– To byłaby żadna nagroda. Renata zamilkła.
– A może gdybyś wiedział, jak tam jest, nie wahałbyś się więcej? Twoja wola nie byłaby już wolna? Czekają tam takie przygody, takie zadania, że wiedząc o nich, nie pomyślałbyś nawet o czym innym? Wtedy nie można by twoim życiem sprawdzić, coś wart.
Tych parę zdań go pokrzepiło.
Wreszcie Człekoust się zdecydował i zaprowadził ich do tej samej knajpy, co zwykle. Nie można było władcy odmawiać. Sam pił i nakłaniał do tego Adamsa. Potem uważnie obserwował, co się z resocjalizowanym dzieje. Adams nie chciał, żeby Renata oglądała go pijanego. „Jak uniknąć rytualnego picia?”, zastanawiał się. „Jak to chociaż opóźnić?”
– Wyglądasz, jakbyś chciał mi zadać ważne pytanie – powiedział Uombocco.
– Masz tu wszystko oprócz najważniejszego.
– To początek dyskusji? – Behetomotoh uniósł brew.
– Może.
– Mam poddanych, którzy chcą mi się przypodobać. Mięsa dostaję dość dla wszystkich. Komunikacja miejska działa. Mogę robić, co chcę. Gruby na niebo może popatrzeć, tylko kiedy zerka przez okno mojego biura. Cóż może być jeszcze ważniejsze? Nie żartuj, Adams.
– Twoje zbawienie.
– Zbawienie?! Mnie coś takiego nie interesuje.
– Nie chcesz zostać zbawiony?
– Zrozumże wreszcie, istoto z pyłu i wody, że skoro mnie stworzył, to mnie ma. A ja Mu udowodnię, że powinien się był ograniczyć do pierwszej generacji, do nas. Myślał, że daje wam więcej, bo dał wam to, czego nam odmówił.
– Zdolność tworzenia?
– To też.
Zielone oczy Behetomotoha płonęły pod krzaczastymi brwiami. Napięte muskuły twarzy wyostrzały drapieżne piękno jego rysów. Adams niepewnie spojrzał na Renatę.
– A ja Mu właśnie pokażę, że wszyscy ludzie pójdą na moim pasku. A nie za Jego Synem. Za mną, za jednym z dzieł pierwszej generacji. Dziecko za dziełem. Tacy jesteście marni… Te wszystkie dary, których nam poskąpił, obrócą się przeciw wam. Zniszczą was. Dlatego gardzę wami.
– Ale przecież obaj jesteśmy braćmi, bo dziećmi tego samego ojca. – Adams bezradnie machnął dłońmi.
– Co, braćmi?! Ty gnojku!
– On jest dziełem, nie dzieckiem. – Renata szarpnęła Adamsa za rękaw.
– Wiem. On też wie. Mówiłem mu już o tym.
– O tak. Nie omieszkał o tym wspomnieć. Wielokrotnie. A ty, prostaczko, wyrwij się raz jeszcze, to przez najbliższy miesiąc nie opuścisz celi!
– Sam ukazałeś mi wiele podobieństw między tobą a mną – powiedział Adams.
Nadkomendant spojrzał uważnie, kilkakrotnie skinął głową. Jego twarz wolno wracała do zwykłych kolorów.
– Tak, tak – powiedział. – Pamiętam tamtą rozmowę.
– Dlaczego w takim razie miałaby tu być różnica w sprawie najważniejszej? Dlaczego przebaczenie dla jednych, a nieprzejednanie dla drugich?
Behetomotoh słuchał Adamsa. To podnosił wzrok na niego, to opuszczał, to dłonią robił ruch, jakby chciał gestem przyozdobić wypowiedź. Jednak nie odezwał się.
– Dlaczego nam wolno upadać wiele razy, a ty zostałeś odrzucony po pierwszym razie? Czy dlatego, że dostałeś taką potęgę…?
– Potęgę…? – Uombocco ironicznie skrzywił wargi. – Czymże jest moja siła naprzeciw nieskończoności?
– Więc dlaczego…? Co wywołało taką asymetrię?
– Ty dostałeś komfort niepewności. Dlatego wolno ci upaść wiele razy i za każdym razem zostaniesz znowu przyjęty – w słowach Człekousta uderzała szczerość.
– Niepewność jest przerażająca. Idę po omacku.
– Dlatego wolno ci wiele razy zatrzymać się na tej drodze albo z niej zboczyć. Byłeś tylko wreszcie wrócił… A ja mam pewność. Dlatego po jednym razie zostałem odrzucony.
„Tak nie mówi osobowe zło”, pomyślał Adams. „To słowa zagubionej istoty”.
– Nie zmuszaj mnie do picia w takich ilościach – powiedział. – Szkodzi mi to. Choruję cały następny dzień.
– Dobrze.
– Skoro twoja wina zaszła i nie dzieje się dalej…
– Taak…?
– Nie trwasz w niej. Znaczy, miara twojej winy jest skończona.
– Tak mi się wydaje.
– To i kara za nią winna być współmierna.
– Nie chcę nic innego. Zupełnie wystarcza mi mój kraj. Czy administrowanie nim jest kontynuowaniem mojego przewinienia…?
– Chciałem powiedzieć, że kara nie powinna trwać wiecznie. Też możesz mieć nadzieję, jak i my mamy.
– To przypuszczenie. – Człekoust machnął dłonią. – Znam ten wywód. – Podniósł się z krzesła. – Chodź. Godzina minęła. Wracamy – rzucił i nie odezwał się więcej. Pochłonęły go własne myśli.
– Hemfriu, ty znowu zszedłeś na Dół. – Renata szarpnęła go za rękaw. – Tracisz nadzieję. Nie daj się znowu tam sprowadzić, bo w ten sposób uzyskują wpływ na ciebie.
Człekoust spojrzał na nią groźnie.
– Pamiętaj, nie wolno schodzić nawet najpłycej, nawet do ludzi w butelkach… – dodała pośpiesznie.
Adams zaczął się zastanawiać, czy to on jest faktycznym partnerem w tej grze, czy też prawdziwa rozgrywka toczy się między Renatą a Człekoustem, a on sam jest tylko pionkiem.
– Ściśle rzecz biorąc, to są Rogi, nie butelki – Człekoust przerwał jego rozmyślania.
– Dokładnie wiedziano, ile Rogów przewidzieć dla tych ludzi? – spytał Adams.
– Jasne, że nie. To tak, jak rogi ślimaka. Może je wysuwać, może chować. A potem w każdym Rogu lokuje się jeden człowiek, jak pasożytnicza larwa owada w rogu ślimaka.
Wcześniej powiedziane słowa, toczone przed paroma dniami rozmowy wydają owoc dopiero po czasie. Tym razem nie wyszli do miasta, lecz zaprowadzono Adamsa do gabinetu Behetomotoha. Ten dłonią wskazał mu krzesło i wyprosił Ribnyja.
W pomieszczeniu panował półmrok, ponieważ przez zasunięte, pluszowe kotary przenikało niewiele światła dziennego. Na biurku paliła się lampa, jednak przesłuchujący nie skierował jej w twarz Adamsa, lecz w jej świetle przeglądał notatki. Nie odzywał się.
– Zrelacjonujcie ostatni tydzień pobytu w celi – rozkazał wreszcie. – Powtórzcie wszystkie wypowiedzi Khaldouniego.
Adams spojrzał na niego zdziwiony i zaczął nieskładnie opowiadać. Człekoust sprawiał jednak wrażenie, jakby zupełnie nie interesowało go zeznanie. Szybko coś zanotował i podsunął mu kartkę.
– Wystarczy, Adams.
Adams to patrzył na podsuniętą kartkę, to znów spoglądał na Człekousta, i tak w koło. Treść skreślonej wyrobionym pismem notatki nadfunkcjonariusza jakby nie chciała dotrzeć do jego świadomości, chociaż od jakiegoś czasu mógł domyślać się czegoś podobnego.
Człekoust z napięciem wpatrywał się w niego. To spojrzenie wyrażało pytanie i jakby prośbę.
„Jest na podsłuchu we własnym państwie, jednak myśli to on podsłuchuje”, pomyślał Adams. „Zresztą to oczywiste, skoro otaczają go ludzie Grubego”.
Człekoust zmiął poprzednią i podsunął mu drugą kartkę.
Adams przeczytał na niej: „Jeśli chcesz dowodów mojej szczerości, zapytaj o rzeczy dla ciebie ważne”.
– Miasto pod Skałą zmieniło się od mojego przybycia.
– Czyżby…?
– Wprowadzono temidony. W miejsce fragonardów stawia się w mieście seryjnie wykonywane mechanitony. Inna sprawa, że na ogół szpetne.
– Szpetne?
– Niestety. Trupie rzeźby, mimo całej ich grozy, były na ogół piękniejsze od tych nowych.
– Tak…?
– Czy mechanitony podejrzano w moich myślach? Jeśli nie ja, to kto je wymyślił?
– Ty i nie ty. W istocie, zbudowano kiedyś nieco mechanitonów, jednak nie tak wymyślnych, jak sobie je wyobraziłeś. Zresztą do twoich czasów żaden z nich się nie zachował. Metal miał sporą wartość, kamień mniejszą…
– Wchodząc tutaj, spotykałem w korytarzu zwierciadlane odbicia moich myśli?
– W przypadku niektórych, owszem. Czasami ich twarze czy postaci to refleksy twoich myśli, choć schemat techniczny był dziełem antycznego inżyniera.
– Jedna z nich miała twarz i figurę Liliane.
– Tak, też to zauważono. Zastanawiająca zbieżność.
– A temidony…?
– To, oczywiście, następstwo tego samego pomysłu. Ale stały się one koniecznością.
– Przecież rozsądzanie spraw to robota przewodniczącego Nero. Cokolwiek by myśleć o jego sprawności intelektualnej czy fizycznej, to przecież władca ma sądzić.
– Ma sądzić. Jednak ze sprawnością Nerona obecnie jest jeszcze gorzej.
– Jeszcze gorzej?
– Tak. Zmarł, zanim zszedłeś do Kram. Na koncercie żegnały cię jego zwłoki.
Adams wzdrygnął się.
– Nie jest łatwo wypromować władcę. Przekonanie ludności do wyboru jego osoby, wykreowanie autorytetu, wdrożenie miłości. To musi potrwać. A wiele spraw, szczególnie sądowych, czekać nie może.
– Zastąpiliście go więc maszyną?
– Na jakiś czas. Przynajmniej póki osobowość następcy nie zostanie wydobyta na należytą wysokość.
– Uważacie, że będą słuchać wyroków maszyny?
– Słuchają. Sam byłeś świadkiem. Też się wahałem, ale to było jedyne wyjście. Naciągnęliśmy skórę z przewodniczącego na ruchomy, metalowy szkielet, wypchaliśmy go, i nawet wyglądał jak żywy. Niestety, olej kapał z oliwiarki, ludzie myśleli, że władca leje pod siebie. Skóra schła i przy próbie poruszania ramiona się ułamały. Próby nasycania jej różnymi chemikaliami okazały się mało skuteczne. I tak prędzej czy później wypchany Nero rozleciałby się w czasie jakiejś uroczystości państwowej. Dałem sobie spokój. Na szczęście ty podsunąłeś mi czyste i piękne temidony.
Adams spojrzał na niego z ukosa.
– Te mechanitony w korytarzach były wspaniałe. To nie mogły być twoje dzieła. U kogo je podpatrzyłeś? Musiałeś przecież mieć jakiś wzorzec. Kto wykonał dla ciebie te rzeźby?
– Ibn Khaldouni.
– On? Właśnie on?
– Rzeźbiarzem nie jest, jednak wyrobiony smak posiada. On je zaprojektował, kierował wykonaniem, wielokrotnie zmieniał projekty. Wykazał wielkie poświęcenie w tej pracy.
– Ujawnij mi jeszcze jedną rzecz. Stworzenie Natalii to nie był żaden wasz eksperyment, prawda?
– To prawda. On stale kogoś tam stwarza. Przynajmniej duszę, a czasem, jak widziałeś, również ciało.