Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To a propos tych idealnych warunków, co…? Zgoda, ale przecież zaraz potem zostałeś zwolniony.

– Więc po co ten cyrk z funkcjonariuszami?

– Argumentowałeś wystarczająco przekonująco. Adams milczał.

– No… zwyczajnie. Na ścianie nie było twoich odcisków palców, więc jak mógłbyś wytrzeć dłonie z krwi?

– I rzeczywiście to mogło mieć dla ciebie znaczenie? Przecież cała sytuacja była ukartowana. Co z tego, że nie było akurat tego dowodu…? Przecież można było zdjąć moje odciski palców we śnie i przenieść na ścianę. Co to za problem dla sprawnych organów ścigania…?

– Faktycznie, żaden problem.

Adams nie potrafił powiedzieć, czy nadfunkcjonariusz mówi szczerze, czy tylko dobrze gra.

– Naprawdę zaskoczyłeś mnie swą przenikliwością. Wiesz, umiejętność nazywania, definiowania, takie tam sprawy… – kontynuował Behetomotoh. – Myślałem, że to nie jest aż tak wielka różnica między nami, między generacjami. Ty zaskoczyłeś mnie, przejrzałeś całą intrygę… A wyglądało, że rozegraliśmy to po mistrzowsku.

– Milicjanci czekali na moje przybycie w kuchni Ibn Khaldouniego.

– Tak. Nawet tego się domyśliłeś.

– To właściwie po co była cała ta intryga?

– Leviahatannah nalegał, żebyś zszedł i do jego miasta.

– Było niewiele szans, że wyjdę z tego żywy.

– Wręcz przeciwnie, wszystko zostało starannie przygotowane. Trzeba było zadbać nawet o takie detale jak latarka.

– Wysiadła przed końcem drogi. W zacisku ziemnego korytarza.

– Wtedy już mogła. Należało ją tak przygotować, żeby wytrzymała kąpiel w wodospadzie, a później w gnojówce. Dział techniczny miał z tym trochę roboty.

– To dlaczego zabroniłeś mi opuszczenia Miasta pod Skałą?

– Nawet dodałem nieco drobnych szykan. Wszystko po to, abyś sam poszukał drogi ucieczki.

– Ale strażnicy starali się mnie powstrzymać, ująć.

– Nie dość skutecznie? W sam raz, abyś się nie zawahał i umknął. Zresztą sam musiałem odsunąć od sprawy paru głupawych nadgorliwców.

– Przecież i tak poszedłbym w dalszą drogę.

– Niekoniecznie. Zbyt wiele wysiłku poświęcałeś odzyskaniu Natalii, a ona przecież nie poszłaby tam z tobą. Gdybyś został, nigdy nie poznałbyś Renaty.

– Tak, nigdy nie poznałbym Renaty – Adams urwał na chwilę. – Jednak po powrocie z Krum oskarżenie o zabicie Ibn Khaldouniego zostało wznowione.

– Możesz mi wierzyć albo nie, ale u mnie panuje straszny bałagan… Któryś chciał się wykazać i dorobił ten odcisk palca na ścianie. Nie jestem w stanie panować nad wszystkim, mając pod sobą samych niedorajdów i nieudaczników. Nikt nie zauważył, że Ibn Khaldouni żyje.

Adams, coraz lepiej poznając działanie tutejszej administracji i archiwizacji, był nawet skłonny zgodzić się z tym.

192.

Prowadząc prace archiwizacyjne, Adams badał zakres swoich uprawnień. Okazało się, na przykład, że na jego polecenie medstrażniczka potrafi przez parę godzin odkurzać i przestawiać tekturowe pudła z dokumentami. Kiedyś po prostu zaryzykował, wydał polecenie, a ona posłuchała.

Od tej pory ta spokojna, powolna dziewczyna cierpliwie czyściła z kurzu i wstępnie porządkowała sterty papierzysk. Pracowała dokładnie, uważając, by nie pobrudzić kurzem zielonego munduru, do którego nosiła czarną spódnicę.

Funkcjonariuszka nieodparcie mu kogoś przypominała. Oczywiście, nieszczęsną białą gabrielę. Nie była tak zgrabna, nie miała tyle wdzięku i lekkości, ale była jakby nieco mniej urodziwą i przewymiarowaną kopią tamtej.

„Właściwie mógłbym jej zlecać całą robotę”, pomyślał.

Rzeczywiście, na polecenie Adamsa Tamarell wpisywała równym, okrągłym pismem kolejne pozycje w rejestrach. Czyniła to nie gorzej niż on, a wpisy były wyraźniejsze.

„Dlaczego w takim razie mi ją przydzielili?”, zastanawiał się. „Czy ona nie ma tutaj innych obowiązków?”

– Zawsze się chciałam nauczyć takiej pracy – odpowiedziała, jakby odgadła jego myśli. – Obecnie na oddziale wszyscy zdrowi, roboty mało.

Adams spojrzał na nią zdumiony, jednak powstrzymał się od uwag. Nie miał wątpliwości, że medstrażniczka jest człowiekiem drugiego rodzaju. Spytał o co innego.

– Nadobywatel komendant jest zapalonym kolekcjonerem – powiedział. – Skatalogowanie tego zajmie lata.

– Przejmuje kolekcje mieszkańców, którzy zostali skazani. Przygląda się im i szuka nowych inspiracji. – Medstrażniczka przyniosła zakurzone pudło i postawiła na stole. – Lubię tę robotę. Ciaken chciał się koniecznie ze mną zamienić. Ale tu trzeba pisać i czytać płynnie, a on przecież ledwie sylabizuje…

Przez jakiś czas oboje pracowali w milczeniu, on nad swoim rejestrem, ona nad swoim.

– Możesz zobaczyć, jak jest na samym dole. Mogę cię tam zaprowadzić – przerwała milczenie.

„Czy ja o czymś takim nawet pomyślałem? Może pojawiło się to w mojej głowie, ale nie dzisiaj przecież…”, pomyślał.

– Już raz o mało nie zapłaciłem wysokiej ceny za oglądanie tamtej strony.

– Zejdziemy tylko tam, gdzie jeszcze nic nie grozi. – Pokiwała głową. – Nie będzie żadnych płomieni. Nic takiego. To zupełnie inne dojście.

„Ona mnie kusi?”

– Czy będę też inwentaryzował tamtą stronę?

– Nie dostałam rozkazów. Chodźmy od razu, jeśli mamy zdążyć przed końcem zmiany. To krótka droga, ale nie można marudzić. – Odsunęła plik papierów.

Adams nie sprzeciwił się, ciekawość była zbyt silna; nie powiedział też ani słowa, że się zgadza. Poprowadziła go korytarzami gmachu. Z magazynu broni pobrała karabin automatyczny oraz skrzynkę z amunicją, którą Adams dostał do dźwigania.

– Medstrażniczka Bjezduszna – zameldowała się na posterunku przy zakratowanych drzwiach. – Patrol na Dół.

Lewtan przyjrzał się im obojgu nieżyczliwie i przepuścił ich na drugą stronę. Pusty korytarz ciągnął się dalej. Dotarli nim w opuszczone i zaniedbane rejony urzędu. Tynk odpadał ze ścian, a wyrwane przewody zwieszały się z sufitu. Dewastacja budynku była tu większa niż na innych oddziałach.

Strażniczka znalazła drzwi z blachy i przekręciła klucz w zardzewiałym zamku.

– Może jednak nie? – spróbował.

Pokręciła głową, sięgnęła do skrzynki i podpięła taśmę z nabojami do karabinu.

– Podawaj amunicję płynnym ruchem, żeby nie szarpało – powiedziała.

Za drzwiami były ciemne, kręte schody wiodące na dół. Medstrażniczka szła pierwsza, Adams, dźwigając w rękach skrzynkę amunicji, za nią.

Długo schodzili w milczeniu, wreszcie Adams dostrzegł jakiś ruch w dole. Kobieta zareagowała krótką serią. Przeraźliwy skrzek i znowu cisza, jakiś czarny łach spadł na ziemię. Ominęli ścierwo jakiegoś stwora. Za chwilę znowu to samo. Przewodniczka radziła sobie znakomicie mimo półmroku. Kruczoczarne, skrzydlate, uzębione potwory jeden za drugim padały na beton.

„Harpie czy co?”

– Mnożą się w ciemnościach – powiedziała. – Na schodach zawsze jest tego pełno.

Zstąpili w obszar występowania innych stworów, naznaczonych bliskością tamtej strony. Adams odróżnił je po przeraźliwym wrzasku, jaki wydawały, ginąc. Serie pocisków masakrowały ich ciała i trudno było orzec, czy jest ich tylko jeden rodzaj, czy więcej. „Może powstały, gdy zwykłe ptaki dostały się tu przypadkiem i doznały Ukąszenia Ogni?”

Sam nie pamiętał, jak długo już schodzili. Zaczął obawiać się, że zabraknie amunicji.

– Zwykle po takim patrolu zostaje połowa skrzynki – odpowiedziała na jego nie wypowiedziane wątpliwości.

Wreszcie dotarli do poziomego korytarza rozświetlonego gołymi żarówkami na przewodach.

– To już tutaj – powiedziała. W ścianie obok czarnej kotary były następne drzwi. – Dalej wiodą kolejne klatki schodowe, ale do zejścia tam nie wystarczyłby karabin automatyczny. Twój powrót też nie byłby pewny. Tam zejść nie wolno, ale już stąd możesz zobaczyć fragment tamtej strony.

Medstrażniczka odsunęła kotarę. Ukazała się im kobieta w butelce z zielonego szkła. Nie dostrzegła, gdzie ją umieszczono, nawet nie zauważyła, że jest po drugiej stronie. Wyglądało tak, jakby szła przed siebie z szarym, matowym wzrokiem wpatrzonym w ziemię, zgarbiona, z głową schowaną w uniesione ramiona, chociaż stale tkwiła w miejscu.

Nagle nieoczekiwanie otworzył się przed nimi szary obraz duszy tej kobiety. Nie był to obraz piękny ani nawet ładny, nie była to też rozległa panorama, lecz widok mocno ograniczony, duszny, przytłaczający. Wszystkie myśli tej kobiety pochłaniała jedna – majątek. Był jej pragnieniem i celem działania, jednak talentów do robienia interesów została pozbawiona. Nie założyła żadnej firmy, nie umiała dobrze zainwestować ani przeprowadzić zyskownych operacji giełdowych. Pozostawało to poza jej możliwościami, a w jej zasięgu była tylko własna rodzina. Z nią postępowała twardo, bez śladu spodziewanych w takiej sytuacji uczuć. Przez część swojego życia prowadziła drobny interes wspólnie z jednym ze swych braci. Szybko postanowiła przejąć cały sklepik, uznała bowiem, że mienie jego, jak i innych bliskich stanowi jej przyszłą własność. Ot, należało się jej, jak psu należy się buda. Aby osiągnąć cel, obrzydzała temu człowiekowi życie, to ukrywając dokumenty, to nierówno dzieląc zyski; szykany dozowała umiejętnie, by ofiara nie rzuciła wszystkiego przedwcześnie. Po każdym udanym krętactwie rosła we własnych oczach.

Już w dzieciństwie zauważyła, że w razie braku innych argumentów czasem sam wrzask pozwala jej osiągnąć cel. Inni ustępowali dla świętego spokoju, a ona doskonaliła swą sztukę. Wielu wpada w słowotok, jednak słowotok tej niewiasty osiągał natężenie ogłuszającego krzyku. Ludzi podzieliła sobie na tych, którym zazdrościła lub których się bała, a przed którymi się płaszczyła; oraz innych – wrażliwszych, może słabszych – którymi gardziła, a których traktowała z góry, jak marny nauczyciel ucznia. Dla realizacji swych zamierzeń usiłowała wykorzystywać bliskich. To jednak było zbyt widoczne. Inni zauważali, że są traktowani instrumentalnie, i odsuwali się od niej. Wreszcie oddalili się wszyscy, a ona pozostała sama, w butelce z zielonego szkła.

138
{"b":"89139","o":1}