Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chwilę zbierała w sobie odwagę.

– Znasz Karen i Falzarotę? – spytała wreszcie. – Czy byłeś u nich?

– Tak. Spotkałem je kilka razy. Rysy twarzy Renaty stwardniały.

– Widziałam twoją wizytę u nich. Widziałam tańczącą Karen i równie nagą Falzarotę, a ciebie kompletnie pijanego.

– To było zanim zszedłem do Kram. Przecież mówiłem ci o sobie, o nich chyba też.

– Nie wymieniałeś imion.

– Może imion nie pamiętałem. To były żony Falzarota.

– Ale ty piłeś mleko Falzaroty, a mnie jeszcze nawet nie miałeś…! To coś… To coś niebywałego…! Niezwykła więź…! To nie mógł być epizod. Jak mogłeś…!?

– Oni to robią tutaj często. Częstują gości mlekiem swoich pierwszych żon. Widziałem to wcześniej, ciekawość mnie skusiła. Ale to zdarzyło się, zanim ciebie poznałem. Chociaż teraz też nocowałem u Falzaroty, kiedy zwolnili mnie na parę dni. Ona sama mnie do siebie ściągnęła. Nic się jednak nie wydarzyło.

– Odrosły jej włosy. Tańczyła naga przed tobą, szorując piersiami po podłodze.

– Tak. Chociaż nie rozumiałem, dlaczego to robi.

Za drzwiami usłyszeli pośpieszne kroki. Ktoś zbliżał się korytarzem. Renata rzuciła szybkie spojrzenie ku drzwiom. Pilnujący ich śledczy drzemał na zydlu.

Drzwi z hukiem rozwarły się na oścież. Pojawiła się w nich czerwona z wściekłości gęba Ciakena.

– Ribnyyj!! – ryknął oficer. – Śpicie na służbie!

Gwałtownie wyrwany z drzemki funkcjonariusz omal nie spadł z krzesła. Instynktownym ruchem wyprężył się na baczność.

– Wtedy też kosztowałeś jej mleka. Podała ci w kubku – powiedziała, ale nie dosłyszał jej słów w gwarze kłótni obu milicjantów.

– Melduję, że pozorowałem sen… – niepewnym głosem recytował Ribnyj. – Dokładnie słyszałem, o czym gadają.

– O czym gadają?! Właśnie to, o czym gadają! – wrzeszczał Ciaken. – Znowu spieprzona cała robota! Stary was pośle na Dół do Grubego!

– A ciebie też przesłuchiwali?

– Nie tak jak ciebie. Inaczej. On stale próbował podważyć moje zaufanie do ciebie – odpowiedziała.

– Koniec widzenia! – przerwał Ciaken. – Wyprowadzić aresztantkę!

Dwóch wartowników natychmiast wpadło z korytarza i rozdzieliło Renatę i Adamsa. Pośpiesznie wyprowadzili dziewczynę z rozmównicy.

– Teraz będzie mu jeszcze trudniej – zdążyła powiedzieć.

190.

Zdarzało się, że Adams całymi dniami nie widział Ibn Khaldouniego. Filozofa często wypuszczano na miasto, podobno przygotowano mu oddzielną celę i co jakiś czas w niej nocował. Adams zresztą wracał z pracy tak późno, że nawet jak stary był obecny, to już spał.

Adams znalazł kartoteki zapaśniczek maanat, ale na razie nie wziął się do ich porządkowania. Odnotował tylko w pamięci, że zawodniczki maanat żyły średnio nie dłużej niż zapaśnicy sumo. Rzadko która przekraczała sześćdziesiątkę.

Szukał czego innego i wreszcie wśród dokumentacji mieszkańców Miasta pod Skałą odnalazł teczkę podpisaną „Pseudo Kadmon”. Pamiętał, że podobnym imieniem nazwał go kiedyś Leviahatannah. Mogła to być jego własna teczka osobowa, chociaż wielce niekompletna. Większość papierów zapewne przeniesiono w inne miejsce, nie odnotowując ich pobrania.

Żadna z kartek nie dotyczyła go osobiście. Były tam prognozy i nużące opisy pogody nad miastem, ze szczególnym uwzględnieniem siły i kierunku wiatrów. Adams zauważył, że punktem pomiarowym był hotel, w którym kiedyś mieszkał.

Potem znalazł protokoły zaopatrzenia miasta w koźlinę. Obejmowały one kilka kolejnych dni, a liczby odnoszące się do jednego z nich podkreślano czerwonym pisakiem. Czy ktoś robił porównawczą analizę wydajności pracy w dniach, kiedy zatrudniano Adamsa, z wydajnością w dniach bezpośrednio przed i po? Do czego miałoby to służyć?

Dalej następowały żmudne tabele poziomu wody w rzeczce ujętej kanałami miejskimi. Mrowie danych próbowano skorelować z pogodą, opadami, a nawet porą dnia.

Zaraz potem seria notatek poświęconych eksperymentom prowadzonym na tej rzeczce. Zamalowano w nich czarnym flamastrem sygnatury i daty.

Pierwszy zapis: „Obiekt lat 37, eksperyment przeprowadzono dla stanu wody wynoszącego na wskaźniku 60 cm. Nurt wreszcie niesie płynnie. Po 25., 70. i 90. metrze twarde uderzenie o umieszczone zgodnie z zaleceniem progi i głazy. Po wyłowieniu stwierdzono paraliż części lędźwiowej i hipotermię. Zaleca się podwyższenie poziomu wody”.

Kolejny mówił: „Poziom 40 cm na wskaźniku. Test trzech obiektów. Zaledwie jeden (19 lat, kobieta) był w stanie brodzić pod prąd. Oba pozostałe uniesione nurtem. Znaczne obrażenia, najprawdopodobniej podczas pokonywania progu. Upadek niegroźny”.

Znowu następna notatka:, Poziom 120 cm. Obiekt (51 lat, mężczyzna) płynnie przebywa tor, jednak nie opuścił kotła eworsyjnego. Prawdopodobnie szok temperaturowy, hipotermia mniej prawdopodobna. Obecnie ciepłownia miejska nie jest zdolna do zwiększenia grzania”.

A potem plik kartek spiętych zardzewiałym spinaczem.

Zaleca się ograniczenie żeglugi na środkowym odcinku Cloaca Maxima. Zapach paliwa i spalin jest nadal wyczuwalny na całej trasie jego wędrówki. Lewtanim winni już zacząć korzystać z komunikacji miejskiej. Niezależnie należy zwiększyć poziom odoru kanałowego (dodatkowy nawiew?)”.

Wysunął spod zardzewiałego drutu następną notatkę.

„U każdego z dotychczasowych obiektów (lat 18, 32, 31, 42 i 56, kobiety) po przebyciu Cloaki stwierdzono poważne zakażenie dróg rodnych. Należy znacznie zwiększyć stężenie dezynfektanta, koniecznie kompensując jego zapach, który obecnie jest wyczuwany przez co bardziej sensytywne obiekty”.

Tę serię kończyła kartka z informacją:, Poziom 0.4, eksplozja metanu podobnie jak przy wyższych testowanych (0.6, 0.72 i 1.12). Precyzyjne określenie poziomu, przy którym wystąpi jedynie aureola płomienna, wydaje się bardzo trudne. Za każdym razem eksplozja metanu, gdy obiekt był przy kracie, powodowała oparzenia eliminujące z dalszej drogi”.

W kącie pudła znalazł samotną kartkę, wsuniętą pod tekturę opakowania. Starannie przetarł ją z grubej warstwy kurzu.

„Wyznaczono funkcjonariuszkę Bjezduszną. Profilowanie wykazało, że właśnie jej wygląd zainteresuje go najbardziej. Jedynie Mówiąca twierdziła, że należy wyznaczyć kogoś w typie Pierwszej. Jednakże reakcja na ponowne spotkanie z Łagodną mogłaby wywołać nieprzewidywalne następstwa, a ponowne wykorzystanie Llth jest wykluczone - odmawia współpracy. Dlatego Mówiąca została przegłosowana”. Kartka została przekreślona czerwonym ołówkiem, a obok ręczny dopisek: zamiast Bjezdusznej spotkał Łagodną. Należy wyciągnąć konsekwencje służbowe, do pozbawienia twarzy włącznie”.

Ostatnia kartka wydawała się najmniej zrozumiała.

191.

Dzień był chłodny, nieco wietrzny, ale kiedy zaświeciło słońce, stawało się przyjemnie ciepło. Adams mógł pójść ulicą w prawo lub w lewo, z przyzwyczajenia skierował się w stronę baru, w którym przesiadywali z Człekoustem.

„Czy on potrzebuje moich ujęć, aby udowodnić Renacie, że nadal odwiedzam Karen i Falzarotę? Może właśnie teraz jestem filmowany ukrytą kamerą, a cała rzecz zostanie wkrótce zmontowana i przedstawiona jej jako kolejny niezbity dowód”, pod czaszką Adama zagościła niepokojąca myśl. „Czy mój wygląd wystarczająco różni się od tego sprzed wyprawy do Krum? Czy Renata zdoła odróżnić zmiksowane różne ujęcia?”

Kurtka była szara, drelichowa, nie granatowa z syntetyku. Ale czy to jej wystarczy, żeby dostrzec różnice…? Czy ona w ogóle pamięta moją starą kurtkę? Przecież w podziemiach widziała zmięty łach, wysmarowany gnojówką.

Dziwiła dwoistość w zachowaniu Człekousta. Z jednej strony wtajemniczał Adamsa coraz bardziej w działanie swojego państwa, z drugiej, nie ustawał w próbach zerwania jego więzi z Renatą.

Zamyślony Adams mijał znajome miejsce, gdy usłyszał czyjeś wołanie. To sam Uombocco machał do niego zza stolika barowego. Oczywiście, nadobywatel stawiał. Jak tylko Adams zdążył opróżnić poprzedni kufel, zamawiał nowy.

– Ta cała wasza kara to też niezły nonsens – prychnął nagle, rozpylając banieczki piany. Jego piwo pokrywała gruba biała warstwa, na piwie Adamsa piany nie było.

Adams spojrzał zdziwiony.

– Oddawać mi tych, którzy Jemu odmawiają, czyli oddawać temu, kto też odmówił. A niby dlaczegóż miałbym ich za to gnębić? Istoty mi bliskie? Towarzyszy losu? – Behetomotoh znowu energicznie zdmuchnął pianę z kufla, aż spadła na blat stołu. Jakby chciał pochwalić się jakością pitego przez siebie piwa.

Jednakże Adams pomyślał o czym innym: „Właściwie jak zaprotestować?”. Intuicyjnie wydawało mu się, że w tym wywodzie jest szczelina, jednak nie potrafił jej wskazać.

– Boisz się powiedzieć, Adams? Nie ma sprawy… Wal, co myślisz! Obiecuję, że drugi raz nie będę ci zrywał paznokci. A przy okazji, jak odrosły? Ładnie?

– Zagoiły się.

– No, pokaż. – Behetomotoh pociągnął go za rękę. – No, proszę! Ale cienkie i równe! Dużo ładniejsze paznokcie niż te zdarte. A widzisz? Opłaciło się nieco pocierpieć, no nie…?

– Są takie, jak przed zwiadem na płaskowyżu.

– Wiesz, że w zacietrzewieniu zdjęliśmy z ciebie nasz znak?

– Widzisz, jak się można zapomnieć?

Adams spojrzał na niego ponuro.

– No, powiedz, co myślisz. Bez obaw.

– Nienawidzisz ludzi. Dlatego ich dręczysz.

– Bo oni to dzieci… a ja to dzieło… taki zwykły twór – teatralnie przekręcał słowa. – To o ten wywód ci chodzi?

– Właśnie.

Behetomotoh pociągnął jeden łyk, potem drugi.

– Na pewno coś w tym kiedyś było. Może dawno temu… to zaszłość historyczna, jak kiedyś łaskawie zauważyłeś. Ale teraz, kiedy tylu was do mnie dociera. Właściwie tak do mnie podobnych…

Na chwilę umilkł.

– A ja zapewniam wam najlepsze warunki, jakie tylko potrafię. Przecież sam z wami tutaj siedzę!

Adams pomyślał, że nawet najlepsze warunki stworzone przez Behetomotoha mogą być karą nie do zniesienia.

– Zaaranżowałeś zamordowanie Ibn Khaldouniego. Oskarżyłeś mnie fałszywie – powiedział.

137
{"b":"89139","o":1}