„Co odpowiedzieć? Od czego zacząć? Jakich tematów unikać?”, gorączkował się Adams.
– Rozumiem, że to ja sprowokowałem to wszystko. Tę całą erupcję gniewu. Muszę za to teraz zapłacić – zaczął.
– To nie jest zręczny początek rozmowy. Przeceniasz się, ulepku, stale się przeceniasz. Trudno cię z tego wyleczyć.
– Wsadziłem rękę poza granicę. W płomień czy płomienisty opar. Wiem przecież, co nastąpiło potem.
Behetomotoh przysłuchiwał się rozmowie. Sączył ze szklaneczki złocisty płyn.
– Ujrzałeś, co jest po drugiej stronie płomienia. A potem nastąpił atak Czarnych na Linię i moje przybycie do Krum. Czy właśnie to masz na myśli?
– Tak.
– Czy nie zauważyłeś, że na całej Linii za twojego pobytu było wyjątkowo spokojnie? Mimo że legioniści opowiadali co innego?
– Żołnierze lubią przesadzać, koloryzują.
– Tym razem nie przesadzali. Co jakiś czas rozkręcam ruch w interesie. Walka toczy się na całego. Ty znalazłeś się tam przypadkiem. Gdybyś nie poszedł na zwiad, ataki też by nastąpiły.
– A ten koszmarny obraz za płomieniem? Ta przerażająca, obsesyjna wizja dręczenia? Tak jest tam naprawdę?
– Oczywiście, że jest inaczej. Powiedzmy, że to była drobna inscenizacja specjalnie dla ciebie.
– Więc ci ludzie nie cierpieli? To była tylko gra, pozory?
– Wtedy nie wyglądałoby to tak przekonująco.
– Czyli jednak nie inscenizacja! To była część ich cierpienia.
– Można i tak powiedzieć.
– Więc w taki sposób się tam cierpi!
– W taki też. Zdziwiłbyś się, ile jest różnych sposobów zadawania cierpienia.
– Tamto wydawało mi się takie teatralne, jakby z obrazów średniowiecznych.
– To też jest dobry sposób.
– Nie umiecie tworzyć, dlatego posiłkujecie się pomysłami ludzi, pomysłami malarzy!
– Wymyślanie to zbyteczna umiejętność. Ludzie sami projektują cierpienia dla siebie. A pomysł jednego z nich na tysiącu następnych można pożytecznie wykorzystać.
– Średniowieczni malarze zafundowali nam cierpienia?
– Oczywiście, że nie. Każdy z moich ma taki rodzaj tortur, których się najbardziej boi. Nawet jeśli sobie tego nie uświadomi, to się boi. Wystarczy podsłuchać jego myśli i zrealizować jego obawy. Nietrudna robota. Jakoś tak jest, że każdy z was się nas boi.
– Widziałem jednak obrazy sprzed setek lat.
– Pewnie. W taki sposób też cierpią. A ja wybrałem właśnie to, bo jest ci znajome.
– Mówiłem, że jest rozgarnięty – odezwał się wreszcie Behetomotoh. – Świadomie działa i stara się jak najwięcej zrozumieć. Oczywiście, to nie oryginalny Kadmon, ale to niewielka różnica.
– To dodatkowy argument za tym, żeby oboje wrócili do mnie na dół. Trzeba ich trzymać w szczelnym zamknięciu – rzucił Leviahatannah. Behetomotoh nie odezwał się.
– To nie jest szczelne zamknięcie. Sam byłem świadkiem, jak srebrzysty lotnik uprowadził kobietę zza Wrót.
– Tak. Zdarza się to. Zawsze podstępem. Gdybym był uprzedzony, kogo zamierzają odbić, gabriele nie mieliby żadnych szans. Zgromadziłem wystarczającą ilość środków.
– Ale przecież nawet nam udało się przedrzeć pod same Wrota. Ledwie sześciu, no, ośmiu żołnierzy, bez żadnej zaawansowanej broni. Ledwie swoją pomysłowością.
– Nie mówiłem, że moi są od was mądrzejsi.
„Czarne są głupsze niż ludzie, Golcy też wydają się mniej inteligentni od innych, może i behmetim są tacy?”, pomyślał Adams.
– Gardzisz nimi, prawda?
– „On przeczytał moją myśl…?”
– Czy to znaczy, że nikt inteligentny nie pójdzie za tobą?
– Sam odpowiedz na swoje głupie pytanie. Adams milczał, więc Leviahatannah kontynuował:
– Ilu wróciło z waszej wyprawy?
– Ja i Pachom.
– Znaczy, że inteligencja osobista nie jest najważniejsza. Zostaliście pokonani przez głupszych i przez „bezwładnych”, jak o nich mówiliście. Pobyt w Krum będzie wystarczającym zabezpieczeniem przed waszą ucieczką do Haddammah.
– W istocie mam mniej powodów, żeby zatrzymać dziewczynę – odezwał się Behetomotoh. – Jej wpis do ewidencji osobowej jest relatywnie świeżej daty. Nie jest niemożliwe, że nie urodziła się w Mieście pod Skałą.
– To jest mieszkanka Krum, córka Szoszannah i Nohabaala. Zaraz po urodzinach została wpisana do ewidencji osobowej. Powinna więc wrócić do miejsca zamieszkania.
– Po urodzinach…? – Behetomotoh spojrzał krzywo.
– No co? Specyfika życia w Krum wymaga, żeby urzędnik nie był obecny przy narodzinach. Rodzice sami przynoszą simbolon nowo narodzonej dziewczynki, który zostaje zdeponowany w warowni. Odbiera go dopiero małżonek.
– Ja mam simbolon Renaty. Jest wśród przedmiotów zdanych przeze mnie przy aresztowaniu. Wystarczy sprawdzić ich listę. Protokół został podpisany przeze mnie i przez Bielenia.
– Okradłeś archiwum?! – w głosie Leviahatannaha zabrzmiała groźba.
– Dobrze wiesz, że to niemożliwe. Któż mógłby z gołymi rękami włamać się nad oczodoły Krum, twojej twierdzy, strzeżonej siłą behmetim i strachem sidlącym duszę każdego mieszkańca Krum. Nikt oprócz behmetim tam nie wszedł. A gdybym jako jedyny w historii nawet to pokonał, jak miałbym znaleźć pomieszczenia, w których przechowują akta osobowe?
– On argumentuje bardzo przekonująco – zauważył Behetomotoh. – Wydaje się wielce nieprawdopodobne, że ukradł simbolon z twojego archiwum.
Leviahatannah znów zaczął się nerwowo przechadzać. Przy zakręcie pod ścianą skosił z komody narzędziowej tekturową teczkę z aktami. Tymczasem Behetomotoh zamienił z kimś parę słów przez telefon.
– Zgadza się. Adams jest w posiadaniu rzeczonego simbolonu. Jest to pozycja umieszczona wśród długiego wykazu. Nie dało się jej dopisać, nie da się jej też wymazać ani utargać.
– Jak zatem wymknęło się to z moich rąk? – Ciężko sapnął olbrzym.
– Simbolon wydano Drubbaalowi, jako jej mężowi. Małżeństwo bardzo szybko miało dojść do skutku – wyjaśnił Behetomotoh. – Jednak sotnik tylko zabezpieczył sobie prawa do Renaty i nadal pełnił służbę. Stąd braki w ewidencji.
– A ty skąd to wiesz!?
Behetomotoh okrągłym ruchem wskazał na aparat telefoniczny.
– Noo… – powiedział.
– Coś nie chce mi się wierzyć… Maczałeś w tym swoje łapy. Behemotoh wlepił w niego lodowaty wzrok. Krew odpłynęła mu z twarzy. Wyglądał teraz przerażająco. Leviahatannah zamachał rękoma. Zwrócił się do Adamsa:
– Pewnie uprowadziłeś tę dziewczynę! – ryknął.
– Ona jest pod moją opieką. Na to mam zaświadczenie sotnika Reutela. Też jest wśród mojego zdeponowanego mienia.
– Wy obaj! To wy obaj uknuliście przeciw mnie! – Twarz Leviahatannaha posiniała z gniewu. – To nie jest żaden Haddam, tylko twój podstawiony współpracownik, jak ten tam w kącie, badawczo śledzący każdy mój ruch! – wrzeszczał, celując potężnym paluchem w Ciakena. – Chcesz ode mnie wyciągnąć tę dziewczynę, bo to dobry materiał…! Chcesz całą historię rozegrać u siebie!
– Rozegrać po swojemu!
Behetomotoh, wsparty obiema dłońmi o biurko, przypłaszczył się, jego ślepia zmatowiały, poszarzały.
– Jak śmiesz…! – syknął, a jednocześnie z jego gardzieli wydobył się przeraźliwy wizg.
Leviahatannah urósł nad nim w górę mięśni, łusek, płetw; jego głowa stale nabrzmiewała. Nagle od dołu, ku jego szerokiemu gardłu, pokrytemu fałdami łuskowanej skóry, wystrzelił rozszalały Behetomotoh, wyciągając jednocześnie wszystkie cztery kończyny zakończone długimi jak sierpy pazurami. Ostrza zazgrzytały po zrogowaciałej skórze, pociekła posoka.
Leviahatannah rozdziawił paszczę wielkości garażu, zionął w przeciwnika odurzającym smrodem, a jednocześnie wszystkimi porami skóry wydzielał litry, hektolitry potu. Po chwili poziom cieczy sięgał kolan. Sufit i ściany pokoju przesłuchań uciekły gdzieś w dal. Adams stał na otwartej przestrzeni. Obaj walczący coraz głębiej brodzili w cieczy wydzielanej przez Leviahatannaha. Behetomotoh wpił się w jego ciało, zgrzytał pazurami po rogowych łuskach, rozcinał skórę między nimi. Leviahatannah w wodzie czuł się znacznie pewniej, potężnymi płetwami na umięśnionych trzonach raz za razem uderzał napastnika. Nagle ostra krawędź sztywnej płetwy piersiowej ucięła jedno z ramion Behetomotoha. Trysnęła czarna jucha.
Behetomotoh straszliwie ryknął z bólu, jednak już po chwili wystrzelił parą dodatkowych ramion i jeszcze jedną, i jeszcze. Osiem nowych ramion żarłocznie wpiło się w przeciwnika. Leviahatannah wystrzyknął z nozdrzy fontannę wody, zatrzepotał kurczowo, wypuścił tuziny, setki dodatkowych płetw, wyposażonych w tnące krawędzie; każdą z nich próbował zawadzić wiszącego na nim Behetomotoha. Wreszcie celnym uderzeniem zrzucił go z siebie. W garściach spadającego pozostały całe spłachcie skóry Leviahatannaha.
Ciaken podszedł do Adamsa i szybko zrobił mu zastrzyk. Ręce śledczego drżały.
Chwila wytchnienia pozwoliła Leviahatannahowi uformować pysk siedmiokroć większy niż krokodyli, a płetwy przekształcić w krokodyle odnóża, nie cztery, ale dla pewności czterokroć czterdzieści i cztery. Tak uzbrojony, rozdziawił paszczę jak jaskinię i wijącym się ruchem ruszył ku przeciwnikowi. Ten również nie zmarnował tych kilku sekund przerwy w starciu. Przybrał na masie, wsparł się na czterech słupowatych kończynach hipopotama i rozwarł paszczę jak wrota hangaru. Od jego ryku zadrżało powietrze. Teren, gdzie stał, uniósł się nieco do góry, ponad poziom cieczy, w której taplał się Leviahatannah.
Z ogłuszającym rykiem obaj przeciwnicy zwarli się w walce. Potężne kłapnięcie krokodylej paszczy rozdarło szarą, gumowatą skórę hipopotama, ukazując warstwy białawego tłuszczu. Tłuszcz zaczął wzbierać, kipiąc białą, kleistą masą, pęczniał wokół w bulgoczące kalafiory. Zakleił paszczę smoka. Wtedy, wydzielając smród jakiegoś chemikalium, szybko zaczął tężeć i zmieniać barwę. Smok pluł i krztusił się, starając opróżnić gardziel z kleistej masy. Hipopotam raz i drugi szarpnął kołkowatymi zębami jego pokrytą łuskami skórę. Rozorał ją głęboko. Strugą pociekła zielonawa posoka. Liczne zęby hipopotama łatwo wyłamywały się, pozostając w ciele jaszczura. Wokół nich w przyśpieszonym tempie przebiegały procesy gnilne.