– Dostałem się tam nielegalnie. – Adams pokiwał głową.
– Oczywiście, że nie. Przygotowano cię, byś stąpał wyłącznie po Miejscach Węża.
– A gdybym pobiegł w głąb Ogrodu?
– Nie zrobiłeś tego, Natalia też nie. – Człekoust uśmiechnął się.
– Powiedz jeszcze jedno. Skoro jesteś duchem, bytem bezcielesnym, to jak ja mogę cię widzieć w postaci przystojnego, energicznego faceta. Mówisz, patrzysz, słuchasz, posługujesz się zmysłami. – Adams pamiętał jeszcze wywód Ibn Khaldouniego o przenikaniu się kategorii bytów. Spodziewał się, że właśnie to usłyszy.
Człekoust spojrzał na niego niechętnie.
– Ja nie jestem przykładem żadnego przenikania się bytów, jak niektórzy w moim otoczeniu – Uombocco odpowiedział na myśl Adamsa. – Oto niektórzy z was pozwalają sobą zawładnąć z własnej woli. Czynią to z entuzjazmem, dobrowolnie i świadomie. To ciało jednego z takich. Jego resztka gdzieś tam jeszcze tkwi w jakimś zakamarku, ale ledwie to coś zauważam.
– Rozmawiałeś ze mną pod postacią Ibn Khaldouniego? Domyśliłem się, że Khaldouni bywa podstawiony.
– Tak, ale robiłem to inną techniką. Nigdy nie zawładnąłem jego ciałem.
– Odkąd to robiłeś? Ty miałeś pomysł?
– Od kiedy to ty wymyśliłeś, że Ibn Khaldouni może być podstawiony. Mieć pomysły jest rzeczą ludzką. Naszą rzeczą jest te pomysły wykorzystywać. Do skutecznego działania zupełnie nam wystarczą wasze pomysły. – Człekousta jakby zniecierpliwiły pytania Adamsa. Ułożył dokumenty na biurku, poprawił mundur. – Tyle na dzisiaj. Mam sporo bieżących spraw. Odprowadzić do celi!
Drzwi pokoju otworzyły się; Ribnyj bez słowa złapał za ramię Adamsa i wyciągnął, zanim ten zdążył zareagować.
„Byty spomiędzy kategorii. To Liliane? Może Mila? Czy Tamarell też…?”, zastanawiał się, idąc szybko korytarzem za funkcjonariuszem.
Adams niechętnie patrzył na skulonego w kłębek profesora. Ibn Khaldouni jednak nie spał, krzywo spojrzał na wchodzącego. Cała jego sylwetka wydała się Adamsowi wyrazem fałszu i podłości. Wolno, niezdarnie, ruchem wyrażającym całą nikczemność poruszającego się, zbierał się z pryczy. Nieszczerze przetarł oczy kułakiem, wrednie ziewnął, a zmierzwiona, czarna broda odpowiedziała ziewnięciu kłamliwym podrygiem. Jakże Adams mógł dać się zwieść tak czytelnej dwulicowości…?
– Cały czas prowadziłeś ze mną podwójną grę – powiedział gorzko. – Ja ci ufałem, zwierzałem się, a ty byłeś zwyczajnym stukaczem Behetomotoha w mojej celi. Donosiłeś na mnie.
– Ja, stukaczem…? Co też ci przyszło do głowy.
– Wszystko, co mówiłeś, było celowo podsuwane przez Upadłych.
– Tak mogło być, ale ja nie robiłem tego świadomie. Dlaczego mnie oskarżasz? Nie donosiłem na ciebie, nie prowadziłem żadnej gry.
– Nie? A kto skonstruował dla nich mechanitony? Sami tego nie potrafiliby wymyślić.
– Ja skonstruowałem, zanim cię tu sprowadzono. Na podstawie informacji o twoich zainteresowaniach i tematyce badawczej, a także na podstawie tego, co zbudowali starożytni. Korzystałem z notatek Gerberta z Aurillac. To było fascynujące zadanie, chyba udało mi się sprostać wyzwaniu. Pamiętaj, że wywodzę się z tradycji, w której unikano przedstawiania postaci ludzkich.
– No więc współpracowałeś z Upadłymi! – Adams miał ochotę mu przyłożyć.
– Tylko tyle. Nic więcej.
– Wenus Knidyjska była kopią Liliane.
– Możliwe. Dla każdej z nich dostarczyli mi obraz wzorca. Mogłem nadzorować robotę.
– Jak mogłeś? Ile ci zapłacili za udział w tym oszustwie?
– Pozwolili mi z tobą rozmawiać. To było zapłatą. Adams spojrzał zdumiony.
– Musiałem za to odtworzyć koncept mechanitonu. Wykonanie należało do kogo innego; rzeźbili i wykonywali mechanizmy mieszkańcy Miasta pod Skałą.
– Rozmawiać ze mną…?
– Właśnie. Przecież przyszedłeś z góry. Każda twoja opowieść to dla mnie niezmierzony materiał badawczy. Nie dziw mi się.
– Cały czas byłeś nieszczery. Ukrywałeś to przede mną.
– Nie pytałeś. Nie musiałem kłamać, chociaż przyznam, nie było to całkiem w porządku.
– Wypada to zrekompensować. Odpłać wyjaśnieniami. Czasem odnoszę wrażenie, jakby moje dzieje były lustrzanym powtórzeniem losów Adama. Niektóre fakty zostały powielone, inne są symetrycznie odwrócone.
Stary pokiwał głową. Spuścił nogi z pryczy.
– Dobrze, ujawnię ci moje obserwacje. Prawdopodobnie to nie ma już znaczenia. – Ibn Khaldouni wygodniej oparł się o ścianę, wlepiając w rozmówcę oczy. – To nie jest powtórzenie losów Praojca. Losy Adama opisano w Genesis. Twoje dzieje są dokładnym powtórzeniem jego sfałszowanej historii. Znalazło się w niej miejsce nawet na epizod z Naamą. To przecież ta miła i łagodna, urodziwa jak sarna, Falzarota.
– Jednak wiele podobnych faktów przechowało się w tradycji.
– Wręcz przeciwnie: one dzięki tobie powstały.
– Dzięki mnie?
– Właśnie. Przecież wiesz, że Upadli pozbawieni są zdolności tworzenia. To dla nich miałeś odegrać tę historię. Fałszywą historię stworzenia, wymyśloną zaledwie na dwa tysiące trzysta lat przed tobą: Adam miał Lilith – jedną z nich, która go opuściła, potem dostał Pierwszą Ewę, której stworzenie widział, i dlatego ją odrzucił; dopiero kiedy dostał Drugą Ewę, zgodził się na nią. Wplątał się też w epizod z Naamą, a potem z Córkami Ziemi.
– Natalia sama mnie porzuciła.
– Część twojej historii rozegrała się identycznie, reszta dokładnie odwrotnie, więc i wtedy została zachowana. Ty przecież nie jesteś pierwszym, lecz ostatnim.
– Renata została zrodzona, miała matkę.
– Renata jedna nie została skażona przez ojca… Jedna z całego pokolenia w Krum. Nie dziw się: nawet w Szeolu taka się trafi… Już raz tak się zdarzyło w historii. W pokoleniu Noego. – Spojrzał badawczo. – Przejrzyj swe losy: zostały przez nich misternie zaplecione, aby wypełnić kiedyś powiedziane słowa. Teraz fałszywa historia stworzenia może być już głoszona bez przeszkód. Oni nic nie muszą wymyślać, czego przecież nie potrafią, lecz będą głosić szczegóły twojej wędrówki. Stworzyłeś dość pożywki dla ich propagandy.
– To wszystko rozegrało się dzięki mojemu udziałowi? I fałszywa historia stworzenia? I uwolnienie?
– To był plan. Ty byłeś jego fragmentem.
– I to wszystko tylko dlatego, że wtedy skusiła mnie ta furtka?
– Przypadkowo wybrany kierunek spaceru?
– Musiało się zacząć.
– Nagle tyle zaczęło zależeć od przypadku. Przecież ktokolwiek inny mógł tam wejść.
– Tu nie ma nic przypadkowego. Zostałeś naznaczony choćby swoim imieniem.
Na korytarzu rozległy się kroki. Ibn Khaldouni uświadomił sobie, że mógł powiedzieć za wiele, ale nie przestał mówić.
– Ta historia wcześniej nie istniała. Była nieprzekonującym wymysłem szalonego herezjarchy. Teraz stała się faktem. Wystarczy ją opisywać. Tego fałszerstwa nie da się nakryć. Nic nie powstrzyma jej rozpowszechnienia. Tego właśnie potrzebowali.
Ktoś szamotał się z kluczem w zamku. Drzwi odskoczyły i do celi wpadli wyposażeni w pałki funkcjonariusze.
– Kalduni, jesteście wzywani na przesłuchanie! – wyszczekał przodownik Ciaken.
Stary filozof westchnął i niezdarnie podniósł się z derki. Obaj milicjanci mocno złapali go pod pachy.
– To chyba nasze ostatnie spotkanie. Szczęścia życzę, kolego – rzucił od drzwi, wleczony pod ręce przez obu funkcjonariuszy.
Adams długo jeszcze słyszał oddalające się kroki.
„Potop w Krum wywołała nie woda, symbol życia, lecz gnijąca masa. Ale zalew martwiny przyniósł ziemi życie, nie zagładę”, pomyślał Adams. „Takie analogie można znajdować w nieskończoność. Jednak to strata czasu, bo nie da się orzec, które z nich są istotne”.
Ibn Khaldouniego przeniesiono do pojedynki, Adams pozostał w celi sam. I jakby przestano się nim interesować: posiłki zaczęły się opóźniać, z jadłospisu zniknęło mięso. Zdarzało się, że strażnik w ogóle nie przywoził jedzenia. Kiedy nadchodziła pora wyjścia do pracy, Adams próbował tłuc w drzwi, jednak nikt się nie pojawił. Widać znowu coś pomylili w administracji.
Wieczorem Clfugg przytoczył wózek z owsianką.
– Wszyscy byli zbyt zajęci. Trwały przygotowania do dzisiejszego święta – odpowiedział. – Ulice są pełne wiwatujących tłumów. Spacer resocjalizacyjny nie odniósłby żadnych skutków w takich warunkach.
Owsianka nie była ani posolona, ani posłodzona: letnia bryja bez smaku. Prośbę o sól strażnik zbył wzruszeniem ramion.
Kolejne dni upłynęły Adamsowi na wędrowaniu w kółko po celi albo na wylegiwaniu się na pryczy. Spał coraz więcej, sił z głodu mu ubywało. Posiłki były rzadsze, porcje coraz mniejsze albo nie doprawione. Kolejny spacer też odwołano.
– Święto narodowe – wyjaśnił Clfugg.
– Znowu? To już drugie w tym tygodniu…
– Tak się składa. Trzymajcie równo miskę, bo się zupa rozleje!
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów po południu wzięto go na przesłuchanie. Behetomotoh wskazał mu krzesło. Sam rozparł się w fotelu i wpatrzył w Adamsa. Nie zapalił wymaganej rutyną lampy. Na biurku stała pełna szklaneczka bursztynowego płynu.
– No! – zaczął. – Wyduście to ze siebie!
– Co niby…?
– Nie udawajcie, Adams, głupiego. Przecież mamy nagranie waszej ostatniej rozmowy z Ibn Khaldounim.
– Ach to…?
– Próbujecie bagatelizować? – Człekoust uniósł brwi. Zwracał się do Adamsa w oficjalnej formie, co mogło znaczyć, że ktoś zza ściany przysłuchuje się tej rozmowie.
– Przecież informacje Ibn Khaldouniego wywarły na was piorunujące wrażenie.
– Trudno się dziwić.
Ciaken wszedł po cichu i szepnął coś do ucha Człekoustowi.
– Najpierw się zapowiada, a potem nie przychodzi! – prychnął Człekoust. – Przesłucha taśmy…!? Jakie taśmy będzie przesłuchiwał?! Nic nie będę dla niego nagrywał. Niech sobie rządzi u siebie w kałuży, a nie tutaj! Nie chce mu się ruszyć tyłka, to nie!
Ciaken wyszedł, goniony okrzykami zwierzchnika. Człekoust chwilę wodził oczyma po pokoju, uspokajał się.