Dla Adamsa było jasne: niewinny powinien zostać zwolniony – prawdopodobnie nie uda się uzyskać odszkodowania za niesłuszne aresztowanie i obrażenia w czasie przesłuchań. Powinni też zwolnić Renatę, przecież na nią nic nie mają.
Niestety, anonimowy decydent nie zajmował stanowiska.
Jednakże ani Adams, ani Ibn Khaldouni nie zostali zwolnieni. Podobno Adamsowi przestało przysługiwać pomieszczenie aresztanckie w związku z wycofaniem zarzutów. Przeniesiono ich obu do regularnej celi, mieszczącej się w przyziomie, kilka kondygnacji niżej. Pomieszczenie było zimne, przez judasz czasami dolatywał znajomy odór kanału. Po deszczach instalacja się zatykała, wtedy w latrynie strażników wywalało fekalia.
Blade światło poranka wlazło wreszcie do celi. Obaj czekali, aż rozproszy się mrok nocy. Adams nauczył się budzić przed świtem. Ibn Khaldouni umiał cieszyć się tą przyjemnością już wcześniej. Adams, okutany pledem, kiwał się teraz z zimna w kącie; Ibn Khaldouni siedział na drewnianej ławie, udając, że wilgotny ziąb się go nie ima.
– Nie spotykałem cię na uniwersytecie, nawet kiedy mnie tam jeszcze wpuszczali – powiedział Adams.
– Jestem historykiem.
– Właśnie. Ja przecież też jestem historykiem cywilizacji. Czy ty jesteś moim alter ego, Ibn Khaldouni?
– Czego ty jeszcze nie wymyślisz, Adams? Chyba nie uważasz, że jesteśmy identyczni? – prychnął.
– Zajmujemy się tym samym.
– Przepraszam, to ja wymyśliłem historię cywilizacji, ty się nią zajmujesz.
– Wymyśliłeś socjologię.
– Chcesz się przerzucać słowami…?
– Tyle rzeczy dowiedziałem się od ciebie, a przecież dawno nie żyjesz, Ibn Khaldouni.
– Co znowu zaczynasz? – Ibn Khaldouni machnął ręką. – Przejście Mostem nazywasz śmiercią? Chcesz, to ci przyłożę. Poczujesz, bracie, że tu, po tej stronie, jest tak samo realnie, jak tam na górze. No co, przyłożyć…?
– Most nie kończy się w tym mieście, prowadzi znacznie głębiej. Tam byłem rabem, tyrałem jak wół w gospodarstwie Hrabbana, broniłem Mrocznej Przełęczy, też w randze oficera. Nie dasz rady staremu wiarusowi, profesorze historii… I to jeszcze jako rekonwalescent po przedłużonej głodówce.
– Kariera zrobiona w miesiąc… Rzeczywiście, zeszczuplałeś, opaliłeś się, wyglądasz znakomicie. Pomyślałem, że znowu roisz, jakobyś śnił.
– Nie wątpię w rzeczywistość tej celi i tego miasta. Ale skoro jest druga strona, to po niej ma być nadzieja. A ty, człek wzorowy, tkwisz tu, w wilgotnym pierdlu, i nic nie wskazuje, że z niego wkrótce wyjdziesz.
– Sam to wybrałem.
– Śmierć głodową…?
– Nie śmierć głodową, tylko bytowanie tutaj.
– Sam wybrałeś ten cholerny pierdel Człekousta?
– Jasne. Liczyłem się z tym, że mogą mnie posadzić do pierdla. Ale tylko bytując wśród was, może uda mi się zrozumieć, co w was takiego szczególnego. Prawdopodobnie mógłbym w części z tego uniknąć, gdybym się wycofał.
– No nie, ja nie mogę! Toż ja bym wszystko zrobił, żeby wreszcie stąd wyleźć, wyciągnąć Renatę i razem na górę – A ty tu siedzisz z własnej woli…?!
– Można tak powiedzieć. Zresztą, nie sądzę, żebyś zrobił rzeczywiście wszystko, by stąd wyjść. Uważam też, że Renata jest blisko i jeśli sam tak nie zdecydujesz, to jej nie stracisz.
– Chciałbym, żeby na mnie czekała.
Było już na tyle jasno, żeby rozpocząć wędrówkę wokół ścian celi. Ale nawet dość powolny spacer wreszcie zmęczy i znudzi. Znowu przysiedli na pryczach.
– Rzeczywiście jesteś tym samym Ibn Khaldounim, o którym czytałem?
– Mam ci przytakiwać, Adams? Nie chce mi się gęby otwierać, bo nie mam żadnych wątpliwości, że moje gadanie cokolwiek tu zmieni.
– Ale mógłbyś jakoś mnie upewnić. Mnie też niełatwo uwierzyć w twoją tożsamość.
– Co chcesz?
– Skoro jak twierdzisz, wędrujesz między czasami…
– Rozmawiałem z przychodzącymi z różnych czasów.
– To niektóre z nich następowały po moich.
– Nie spodziewaj się, że ci coś opowiem. Tego nie wolno.
– Nic a nic?
– Słownego zakazu nie dostałem, ale nie zdołam ci powiedzieć tylko czegoś, z czego byś skorzystał.
– Ale ja przecież mogę o wszystko zapytać.
– Tyle że najważniejszego nie pamiętam albo nie wiem.
– A pamiętasz cokolwiek?
– Pamiętam całkiem sporo.
– To zasuwaj. Do obiadu jeszcze ze trzy godziny.
– Za twoich czasów w sztuce panowała tendencja, która wydawała ci się nieuniknionym następstwem rozwoju sztuki.
– No, proszę. – Adams spojrzał z zainteresowaniem.
– Zacznijmy od początku. Wiesz, kim był Hubert van Eyck?
– On nie istniał.
– Istniał. Współcześni twierdzili, że to malarz większy od Jana. Całe życie malował jeden obraz, ale nie zdążył go skończyć. Skończył to dzieło jego brat, Jan właśnie. Skoro Hubert nie namalował innego obrazu, zwątpiono w jego istnienie.
– Przez całe życie namalował kilka paneli poliptyku?
– Większość. Hubert van Eyck jest przykładem na to, jak średniowieczny malarz rozumiał swoją pracę. Wiesz, takie aż bolesne dążenie do prawdy. Jego poliptyk możesz oglądać z każdej odległości – nie rozjedzie ci się w mgławicę maźgów.
– Jednak ma trochę usterek. Postaci są nieruchome, ich twarze często podobne.
– Schrzanił robotę, jak nie umiał czegoś oddać. Jednak dla niego każde świadome uproszczenie było kłamstwem.
– Wielu po nim było większych.
– Tak, to prawda. Ale gdzieś w okolicy Rubensa nastąpiła zmiana: ktoś zauważył, że duży obraz ogląda się z daleka, więc nie ma co wysilać się na dokładne oddawanie detalu.
– Trochę wcześniej to zauważono. Tycjan akurat.
– Dobra. To przytomne spostrzeżenie nieoczekiwanie spowodowało, że maźgi rosły i rosły. Aż zostały tylko maźgi.
– Lubię niektóre takie obrazy.
– Ja też. Powstało tą drogą wiele wartościowych prac. Tak maluje się szybciej. W ciągu życia uda się namalować więcej niż kilkanaście paneli jednego poliptyku. Jednakże ta droga wyglądała na jednokierunkową. Maźgi muszą rosnąć.
– To też dość przytomne spostrzeżenie. Skoro nauczono się malować sprawniej, kto wróci do dawnej żmudnej metody?
– A właśnie wróci. Po twoich nadejdą czasy, kiedy znów powstaną arcydzieła formatu poliptyku gandawskiego. Pojedyncze, wielkie dzieła, malowane przez całą karierę zawodową autora. Na dodatek powstaną w Europie. To jest właśnie przekaz o czasach, które dla ciebie dopiero nadejdą.
– A komuż by chciało się robić taką mrówczą pracę?
– Znajdą się tacy. Będzie ich całkiem sporo.
– Dlaczego? Potrafisz wyjaśnić coś tak dziwacznego?
– Tak.
Ibn Khaldouni umilkł i uważnie wpatrywał się w Adamsa. Milczenie przedłużało się.
– No powiedzże wreszcie. Nie daj się prosić.
– Czekałem tylko, czy zadziała jakaś blokada.
– Kiedyś już zauważyłeś jej działanie?
– Nie pamiętam.
– Wyjaśniaj.
– Malarz spodziewa się zarobić w ciągu życia godną kwotę. Ot, tyle, żeby starczyło mu na rozsądnie pojęte przyjemności. Wiesz: podróże, kobiety, miejsce do życia, spokój do malowania. Jeśli trafi się dość bogaty miłośnik sztuki, żeby kupić całą karierę malarza, to ten przez całe życie będzie malował dla niego jeden obraz.
– Malarz może się rozzuchwalić. Żądać kroci za swoją pracę.
– To się go zastąpi innym chętnym. Dlatego nie zażąda. Jest też inny powód: naprawdę twórca jest człowiekiem dość ascetycznym, jeśli lubi tak trudny i mozolny fach, jakim jest tworzenie.
– Twórca pragnie sławy.
– Jasne. Dlatego bogaty sponsor musi mu to zapewnić. Transmisje z procesu tworzenia… i takie tam.
– Bogaty koneser, kupując życie malarza, nie ma gwarancji, że od razu powstanie poliptyk gandawski.
– Gwarancji nie ma. Ale jeśli będzie wystarczająco dużo bogatych miłośników sztuki, a proceder stanie się popularny, to wśród kupionych znajdzie się talent miary Huberta van Eycka.
– Cieszę się, że powstanie dzieło na miarę jego dzieła.
– Niekoniecznie jest się z czego cieszyć.
Adams spojrzał na niego zdziwiony. „Obrazy malowano pośpiesznie, bo było wielu ludzi mogących kupić obraz, ale tani, a przynajmniej nie za drogi”, domyślił się. „Jak się ma wybór, to opłaca się raczej malować wiele obrazów tańszych”, jednak nie spytał o słuszność tej myśli – a nuż zadziała blokada w rodzaju milicjantów z pałkami.
Jedyną rozrywką było gadanie. Zwykle opowiadał Adams. Historia drogi do Krum, potem niewoli u Hrabbana, wreszcie służby na Linii i pamiętnej wyprawy dawała się podzielić na dziesiątki epizodów. Ibn Khaldouni próbował analizować jego wspomnienia.
– Solidarność wśród Szczurów jest cechą niezbędną do utworzenia społeczeństwa. Wasze zależności służbowe nie były tu najważniejsze.
– Byli tacy, co poszli w ogień za dowódcą.
– To właśnie ta solidarność i zaufanie. Tu decyduje duma oraz umiłowanie wolności. To są cechy pierwotne, ale i najistotniejsze zespołu ludzi. Dlatego nawet Czarne chciały przechodzić na waszą stronę. Potem jednak w mieście te zalety giną, zastępuje je służalczość i uległość, a władca stara się przejąć jak najwięcej władzy. Wreszcie miasto starzeje się i upada. Póki sotnikiem jest oberszczur, człowiek nawykły do wolności swoich podwładnych, upadek Krum nie grozi. Mimo że stale jest kontrolowane przez behmetim.
– Jeśli Reutel narzuci swoją władzę Obermacajbabie.
– Tak. W przeciwnym razie byłby to początek końca Krum. Dotąd udało się w Krum połączyć dwie zalety różnych społeczeństw – powiedział Ibn Khaldouni. – Dlatego jeśli ich militarnie nie pokonają, sami nie upadną.
– Obecnie jest nieźle, bo legiony trzymają ufortyfikowaną grań. – Adams starannie wyskrobywał grysik z miski. – Strach wspominać, po jakich ścieżkach musiałem ganiać pod ich ogniem – wąskie, nachylone ku przepaści półeczki pokryte szutrowatym piargiem. Strach myśleć, a co dopiero po nich gonić.
– Mnie zdarzyło się kiedyś zjechać w koszu z wysokich murów miejskich. Też emocjonujące. A po co się pchaliście w tak parszywy teren? Nie lepiej było trzymać front w wygodniejszym miejscu?