Łuski smoka zakiełkowały lufami setek dział, natychmiast otwierając zmasowany ogień na wprost w przeciwnika. Z rozrywanej skóry hipopotama wyległy tłumy behmetim, niosące krwawe sztandary, oddziały wsparte dywizjami czołgów i innych machin bojowych. Spomiędzy łusek smoka runęły im naprzeciw falangi lewtanim, wspartych ciężkim sprzętem, a biegnących też pod czerwonymi sztandarami.
Mundury jednych w czerni, a na czapkach drugich błękitne otoki. Znaki na ich sztandarach niewiele różne, w czerni i bieli lub w złocie.
Coś niedobrego działo się ze wzrokiem Adamsa: wszystkie otaczające przedmioty dostały nagle tęczowych obwódek, ryk bestii splecionych w śmiertelnym starciu i detonacje wybuchów zaczęły rezonować w jego głowie dziwacznym echem. Cofnął się i oparł o ścianę, kręciło mu się w głowie. Przy okazji zauważył wykrzywioną w straszliwym przerażeniu zielonkawo-bladą twarz Ciakena. Przodownik tkwił jak przymurowany, nie mogąc oderwać wzroku od zmagań władców.
A tam znów nastąpiła zmiana. Na ciele Behetomotoha, szczelnie pokrytym jego oddziałami, w dymie wybuchów nagle zarysowały się periodyczne segmenty, na boki wystrzeliły pary odnóży, a ręce przemieniły się w masywne kleszcze o ostrych krawędziach. Nad tułowiem zawisnął jadowy kolec, kończący ruchliwy zaodwłok. Tak masywny, że jedno, drugie celne ukąszenie i wodny olbrzym powinien paść bez życia.
Jednakże Leviahatannah nie próżnował. Wyciągnął ku przeciwnikowi olbrzymie homarze kleszcze, zdolne bez trudu jednym kłapnięciem przepołowić skorpiona. Z każdą chwilą na ciele pokrytym armiami walczących wyrastały mu kolejne pary równie mocarnych ramion.
Skorpion miotał ku niemu kolec za kolcem, jednak te, zestrzeliwane ogniem artylerii, rykoszetowały od pancerza gigantycznego skorupiaka.
– Adams, wracamy do celi… – Ciaken wreszcie zdobył się na jakieś działanie.
Adams odwrócił się: przed nim były otwarte drzwi, dziwaczne, absurdalnie wykrojone w pejzażu.
– Tędy, szybko. Wchodźcie, nie utrzymam ich długo otwartych. Adams szedł korytarzem, zataczając się jak pijany. Oszołomienie wywołane narkotykiem rosło z każdą chwilą. Do celi Ciaken dowlókł go, trzymając pod ramiona.
Przerwa w przesłuchaniach trwała krócej, niż można było się spodziewać. Po siedmiu dniach Adams został wezwany do nadkomendanta.
Gabinet znów miał normalny sufit oraz ściany, znowu mieścił się w swych dawnych rozmiarach. Adams próbował wypatrzyć szczeliny, ukryte mechanizmy odsuwające ściany – nic z tego: zwykły mur, pokryty starą warstwą jasnobrązowej farby klejowej, pod sufitem czarne płaszczyzny zestarzałego kurzu, wiszące ze stropu czarne łachy, uformowane z drobinek kurzu czy brudu, oraz strzępy starych pajęczyn. To nie mogło się utrzymać w pomieszczeniu o ruchomych ścianach. Badawcze spojrzenia Adamsa zostały zauważone przez śledczego. Ciaken uśmiechnął się krzywo, ale nie odezwał się.
Skórę na twarzy i na dłoniach Człekousta pokrywały świeżo zrośnięte czerwone blizny; odznaczały się kropki po dopiero co zdjętych szwach. Gestem wskazał Adamsowi krzesło.
– To godne ubolewania, że dwóch wysokich funkcjonariuszy używa wobec siebie tak niewyszukanych słów – powiedział na wstępie. – I to jeszcze w obecności podsądnego.
Adams wytrzeszczył na niego zdumione oczy.
– Zaręczam, że była to wyjątkowa sytuacja. Pierwsza w mojej karierze zawodowej i mam nadzieję ostatnia. Pan z Morza przeprosił mnie za to surowe określenie. Musicie zrozumieć, że wytrzymałość nerwowa każdego, nawet władcy, ma swoje granice. Jest oczywiste, że słowo „współpracownik” było tu jak najbardziej nie na miejscu. Ufamy sobie tak bardzo, że Panu z Morza pomagają niemal wyłącznie moi behmetim, natomiast ze mną, w Mieście pod Skałą, pracują tylko jego współpracownicy, lewtanim.
– Przecież…
– Taak…? – Człekoust spojrzał z uwagą. – Ach, zastrzyk – sam sobie odpowiedział na pytanie. – Oczywiście, dostaliście zastrzyk z halucynogenu, ponieważ przez przypadek staliście się świadkiem różnicy zdań między funkcjonariuszami. Taka sytuacja jest niedopuszczalna.
„Łże w żywe oczy”, pomyślał Adams. Behetomotoh uśmiechnął się do niego kwaśno.
– Widzieliście zdumiewające zdarzenia? Może feerię barw…? Jakieś kształty? Materializujące się myśli?
Adams nie wiedział, czy i ile powinien relacjonować.
– To wizje. Halucynacje po przyjęciu mocnego chemikalium. Tak działa podany wam środek – powiedział Człekoust. Podszedł do szafy narzędziowej i wydobył stamtąd pękatą butelkę. Nalał Adamsowi szklaneczkę.
– Skosztujcie tym razem czego innego, to pynuj. Warto mieć trochę miłych wspomnień z pobytu w moim urzędzie.
„A w środku koźle szczyny”, pomyślał Adams. Napój miał jednak przyjemny smak, sztych drożdżowy dodawał gładkości.
– Może jednak nie chcecie? Nie będę was zmuszał.
– To dobry pynuj. - Adams wolno sączył napój. Behetomotoh dolał sobie do pełna. Jego twarz zarumieniła się już po kilku pierwszych łykach. Rysunek czerwonych blizn zyskał na wyrazistości.
– Dalej mi nie wierzycie. – Uśmiechnął się nadobywatel. – No, przecież nie pozabijaliśmy się, prawda…? Siedzę przed wami, Adams. Czy tak wyglądałbym, gdyby wasze wizje były prawdą?
Adams skinął głową.
– Co teraz będzie z nami obojgiem? Z Renatą i ze mną?
– Decyzja zostanie podjęta – Behetomotoh spoważniał. – Jednak na razie oboje pozostaniecie w Mieście pod Skałą. Nikt nie będzie wymuszał na mnie błędnych decyzji. Nawet mój stary znajomy i doświadczony współpracownik.
– Ibn Khaldouni żyje, dlaczego więc mnie nie zwolniono?
– To rzuciłoby niekorzystne światło na sprawę Renaty. Zwalniając was, utraciłbym podstawę do przetrzymywania jej u siebie. A tego chyba nie chcecie…?
Adams spojrzał na niego z niepokojem. Człekoust odpowiedział mu znaczącym spojrzeniem.
– Nie trzeba mnie trzymać za kratkami, przecież bez Renaty nie ucieknę.
Człekoust pokiwał głową.
– Ta sprawa zostanie rozważona. Nie jest wykluczone, że uzyskacie status rezydenta. Wówczas wolno przebywać na komendzie bez formalnego oskarżenia. Nadanie statusu nie powinno mieć wpływu na decyzję w waszej sprawie. – Nadkomendant spuścił wzrok i zajął się aktami.
Śledczy wyprowadził Adamsa.
Strażnik Clfugg zaczął dostarczać im kupy brudnej odzieży do pralni. Mieli ją przeglądać, łatać dziury i przyszywać guziki. Robota należała do niego, ale Clfugg wolał zlecić ją spokojnym więźniom. Liczył im po pół sycela za partię.
Ibn Khaldouni pośpiesznie czyścił miskę z zupy. Wycierał resztki płynu czarnym chlebem. Ostatnio strażnik bawił się z nimi, wpadając do celi, zanim skończyli obiad, i przemocą odbierając nie dokończone jadło. Adams ostentacyjnie nie śpieszył się: teatralnym gestem wręczał resztki swojej zupy wywiadowcy, z miną: „Zjedzcie. Wy, Ribnyj, też się pożywcie”. Wkrótce jednak będzie musiał z tego zrezygnować, bo głód doskwierał coraz bardziej. Możliwe, że Ribnyj pozazdrościł im dodatkowego źródła dochodu.
– Nie mogę zdążyć – burknął Ibn Khaldouni. – Nie potrafię jeść w takim tempie.
– Mści się, że kiedyś wymusiłem na nim należyte wydawanie posiłków. Odczekał siedem dni i zaczęło się…
Ibn Khaldouni kilkoma haustami wychłeptał resztę z miski i dławiąc się, przełknął ostatnie kęsy chleba.
– Noo – powiedział i zadowolony rozsiadł się na pryczy. Adams, rozwalony na sąsiedniej, już od jakiegoś czasu z uśmiechem śledził starania towarzysza.
– Po co iść do Nieba? – spytał. – Dlaczego ty, Khaldouni, chcesz się tam dostać?
– Wystarcza mi, że wiem, gdzie mogę trafić w przeciwnym wypadku… – mruknął stary, na postrzępionej brodzie zebrały się zbłąkane krople zupy.
– Ale nawet ty nie wiesz, co cię tam czeka?
– Tak. Nawet ja.
Kroków wesołego strażnika jakoś jeszcze nie było słychać na korytarzu.
– Nie wiem, ale sporo mogę się domyślić – dodał, widząc, że Adams oczekuje na precyzyjniejszą odpowiedź.
– Na ten przykład czego?
– Może tam nie od razu będzie sama radość i szczęście…?
– A bezczynności już najmniej?
– Jak to?
– Zwyczajnie. Nie pomyślałeś, że jesteś tutaj przygotowywany do pracy, do sprostania jeszcze trudniejszym, ale pasjonującym wyzwaniom?
– Taka nagroda?
– Ulubiona praca może być nagrodą. Jeśli jej podołasz, niesie wielką satysfakcję. Przynajmniej mnie… – Z triumfem na twarzy odsunął błyszczącą miskę.
– Trud, wysiłek… Tylko tyle?
– Aż tyle. Może idący w radosnym korowodzie do Miejsca Płomieni zostają zwyczajnie odrzuceni albo sami nie chcą podjąć następnych zadań…?
– Dlatego cierpią?
– Może wolą to cierpienie od czego innego? Dlatego zostają w Miejscu Płomieni na zawsze.
– A ty, Khaldouni?
– A ja coraz częściej myślę o nieznanych wyzwaniach, które mnie tam czekają. Może pora skończyć pobyt w Mieście pod Skałą.
Na korytarzu rozległy się kroki strażnika. Dzisiaj to on przegrał wyścig kulinarny. Nie uzupełni służbowej racji resztkami porcji więźniów.
Wrócili do rozmowy dwa dni później. Zebrało się trochę nowych pomysłów z kolejnych spacerniaków.
– Jeśli Człekoust sugeruje, że były tylko dwie generacje dzieł stworzonych, to dla mnie jasny argument, że jest inaczej – zaczął Ibn Khaldouni.
– Inaczej? – Adams wyciągnął się na pryczy z rękami pod głową. Bardziej zaprzątało jego myśli, czy Człekoust uwolni Renatę.
– Przegonili mnie po wybiegu, ale Ciaken drzemał na krześle w cieniu, więc miałem sporo czasu na rozważania. Widzisz, tu może siedzieć tajemnica Nieba. Może nią być trzecia generacja dzieł stworzonych. Dla której ty będziesz grał rolę tych… – obejrzał się z teatralną ostrożnością – tych, co nas tutaj otaczają. Pozbawionych zdolności tworzenia.
– Pierwszych? – Adams podsunął mu legalne słowo.
– Właśnie.
– Albo rolę gabrieli. - To wolno było wypowiedzieć.
– Właściwie to chciałem powiedzieć: rolę osobistego opiekuna, inspiratora, przewodnika. Będziesz miał wgląd w naturę wszystkich światów i pozaświatów, co ci przyobiecano jako nagrodę, ale jednocześnie będziesz miał kupę odpowiedzialnej pracy.