Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Bruno śpi, panienko.

– Nie słyszałam Brunona od tygodnia. Adala też nie.

– Śpi.

– Uważaj, Prokop, jeśli go będziesz jadł, pamięć po tobie zostanie ukarana. Już lepiej, żebyś odszedł w Drogę.

– Jestem głodny.

– Przyniosłam dość chleba dla was obu.

Adams kilkakrotnie obrócił z pełnym dzbanem. Renata wrzuciła do środka resztę przyniesionych chlebów i ryby.

– Weź jeszcze dzbanek wody dla innych. Nasze groby są blisko studni, dlatego ze zmarłymi rozmawiamy dłużej niż inni. Nie odchodzą tak szybko.

Renata stukała kijkiem w kolejne groby i jeśli odpowiadał jakiś jęk czy głos, Adams wlewał w odpowiedni otwór nieco wody, a potem znowu szedł ku studni.

– Głodzicie ich na śmierć?

– Skądże. Nasi mają dość jedzenia i picia, ale w końcu nie wytrzymują w zamknięciu i odchodzą Drogą Trupa. Wcześniej zapuszczają się w korytarz i wracają; docierają coraz dalej i widzą więcej. Niektórzy do końca nie chcą tam pójść, ale większość z nich decyduje się na to.

– Z grobu wychodzi jakiś korytarz?

– Pewnie. Z każdego.

Udali się w głąb nekropolii. Chciała mu pokazać, jak daleko ciągnie się cmentarz.

Trafili na grupkę odzianych w skórzane kubraki behmetim. Nosili oficjalny tytuł: „Usta Pana z Morza”, ale nikt tak na nich nie mówił. Otoczyli otwartą komorę. Między nimi stała młoda kobieta, ładna, wysoka, o spracowanych, dużych dłoniach.

– Znam ją. To Linda. Próbuje grać o wolność – szepnęła. – Podejdźmy.

Dziewczyna była spokojna. Uważnie patrzyła na ręce urzędnika przesuwające trzy czarne żetony. Miała rozpuszczone, jasne włosy i lekko nadąsany wyraz twarzy. Gdy w jej piwnych oczach zaświecił promień słońca, stawały się wręcz miodowe.

– Grać o wolność?

– Renata skinęła głową.

– A co może przegrać?

– Człowieczeństwo.

Obok behmetim stało trzech uradowanych mężczyzn w lichych szatach.

– Oni już wygrali? – spytał Adams.

Ręce urzędnika biegały, błyskawicznie mieszając żetony.

– Biała wygrywa, czarna przegrywa. Wolność jest biała. Grasz o jej dziesiątą część.

Nagle żetony znieruchomiały.

Linda wskazała jeden z nich. Biały od spodu.

– Brawo, Lindo. Wygrałaś dziesiątą część wolności. Jesteś w dziesiątej części wolną kobietą. Pan Czekający zapłaci sowicie twojemu właścicielowi.

Ręce behmeta rozpoczęły magiczny taniec.

– Lindo, czy grasz o piątą część wolności? To będzie razem już trzy dziesiąte.

– No, Linda…! Linda…! – zachęcali ją szczęśliwcy.

Oczy Lindy wlepione były w dłonie urzędnika, który kilka razy pokazał spód białego żetonu, aby go starannie zmieszać z innymi. Nie dość starannie dla Lindy. Pokazała bezbłędnie.

– Lindo, jesteś już w trzech dziesiątych wolna – oznajmił urzędnik. – Od góry czy od dołu? – zażartował protekcjonalnie.

Jego dłonie znów zręcznie biegały.

– Czy chcesz być wolna w większym stopniu? Jeszcze raz trafisz. O następne trzy dziesiąte części wolności.

Linda jak zaczarowana wpatrywała się w biegające żetony.

– Ten. – Zdecydowanie wskazała palcem. Był czarny od spodu.

– Trzy dziesiąte odjąć trzy dziesiąte – zawyrokował behmet. - Jesteś znowu tylko niewolnicą. A gdybyś wybrała na trzy dziesiąte swoje łono, właściciel nie mógłby cię tykać. Tyle już miałaś wolności.

Oczy Lindy szkliście błyszczały, twarz pokraśniała. Ręce behmeta zręcznie przemieszczały żetony.

– Twoja ostatnia szansa, Lindo. Czwarta gra. Możesz uzyskać wszystko albo stracić wszystko. Cała wolność albo całe człowieczeństwo. Możesz odejść stąd jako wolna kobieta. Ostatnia gra, ostatnia szansa na poprawę losu, Lindo.

Ręce urzędnika migały, hipnotyzując spojrzenie Lindy.

– Ten, ten – powiedziała, wskazując palcem żeton. Był czarny.

– Ale… ale…

– Przegrałaś, Lindo. Utraciłaś swoje człowieczeństwo.

– Coś takiego, jako pierwsza dzisiaj – zatroskał się jeden z wyzwoleńców.

– Wczoraj też wszyscy wygrali – dodał drugi.

Linda stała pobladła, tylko parę łez zaperliło się na jej rzęsach.

Behmet wypisywał świadectwa uwolnienia dla zwycięzców. Odbierali je rozradowani. Wreszcie zwrócił się do niej:

– Czy wyrzekasz się swojego człowieczeństwa, Lindo?

Milczała.

– Lepiej sama powiedz, bo i tak wyrwiemy ci to z gardła – sucho rzucił drugi.

– Wyrzekam się swojego człowieczeństwa.

– Jesteś zmarła, Lindo – wyrzekł formułkę. Coś starannie notował. – Zostaw swoje ubranie, bo szata należy do twojego właściciela i zostanie mu zwrócona.

Można ją było teraz dokładnie obejrzeć: ładna dziewczyna o prostych nogach i nieco za małych piersiach.

– Teraz wejdź do krypty, Lindo.

Gdy usiadła wewnątrz kamiennego pudła, ośmiu mężczyzn, behmetim i wyzwoleńców, zgodnym wysiłkiem zasunęło ciężką, zgrzytającą na łożyskach kamienną ścianę. Poskładali narzędzia, rejestry i protokoły, spakowali szaty Lindy i odeszli w jednej grupie.

– Znałam ją. Mieszkała w zagrodzie pod lasem. Przyniosę dla niej chleb, gdy znowu tu przyjdziemy.

– Czy ja też mógłbym wygrać wolność?

– Lepiej nie próbuj.

– Nie chcę być niewolnikiem.

– Nie zachowujesz się jak niewolnik. Myślę, że nikt jeszcze nie wygrał wolności.

– A ci szczęśliwcy?

– To podstawieni aktorzy. Chyba widziałam ich kiedyś w strojach behmetim.

– Więc po co to zrobili?

– Grobowiec nie powinien zbyt długo pozostawać pusty. Schnie i gorzej przyjmuje następnych zmarłych. Może gminny grobowiec pusty był zbyt długo?

– Chociaż powiedz, jak można ukarać pamięć.

– Wrzucają wtedy do studni nakrytej ludzką twarzą. Stamtąd nie wiedzie żaden korytarz. Zaprowadziłabym cię tam, ale boję się kary.

– Chyba widziałem taką jedną – skinął głową.

59.

Obrzmiałą twarz Hrabbana zwykle rosił pot. Kiedyś był przystojny, zanim jego rysy skundliły się od przeżarcia i uciech. Dawno już minął pięćdziesiątkę. Niepotrzebne zmarszczki, drugi podbródek i czarne kropki wągrów na mięsistym nosie szpeciły jego oblicze. Gawędziarz Marcupij często opowiadał, że Hrabban sypia nie tylko z Rokką, ale i z Lottą, i Adalą. Żona, Raachill, już poszła w odstawkę. Mówił to jednak takim tonem, cmokał i ubarwiał takimi gestami, że Adams nie dał mu wiary. Nadstawiał jednak ucha, kiedy Marcupij obgadywał Renatę. Według niego, jedynie ona pozostawała nietknięta, chociaż nie była córką Hrabbana, a ledwie siostrzenicą Raachill, córką wdowy Szoszannah. Upatrzył ją sobie sotnik Drubbaal, dowódca wszystkich wojsk. Linia frontu przechodziła niedaleko od Krum, granią zamykającą Ciemną Dolinę, ale chociaż obecnie był spokojniejszy okres, Drubbaal ani razu nie pojawił się tu z wizytą. Pod Drubbaalem służył Pachom, najstarszy syn Hrabbana, naznaczony na następcę mienia i kobiet. O nim Marcupij wspominał z wielkim szacunkiem. Pachom różnił się od swych młodszych, ociężałych braci. Był odważnym i inteligentnym mężczyzną, zdolnym pokierować całym gospodarstwem, a ojcu zapewnić spokojną starość. Aby Pachomowi nie stała się krzywda, Pięknooka cieszyła się nietykalnością – dziewictwo można zawsze sprawdzić. Gospodarz musiał żywić ją wyłącznie za jej pracę, bez widoków na inne korzyści – co było szczególnie przykre z uwagi na zjawiskową urodę służki.

Adamsa przeniesiono z siana w szopie na ciepłą, drewnianą podłogę przy zakręcie korytarza na parterze. Dostał wyprawioną skórę, którą rozkładał do snu. Wbrew pozorom nie był to awans, gdyż zarówno Ingyara, jak i Marcupija też umieszczono na korytarzu.

Obecnie Symmachs i Illation wdrażali nowego niewolnika. Codziennie z szopy dochodziły wrzaski i lamenty nieszczęśnika obijanego deskami. Można było podziwiać regularność, z jaką obaj synowie gospodarza wywiązywali się ze swojego obowiązku. Hrabban nic za niewolnika nie zapłacił. To Pachom odbił go z transportu i podesłał z Linii.

„Ja byłem w lepszej sytuacji, jego nie odwiedza żadna z panien…”, pomyślał Adams. Nie było to jednak prawdą, co jakiś czas bowiem córki gospodarza zachodziły do stodoły i wiadrami zimnej wody spłukiwały przyuczanego.

Po dwóch tygodniach regularnego bicia nastał etap hurgotania obręczą na drucie. Niewolnik pilnie wynosił wiadro ze swoimi odchodami. Zgrzyt zardzewiałej obręczy irytował wszystkich.

Adams nauczył się toczyć na kole garncarskim; zastąpił przy tej robocie Adalę. Pretekstem było, żeby nie niszczyła sobie dłoni, w rzeczywistości chciał opanować tę umiejętność. Uważał, że potrafiłby wyrabiać piękniejsze dzbany, niż to robiły obie dziewczyny. Jeszcze w zeszłym tygodniu Lotta zachwycała się przyniesionymi właśnie z targu topornymi skorupami.

Ktoś lekko szturchnął go w plecy.

– Podskocz, chodź! Nauczymy posłuchu Nowego! – Gorgonij uśmiechnął się do Adamsa. – No, zbieraj się. Będzie trochę zabawy!

Adams wytarł ręce w fartuch. Gorgonijowi nie wypadało odmówić, kiedy postanowił dopuścić do komitywy.

Nowy właśnie dźwigał swoje wiaderko. Był suchy i pogarbiony, twarz miał czarniawą, jakby zapadniętą w sobie. Wodniste, podkrążone oczy łypały krzywo. Kości jarzmowe nierówne, naznaczone pokoleniami nie dojadających przodków. Szedł, garbiąc się, pokurczony. „Chyba jest mojego wzrostu”, zauważył Adams. Gorgonij podbiegł i z całej siły palnął Nowego pięścią w plecy. Adams stał nieruchomo. Nowy ruszył kłusem, by jak najszybciej wylać swój cuchnący ładunek. Gorgonij podstawił mu nogę i wywrócił w błoto.

– Ty śmierdziuchu! Ty zasrańcu! – wrzasnął z pogardą. – Zabieraj swoje gówna do tego dołu!

Nowy, uwijając się na czworakach, zaczął w pośpiechu garściami zbierać swoje odchody. Gorgonij wybuchnął śmiechem.

– No, juże! Śpiesz się! Szybciej! Szybciej! – ponaglał krzątającego się nieszczęśnika.

Adams przyglądał się scenie w milczeniu. Nowy rzucał spode łba przerażone spojrzenia.

Wiadro wypełniło się mieszaniną błota, przypadkowych śmieci i nieczystości. Zgarbiony niewolnik kłusem podbiegł do gnojownika i wylał tam zawartość.

40
{"b":"89139","o":1}