bijący żar palił twarz. Przynajmniej trawa sucha jak wiór nie groziła poślizgnięciem.
– Rzucaj mocniej. Nie chcę spłonąć żywcem.
– Płomień Chciwości ci nie grozi. Czego nie rozpaliłeś, ciebie nie spali – powiedziała Renata.
Następne kości Sylwia ciskała z całej siły. Każdą pocałowała, ale nie było to już intymne pożegnanie siostry, gdyż jednocześnie myślała, aby rzut się udał. Małe i lekkie kości trudno było dorzucić do płomienia, Adams nie musiał jednak drugi raz schodzić w pobliże żaru. Na koniec Sylwia ciasno zrolowała truchło Gracji i z rozmachem miotnęła w płomień. Widać było, jak zawiniątko rozwija się, a języki ognia biorą je w posiadanie.