Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przecież historia istot żywych to historia nieustannego wymierania. Umiejętnie ułatwiając wymieranie niechcianych gatunków, można według swego zamysłu uformować świat cudzych stworzeń. A skłaniać do wymierania to on może…

– Ale Czarnych nie ma ani tutaj, ani w Haddammie.

– Może obecnie ani tu, ani tam nie docierają. Sporo ich przedstawień, więc może kiedyś były w Haddammie, a może znowu się pojawią.

Chwilę obaj milczeli.

– Nie rozumiem natomiast tych dziwnych kaprysów czasu – Adams podjął po chwili. – Jakby im bliżej końca Mostu, tym czas biegł szybciej, a wreszcie na płaskowyżu wyprawiał dziwne harce.

– Skoro tamta strona jest bezczasowa, to im jej bliżej, ogólna zasada świata załamuje się coraz bardziej. – Ibn Khaldouni usiadł w kucki i poruszył wielkim paluchem stopy. – Jestem głodny – powiedział. – Dlaczego nigdy nie wiadomo, kiedy przyniosą jedzenie? Powinny być tu przecież jakieś reguły. Wtedy moglibyśmy się przyzwyczaić do głodu.

– Nawet jak przyniosą w porę, to specjalnie rozlewają zupę. Przecież nie jest trudno trafić chochlą do miski.

Doszedł ich hałas z korytarza. Może to z opóźnieniem zadziałała bariera ograniczająca wymianę informacji?

Ciaken chwilę mozolił się z zamkiem.

– Adams – rzucił. – Człekoust chce z wami rozmawiać. Przed wyjściem z celi skuł więźnia.

Uombocco siedział za biurkiem, obie dłonie wsparł o blat. Adamsa posadzono na taborecie naprzeciw niego.

– Rozkuć aresztanta – rzucił.

Adams skwapliwie wziął się do rozcierania zdrętwiałych przegubów.

– Postanowiłem wycofać wobec was zarzut zamordowania Ibn Khaldouniego.

– Czy w takim razie jestem wolny?

– To nie zależy tylko ode mnie. – Człekoust spojrzał krzywo. Adams znieruchomiał.

– Jak się domyślacie, waszego zwrotu domaga się pan Leviahatannah. Pozostawiliście za sobą sporo niezałatwionych spraw.

Sprawdzały się najgorsze przeczucia. Perspektywa powrotu na powierzchnię oddalała się.

– Skoro uciekłem z Miasta pod Skałą, to mój pobyt w Krum był nielegalny.

– Tak. Trzymając się tej linii obrony, może uda mi się nie dopuścić do wydania was Leviahatannahowi, Adams, lub przynajmniej ograniczyć wasz rekompensacyjny pobyt w Dolnym Mieście.

Adams dopiero teraz zaczął bać się naprawdę.

– Wtedy jednak sprawa powrotu Renaty jest raczej przesądzona. Ta sama argumentacja, to znaczy oparta na analizie legalności pobytu, niezbicie pokaże, że dziewczyna powinna zostać zawrócona do Krum. Na dodatek pojawia się kwestia oszustw finansowych.

– Oszustw finansowych…?

– No, tak. Niespłacone tarhatum. Niewyjaśniony ubytek w rejestrze obywatelskim.

– Można zarzucić linię obrony opartą o brak legalności mojego pobytu w Krum?

Człekoust przyjrzał się mu uważnie.

– Nie wiem. Nie wiem, jak będzie argumentował Leviahatannah.

– Więc co teraz będzie z Renatą…?

– Do podjęcia decyzji pozostanie w Mieście pod Skałą. – Człekoust uniósł brwi.

172.

Następnego dnia Adams znowu został na krótko wezwany do Człekousta. Nie założono mu kajdanek. Czarna harpia na biurku siedziała na swojej ptasiej masce. Dwuznacznie uśmiechała się do Adamsa i rytmicznie to składała, to rozpościerała skrzydła; jednocześnie, dla utrzymania równowagi, szeroko rozstawiała nogi.

– Gdyby przedstawiono wam wybór, to gdzie chcielibyście pozostać: w Krum czy, w Mieście pod Skałą?

– Tam, gdzie zostanie Renata. Chcę być z nią.

– Sprawa Evy Renaty nie jest przedmiotem tej decyzji. Gdzie wolelibyście pozostać?

– Tutaj. W Mieście pod Skałą.

Uombocco skinął głową i coś odnotował w aktach.

– Właściwie byłem pewien waszej decyzji, Adams, jednak musiała paść z waszych ust. – Uśmiechnął się.

Adams patrzył na niego z niepokojem. Nie wiedział, czy właśnie nie popełnił błędu.

– No, nie mogłem was bronić przez wydaniem do Krum, jeśli sami tego nie chcecie.

– Co będzie z Renatą?

– Ta sprawa teraz nie jest dyskutowana. Wasza decyzja nie miała tu najmniejszego znaczenia. Nie będziemy dzisiaj więcej o tym rozmawiać… – urwał.

Znowu wypełniał rubryki obszernych kwestionariuszy. Przekładał papiery, klął, kiedy się pomylił, znowu coś kreślił, uzupełniał.

– Swoją drogą, nie dziwię się, że wybraliście moje Miasto pod Skałą – mruknął. – Panują tutaj te same prawa, co na górze, w Haddammie.

– W twoim mieście rządzą inne prawa niż na powierzchni.

– Te same. – Behetomotoh wzruszył ramionami. – Gdyby pojawiło się drobne odstępstwo, świat wyglądałby zupełnie inaczej. Nie dałoby się w nim żyć. Stałe fizyczne są identyczne.

– Stałe fizyczne może tak. Ale można tu słuchać głosów terofim, a manu zgina się zmoczone wodą.

– Terofim wydaje dźwięk, bo moneta uciska zakonserwowaną tkankę, z której zaczynają uchodzić gazy. Nie można za często słuchać wyroczni, bo gaz musi się zebrać w rozpulchnionej tkance. Manu zgina się, bo namaka.

– Ale terofim mówi.

– Kto chce, może doszukiwać się w tych dźwiękach podobieństwa do ludzkiej mowy.

– To nie tak. Ja zrozumiałem wypowiedź terofim, chociaż wcale nie usiłowałem się niczego doszukiwać.

– A cóż zabrania przypadkowym dźwiękom układać się w zrozumiałą mowę…?

– Rachunek prawdopodobieństwa.

– Och, tylko rachunek prawdopodobieństwa! – westchnął Behetomotoh. – Pytałeś o prawa fizyki, a tu ledwie spełnia się mniej prawdopodobny scenariusz wydarzeń.

– Dzięki czemu?

– Powiedzmy, że to mały prezent dla ludności.

– Amanu…?

– Drobniejszy prezent, bo informacja mniej dokładna.

– W ten sposób ich sidłasz.

– Dlaczego sidłam?

– Bo dzięki tobie zaglądają w przyszłość i nie chcą tej możliwości stracić.

– Och, oni już dawno się przyzwyczaili. Dla nich to najzwyklejszy element rzeczywistości.

– To wielka różnica między Haddammah i Miastem pod Skałą.

– Przesada, Adams… Były czasy, kiedy i w Haddammie terofim działały, manu działały.

– Chciałeś powiedzieć: ludzie wierzyli w takie wyrocznie?

– Niee. One działały w Haddammie, jak tutaj działają.

„On mówi prawdę”, pomyślał Adams. „W historii świata takie zjawiska mogły manifestować się z różnym natężeniem. Beda w ślad za Grzegorzem uważał, że wiek cudów przeminął. Cuda obserwowane przez niego w Northumbrii zaskoczyły go niezwykle. To wtedy jedna epoka się kończyła, a zaczynała następna…?”

– Straciłeś władzę nad powierzchnią…? – Adams przerwał przedłużające się milczenie. Nie lubił badawczego wzroku nadobywatela.

– Akurat ja nigdy nie miałem władzy nad powierzchnią. Trochę miejsca pod Skałą wśród kamieni to całe moje państwo… Mówiłem ci to już kiedyś.

– To dlaczego przestały działać?

– Widać nie są już potrzebne.

– Bo wszyscy podążają w radosnym korowodzie ku świetlanej przyszłości?

Behetomotoh posłał Adamsowi dłuższe spojrzenie.

– Zgrabnie powiedziane – mruknął.

– Oświetlonej blaskiem Płomienistych Wrót…?

– Podobno szedłeś w mroku.

– Na końcu są Płomieniste Wrota.

– Na końcu tej drogi jest władca.

– Ty?

– Oczywiście, że nie ja, lecz Samahael. To też powinieneś wiedzieć. Nie musi wysilać się dla pojedynczych ludzi, skoro i tak wszyscy idą ku niemu.

– Taką silną władzę posiada?

– Wystarczającą. Gdyby osłabła, zaraz pojawiliby się pojedynczy opętani, skuteczne wyrocznie, trafne przepowiednie, takie tam różne… Trzeba by pracować nad każdym przypadkiem oddzielnie.

– Wywalczył taką władzę?

Człekoust rozejrzał się spłoszonym wzrokiem.

„Co on udaje? Któż mógłby akurat jego podsłuchiwać?”, pomyślał Adams. „Czyżby Leviahatannah konkurował z nim o władzę nad Miastem pod Skałą…?”

– Lepsze słowo to „zdobył” – powiedział Człekoust. – Ale zadecydowały ustalenia.

173.

Gdy Adams wrócił z przesłuchania, Ibn Khaldouni spał jak zabity.

Dopiero koło południa następnego dnia Ribnyj zbudził go zastrzykiem. Ibn Khaldouni wodził wokoło nieprzytomnym wzrokiem, przepastnie ziewał i zamierzał ułożyć się do dalszej drzemki. Dopiero surowo napomniany przez śledczego usiadł na pryczy, opierając się plecami o ścianę. Zaraz zresztą znieruchomiał, zupełnie jakby już zdołał zasnąć w niezbyt wygodnej pozycji.

– Czy wyrazicie zgodę, Adams, na założenie galowych kajdanek? – spytał niepewnie funkcjonariusz.

– Ja…? Zgodę?

– No, tak. Formalnie nie jesteście aresztowani, a wypada, żebyście do rozmowy z panem Leviahatannem zostali skuci.

– A mogę odmówić?

Ribnyj wił się jak piskorz. Krzywił twarz w grymasach.

– Co się stanie, jak odmówię?

– Obetną mi rację żywnościową na trzy dni.

– Dobra. Niech wam będzie, Ribnyj. Ale przez tydzień nalewacie nam zupę równo.

– Zawsze tak nalewam.

– Czasem coś się rozleje. Kroplę uronicie, to dolewka. Dla mnie i dla Ibn Khaldouniego. Zgoda…?

– Zgoda.

Adams wystawił przed siebie przeguby.

– Ale delikatnie: nie zaciągajcie za mocno.

Śledczy zamknął na nich rzeźbione dyby. Ruszyli znanym korytarzem. Ścierwo psa milicyjnego zupełnie zapadło się w sobie. Z braku wilgoci procesy gnilne przegrały z wysychaniem. Trupim odorem zawiewało od niego tylko w najbliższej odległości. Dla odmiany trzeba było uważać na świeże odchody pozostawione przez inne psy służbowe, bez wątpienia rottweilery.

Po drodze przejął ich przodownik Ciaken.

„Wygląda, że sprawa jest rzeczywiście poważna”, pomyślał Adams. „Czy możliwe, żeby Gruby był skłócony z Przystojniakiem?”, zastanawiał się, jaką linię przyjąć w rozmowie z Leviahatannahem. „Czego Gruby może chcieć?”

Przez otwarte drzwi pokoju przesłuchań uderzyła fala smrodu. Leviahatannah zerwał się z krzesła na widok Adamsa i zaczął się nerwowo przechadzać.

– Podobno rozumiesz znacznie więcej, niż ci powiedziano – rzucił twardo. Jego odzież była przesiąknięta szerokimi plamami potu; stąd ten wiercący w nosie kwaśny odór. – Znasz nazwy, których ci nie powiedziano. Rozumiesz, co się dzieje… – nadobywatel wpatrywał się w twarz Adamsa.

122
{"b":"89139","o":1}