Adams zaczął poważnie rozważać przyznanie się do zabicia Ibn Khaldouniego. Nieuchronność tortur była nie do zniesienia. Co wieczór wiedział, jakiego bólu doświadczy następnego ranka, wiedział też, że nie ma od tego odwołania. Ta świadomość kruszyła wolę, jak ziarna piasku pod obcasami przechodniów ścierają kamienne stopnie.
W czasie przesłuchań Adamsa parokrotnie zajrzał Behetomotoh. Mówił niewiele; raz lub dwa mu przyłożył; sprawiał wrażenie, jakby nie słuchał jego zeznań. Na ogół zajmował się swoimi obowiązkami, przykazywał, żeby śledczy uważali na jego biurko i komodę – przesłuchania odbywały się przecież w jego gabinecie. Raz zrobił awanturę Ribnyjowi, kiedy krew po zerwanym paznokciu nakapała na wykładzinę.
Pozbawione paznokci, gojące się palce nie miały zwykłej sprawności. Adams niezdarnie próbował zawiązać strzępy podartej kapoty. Rękaw odpruł się już prawie na połowie obwodu. Hałas na korytarzu wywołał gęsią skórkę na grzbiecie. „Przecież już rano było przesłuchanie”, pomyślał. Zaczęły mu się pocić dłonie. Musiał przerwać krawieckie mozoły: palce zbyt mu drżały.
Kroki na korytarzu zbliżały się.
„Wygląda, że kroi się pokazówka”. Prestiżowe przesłuchania w obecności gościa z reguły urządzano po południu. „Dawno Grubego nie było. Pewnie znowu przylazł z dołu”.
Adams zerknął na drzwi. Stopa bolała po świeżo zdartym paznokciu. Nie było sensu podbiegać do judasza: wtedy droga do pokoju przesłuchań będzie krótsza. A tak można będzie gramolić się z rozścielonych koców. Nieuchronne nadejdzie kilkadziesiąt sekund później. Jednak opuścił stopy na posadzkę, żeby potem w pośpiechu nie urazić świeżej rany.
Tym razem jednak nie wzięli go na przesłuchanie. Funkcjonariusz Clfugg sprowadził drugiego aresztanta. Clfugg nie przesłuchiwał osobiście Adamsa, chociaż kilkakrotnie prowadził go do pokoju przesłuchań, pełnił straż przy drzwiach, kiedy Ciaken czy Bieleń zadawali nie kończące się serie pytań, zwykle też pomagał przytrzymać Adamsa, kiedy przesłuchujący bił go lub zrywał mu paznokcie. Miał szeroką, bezmyślną twarz, pokrytą dziesiątkami zaskórniaków i krótki, perkaty nos. Zamiast brwi – proste, wąskie kreski – blizny po wypadku albo operacji plastycznej, jak przypuszczał Adams.
– To wy tu jesteście…? – funkcjonariusz zdziwił się jego obecnością. – Myślałem, że cela jest już wolna… – zawahał się. – Nie szkodzi. Tak też może być.
Clfugg rozłożył nowemu pryczę.
– Ten tutaj nazywa się Adams – rzucił. – Będzie starszym sali.
Nowy spojrzał spode łba na sąsiada.
– A wy, Adams, co rano przy obchodzie będziecie składać raport o stanie sali – dodał milicjant i wyszedł.
Adams spodziewał się nowych szykan: nie miał przecież pojęcia, jak ma wyglądać forma raportu.
Nowy odstawił swój nocnik do kąta. Na pryczę rzucił zawiniątko z betami. Na zewnątrz Clfugg mocował się z nienaoliwionym zamkiem. Zgrzyt ucichł, a z korytarza dobiegło coraz cichsze człapanie funkcjonariusza.
Nowy siedział zgarbiony, stale przechodziły go dreszcze. Spod narzuconego kaptura wystawały zmierzwione, siwe włosy i długi, pogruzłowany nos. Zaniedbana broda sięgała na pierś.
– Masz gorączkę? – Adams spytał nowego.
– Jak cholera. – Szczęki tamtego dzwoniły. – Aż mi się ćmi we łbie. – Zrzucił kaptur.
Adams skądś pamiętał ten ton. Dotknął pochylonego czoła: było rozpalone.
– Człowieku, ty ledwie żyjesz. Trzeba ściągnąć medstrażniczkę. Znam ją, to porządna funkcjonariuszka. Nie bije bez powodu.
– Do mnie nie przyjdzie. Oni mnie tu nie leczą. Stary ułożył się na pryczy i zwinął w kłębek. – Lepiej przykryj mnie drugim kocem.
Adams spełnił jego prośbę. Koc oparł się na wystających gnatach leżącego: wysoki mężczyzna musiał być zupełnie zagłodzony.
– Podeprzyj czymś tę pryczę, bo się kiwa. Zaraz się przewróci, a ja spadnę.
Adams z niedowierzaniem spojrzał na nieruchomy blat, solidnie zawieszony na dwóch grubych łańcuchach.
– Pewnie zamocowane – powiedział. – Porządna robota.
– Aha. Ale dzisiaj kołysze. Pewnie będzie sztorm – jęknął stary. – Gdzie oni mnie znowu wiozą?
Adams pobiegł po wiadro. W ostatniej chwili zdążył je podstawić choremu. Celę wypełnił żrący odór wymiocin.
– Dyżurna! Strażniczka dyżurna! – Adams zawołał do kratek judasza. – Potrzebna medstrażniczka.
Nowy przestał wymiotować; teraz oddychał chrapliwie, ale równo, może zapadł w drzemkę.
Na korytarzu załomotały podkute buciory. Jednak to nie była medstrażniczka, a Ribnyj i jego tępa, zacięta, ponura gęba. Czuć było od niego grochówkę, jeszcze coś tam mamlał w gębie. Jednym uchem słuchał Adamsa. Niechętnie zerkał na wijącego się po łóżku starego.
– Wezwę babę – burknął. – Az wami chce rozmawiać nadkomendant. Poprawcie te swoje łachy, Adams. Zapiąć guziki, wszystkie i równo. Koszula do gaci. Wyglądacie jak łajza.
Adams poprawiał odzienie.
– Nos chce urwać od tych rzygowin – powiedział Ribnyj.
– Ten człowiek jest ciężko chory.
– Obrzygał was?
– Nie.
– Dobra. Idziemy.
Na korytarzu dla odmiany cuchnęło zgnilizną i psimi odchodami. Ścierwo psa milicyjnego wciąż nie zostało usunięte. Przybyło nowych kup, starych nikt nie uprzątnął. Minął ich patrol szeregowych funkcjonariuszy z psami bez kagańców. Dowódca niedbale przeglądał jakiś raport. Zapienione z wściekłości rottweilery usiłowały zerwać się z uwięzi i rzucić do gardła aresztanta. Adams kulił się przed rozżartymi pyskami.
Uombocco siedział za swym biurkiem. Studiował jakieś raporty. Dziś wciągnął na siebie paradny mundur milicji: z pagonami, lampasami i akselbantami. Ordery jednak zastąpił skromnymi baretkami. Po chwili podniósł oczy znad papierów.
Kazał Adamsowi usiąść.
– Śledztwo zostało zakończone, potwierdzając wasz decydujący udział w śmierci Ibn Khaldouniego. Nie można wykluczyć, że przerażony waszym zachowaniem, zmarł na zawał serca, zanim zadaliście mu ciosy lub w trakcie ich zadawania, jednak ta okoliczność nie zwalnia was od odpowiedzialności. Egzekucja zostanie przeprowadzona jutro o świcie. Mam tu dla was regulamin. Zapoznacie się z nim przez wieczór, żeby jutro wiedzieć co i jak. To żałosne widowisko, kiedy skazaniec nie wie, co ma robić. – Uombocco sięgnął po kilka kartek spiętych zardzewiałym spinaczem. Bladych, ozalidowych kopii regulaminu egzekucji. Jeszcze śmierdziały alkoholem technicznym.
– Przecież Ibn Khaldouni żyje! – krzyknął desperacko Adams. – Jakże mogę zostać stracony za jego zabicie!?
– Coo…? – Twarz Człekousta skrzywiła się w wyrazie szczerego zdziwienia. – Jak to żyje!? A te wszystkie materiały? – Potrząsnął grubym segregatorem pełnym raportów, zaświadczeń i zdjęć. – Skąd niby się to wzięło…?
– Zwyczajnie: Ibn Khaldouni żyje. Od rana siedzę z nim w celi. Clfugg go sprowadził.
– Co…!? W celi? – Uombocco złapał słuchawkę i wykręcił odpowiednią liczbę. Niecierpliwie stuknął w widełki.
Wypytywał funkcjonariusza po drugiej stronie. Nagle wrzasnął do słuchawki:
– Jakie niedopatrzenie?! Co miał dopiero jutro do tej celi!?
Czytam mu rozkład czynności przy egzekucji, a tu nagle się dowiaduję! Co to? Oczami mam świecić przed skazańcem!? Co przepraszacie! Co mnie obchodzi wasz zaplamiony grafik?! Co wy ze mnie wała robicie, Bieleń?!
Uombocco poczerwieniał na twarzy. Wyszczerzył zęby. Zerwał się z fotela i zaczął nerwowo chodzić po pomieszczeniu. Adams zwinął palce. Zerkał odruchowo na szafę narzędziową.
– Wobec Bielenia zostaną wyciągnięte konsekwencje służbowe – rzucił do Adamsa jeszcze podniesionym głosem.
– Zawdzięczam mu życie.
– Co „życie”…? Własnoręcznie rozszarpię go na strzępy i pożrę kawałek po kawałku!
Adams wpatrywał się w Uombocco wielkimi oczyma. Nadkomendant uspokajał się powoli. Usiadł wreszcie, jego twarz wracała do normalnych kolorów. Znów zatopił się w myślach.
– Wyprowadzić przesłuchiwanego – rozkazał wreszcie. Rano Adamsa nie wzięto na przesłuchanie. Zresztą nie miał już ani jednego paznokcia, a nowe nie zdążyły odrosnąć. Sublokator przespał aż do popołudnia.
Wreszcie otworzył oczy, nawet usiadł na pryczy. Sen go wzmocnił; przesilenie choroby jakby już minęło.
– Ibn Khaldouni, poznajesz mnie?
– Co mam nie poznawać. Nie zostawiłeś mi części swojej racji?
– Nie… Nie wiedziałem.
– Oni mnie tutaj chcą zagłodzić. Nie wydają mi racji. Kiedyś napisałem, że do głodu można się przyzwyczaić, i to jest chyba ich szyderstwo w odpowiedzi.
– Na wieczór będzie osłodzona herbata. Może rzucą kromkę chleba.
– Jem tylko, kiedy się kto ze mną podzieli albo jak wygram ze strażnikiem. Ostatnio stale przegrywałem.
– Wyglądasz jak cień.
– Jednak żyję. Było więc trochę racji w tym, co napisałem.
– A ja żyję dzięki tobie. Cały czas oskarżali mnie o zamordowanie ciebie. Dopiero dzisiaj im udowodniłem, że to nieprawda. Trudno było, bo wcześniej widziałem twoje zwłoki. Po głuchym telefonie, pomyślałem, że od ciebie, przybiegłem do twojego pokoju hotelowego, a tam leżałeś skrwawiony i martwy. Zaraz potem w tym pokoju nakryła mnie sprowadzona przez kogoś milicja.
– Jedyne rany odniosłem tutaj od ich pięści albo pałek.
– Leżałeś z wbitym nożem, a ktoś twoją krwią pomazał ściany.
– Raz myłem się z krwi po przesłuchaniu, chociaż nie miałem świeżych ran. Musieli mi zdrowo dołożyć, bo obudziłem się w celi. Ta nie wyjaśniona krew to jedyna dziwniejsza rzecz, jaką pamiętam. Tylko wtedy mogli mnie gdzieś podłożyć. Zaraz potem ktoś mnie zdjął z rejestru więźniów i wstrzymali mi żarcie. Zaczęli mnie głodzić. Mają tu cholerny bałagan.
– Pieprzona prowokacja.
Na wieczór więźniom wydano dwie porcje posiłku. Ibn Khaldouni nie wierzył w swoje szczęście. Łapczywie pochłonął porcję gotowanej kaszy. Przez pół nocy wił się z bólu na pryczy. Co kilkadziesiąt minut zrywał się na kibel. Wnętrzności odwykłe od trawienia niechętnie brały się do pracy.
Szczęśliwie kasza była bez omasty i skończyło się tylko na boleściach. Ibn Khaldouni wracał do zdrowia. Przesłuchania Adamsa urwały się: widocznie ktoś rozważał, jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją.