Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Adams zmilczał. Gniecione dybami przeguby nawet bardzo nie bolały.

– Cała twoja aktywność to kupka papieru. Ty wiesz, ile takich kupek już widziałem?! – rozsierdził się Leviahatannah. Wrócił do nerwowego marszu między biurkiem, oknem i krzesłem aresztanta. – Piszesz. A ile to stronic? Dwa tysiące? Pięć, nie więcej – prychnął. – A ci tam u mnie na dole skrobią i skrobią, strona za stroną… Dziesiątki, setki tysięcy… Ha, a potem wszystko w ogień. Rach-ciach, na oczach autora. Ja nawet nie czytam… Wyobrażasz sobie ich gęby…?! – Znowu wybuchnął ogłuszającym śmiechem. – I co ty myślisz, śmieciu…? Co warte są twoje bzdety?

– Obojętne na jaki temat.

– Moje życie to praca. Tworzenie.

– Co…? – parsknął Leviahatannah. – Ja mam u siebie Alpy, Himalaje ludzkiej myśli. – Znowu głośno wypuścił wiatry.

– Czego? – tym razem nie wytrzymał Behetomotoh.

– No, takie kupy notatek. – Rozsierdzony władca pokazał wysoko ręką, dokąd sięgają góry myśli potępionych.

– Dlaczego wcześniej tego nie stworzyli? – przytomnie spytał Behetomotoh.

– A bo ja wiem? – Masywny olbrzym wzruszył ramionami. – Parę szklanek alkoholu i wieczór z głowy. Mój geniuszek niczego nie wykoncypował. Tak ucieka wieczór za wieczorem, potem raczek i do mogiłki. Koniec zapisu. Tak to im szło, a teraz skurwiele smarują smołą czy czymś tam innym swoje bzdety… Ale potem frajda, bo się lepiej pali.

Spojrzał na zgnębionego Adamsa.

– Co jest, pan twórca posmutniał…?

Adams nie odezwał się. Śmierdziało tak, że czuł mdłości. Kręciło mu się w głowie z niedotlenienia. „Jak się znowu zesra, to zwymiotuję”, pomyślał.

Rozwścieczony jego obojętnością, Leviahatannah nagle podbiegł do szafki z narzędziami.

– Gdzie są?! No, gdzie są?! – wrzasnął.

– Co takiego? – Uombocco zwrócił głowę ku niemu.

– No, szczypce, te wąskie!

– W prawej szufladzie, u dołu. Adams zmartwiał z przerażenia.

– Nie mogę ich znaleźć! – Ręce Leviahatannaha drżały. Uombocco podniósł się z krzesła.

– No, szybciej! Przecież cholery dostanę, jak na niego patrzę! Nie wytrzymam! – grzmiał poirytowany olbrzym. Jego mięsista twarz nabrała sinoczerwonej barwy, oczy nabiegły krwią.

Adams patrzył, jak tamten ze zręcznością niedźwiedzia podbiega, dzierżąc metalowe szczypce o długich, płaskich końcach. W chwilę później krzyczał, gdy Leviahatannah wpychał mu koniec szczypiec pod paznokieć.

Mocne szarpnięcie. W głowie aż zaćmiło się z bólu. Adams wrzeszczał, nie próbując się powstrzymać, gdyż wszelkie próby ukrywania bólu jedynie rozzuchwaliłyby okrutnika.

Tym razem skończyło się na jednym paznokciu.

– Noo! – stęknął Leviahatannah i ciężko opadł na zydel. – Nalej mi szklaneczkę – rzucił.

Behetomotoh podszedł do barku. Nalał Panu z Morza brandy. Potem obejrzał palec Adamsa i skrzywił się z niechęcią.

– Aleś ty słaby – powiedział. – Drobiazg i już się rozlatujesz. Trzeba to zawinąć. – Wezwał felczerkę, wielką, białorzęsą dziewczynę w mundurze. Miała duże, miękkie dłonie i powolne, nieporadne ruchy.

– Trzeba odkazić – powiedziała, ale owiązała gazą palec Adamsa.

– Taa… – burknął Behetomotoh i wylał na zawiniętą ranę szklaneczkę brandy.

Adams wrzasnął od eskalacji bólu. Po chwili znowu zaduch wziął górę nad bólem poranionego palca.

Gdy Leviahatannah znudzony opuścił salę przesłuchań, Człekoust podszedł do Adamsa. Podsunął mu brandy. Zaczekał, aż ten poradzi sobie z piekącym płynem.

– Dobra, nie…?

Adams potwierdził skinieniem głowy. Wypity alkohol dodawał sił.

– Właśnie. A twoja Renata nie chciała skosztować. Adams zostawił tę uwagę bez komentarza.

– Niestety, nie wolno mi uwolnić cię z dybów. Decyzja nie zależy ode mnie. Bardzo boli?

– Ręce zdrętwiały, więc nie czuję bólu.

– Alkohol je ożywi – powiedział Człekoust. – Widzisz, Adams, u mnie nie jest całkiem tak, jak powiedział Leviahatannah. Ja potrafię docenić piękno. Wiele dzieł dotarło od moich do tych mieszkających na górze.

– Jak…? – Alkohol obudził czujność badacza. Jednocześnie wrócił ból zdartego paznokcia. Ręka mrowiła.

– Nie tylko Mostem można wędrować między miastami. – Człekoust wzruszył ramionami. – Czasem wejdziesz komuś do snu. Zobaczy, a potem weźmie za swoje. Przecież nikt nie udowodni, że jego sen został podesłany przeze mnie… Sam byś wyśmiał takie wywody, profesorze Adams, prawda…?

– Bo lepsze kryteria, które powodują utratę cząstki informacji, niż brak jakichkolwiek kryteriów, będący furtką dla bzdury. – Adams syknął z bólu, mrowienie narastało, palec piekł nieznośnie, jednak rozmowy nie można było przerwać, póki Człekoust nie okaże znudzenia.

– Zdziwiłbyś się, wiedząc, ile pomysłów podesłałem na górę – rzucił urzędnik.

– Zauważyłem znakomite kawałki sztuki azteckiej.

– Ach, to też… Tamci faszerowali się halucynogenami, otwierali wrota dla przekazu. Skorzystali ze swojej szansy. Stąd tyle pięknych dzieł powstało. Nie twierdzę, że wszystko podejrzeli u moich, ale wiesz, wystarczy złapać coś nieuchwytnego, inspirację czy coś takiego, a nowe pomysły same cisną się do głowy…

Człekousta nagle zaaferowały jakieś papiery na biurku i przestał mówić. Adams musiał czekać jeszcze ze dwadzieścia minut, zanim wywiadowca odprowadził go do celi.

Po tym przesłuchaniu nastał dzień przerwy. Może chcieli, żeby rana się podgoiła? Potem przesłuchania prowadził znów Ribnyj. Podobno Leviahatannah opuścił Miasto pod Skałą, a i Behetomotoh przestał się pojawiać. Bicie na przesłuchaniach skończyło się. Wywiadowca prowadził Adamsa do pokoju przesłuchań, gdzie zadawał serie nudnych pytań. Adams z reguły powtarzał te same słowa, zresztą Ribnyj nie okazywał przesadnego zainteresowania jego odpowiedziami. Niezdarnie notował niektóre zdania, co niezbyt interesowało Adamsa, ponieważ nie był zmuszany do podpisywania zeznań. Po kilku dniach pracy wywiadowcy wezwano aresztanta do Człekousta.

– Więc wreszcie przyznaliście się, Adams – powiedział nadkomendant.

Adams na chwilę zaniemówił.

– Ja…? Przyznałem się? – wydusił wreszcie.

– No, tak. O, tu stoi, że przyznaliście się do zabicia Ibn Khaldouniego. – Człekoust podał mu kilka kartek protokołu.

Adams uważnie przeczytał nabazgrany ołówkiem, rojący się od błędów ortograficznych tekst.

– Przecież tu nigdzie nie napisano, że się przyznałem.

– Ribnyj powiedział mi, że się przyznaliście. Notował ołówkiem, a sentencję przyznania się wymazał, jednak potem sobie przypomniał, że ją wypowiedzieliście.

– Oświadczam, że nie zabiłem Ibn Khaldouniego. Nic takiego nie zeznałem ani Ribnyjowi, ani innemu przesłuchującemu.

– To też jest możliwe. Ribnyj stwierdził, że mówiliście bardzo niewyraźnie. Możliwe, że staraliście się powiedzieć rzecz wyjątkowo cicho i bełkotliwie. Dlatego właśnie, jako solidny przesłuchujący, wygumkował niektóre fragmenty. Jednak to samo poczucie solidności zawodowej nie pozwoliło mu zmilczeć faktu waszego przyznania się.

Adams chciał dalej przeczyć, lecz Człekoust już zmierzał w kierunku komody narzędziowej. Uciekać nie miało sensu: przy drzwiach stał rosły, uzbrojony milicjant.

– Przykro mi, Adams, ale to przewiduje procedura – powiedział Człekoust, biorąc dłoń Adamsa. – Nie mogę was uwolnić od odpowiedzialności. Utrudnialiście prowadzenie śledztwa.

Jednym zdecydowanym ruchem wbił ostrze szczypiec pod paznokieć Adamsa. Ten zawył, nie musiał udawać: ból był nie do wytrzymania. Nie patrzył na okaleczaną dłoń, kiedy rozbłysk przed oczyma zaznaczył wyrwanie paznokcia.

– Lepiej przyznalibyście się do tego morderstwa. Po co tak cierpieć – powiedział Człekoust. – Wyprowadzić aresztanta i opatrzyć mu ranę – rzucił do czekającego strażnika.

167.

Procedura przesłuchań znów uległa zmianie. Prowadzili je na zmianę Ciaken i Bieleń lub z rzadka Ribnyj. Te same pytania odczytywano ze zniszczonych, zatłuszczonych kartek. Adams uważał, że ciągle z tej samej. Zwykle podsuwali mu gotowe egzemplarze jego zeznań – stale te same ozalidowe kopie, śmierdzące denaturatem. Trzeba było starannie czytać ledwie widoczne bladoniebieskie litery, ponieważ od czasu do czasu pomiędzy standardowymi odpowiedziami ukrywały się zwroty będące przyznaniem się do zamordowania Ibn Khaldouniego. Każde takie odkrycie powodowało irytację przesłuchujących, którzy musieli dostarczyć nowy egzemplarz protokołu przesłuchania, a czasem – co gorzej – własnoręcznie taki protokół wystukiwać na mechanicznej maszynie do pisania. Nawet Adams tego nie lubił, gdyż wtedy przesłuchanie przeciągało się w nieskończoność.

Zwykle śledczy nie bili go, jednak gdy zirytował ich oporem albo kiedy musieli samodzielnie układać protokół przesłuchania, wyrywali mu kolejne paznokcie. Zawsze tymi samymi szczypcami z szafy narzędziowej. Na powierzchni niemytego narzędzia widniały brunatne plamy. Adams pocił się już na sam widok tego mebla. W sali przesłuchań odwracał głowę, żeby na nią nie patrzeć.

„Niedługo zacznę lać ze strachu na jej widok”, pomyślał. „Wytwarzają we mnie odruch jak u psa”.

Oglądał miejsca po zdartych paznokciach. Ostatnio wzięli się za paznokcie u nóg, u rąk bowiem zabrakło. Skóra po ich zdarciu goiła się, jednak trzeba było uważać na urazy. Na pierwszym, zdartym przez Leviahatannaha, poniżej wałka paznokciowego pojawił się już pofalowany półksiężyc nowego paznokcia. Czasem przesłuchujący tylko przypalał mu skórę papierosem; często wtedy zapalały się włosy. Z reguły na przedramionach, czasem na stopach. Raz Bielenowi wpadło do głowy, żeby jeździć zapaloną zapałką wzdłuż brzucha i piersi Adamsa – po chwili kępa długich, czarnych włosów na prawym boku przesłuchiwanego zmieniła się w pochodnię. Śledczy z widoczną uciechą wysłuchiwał wrzasku płonącego Adamsa. Bieleń zapomniał wydać polecenia, żeby opatrzyć ranę, i Adams dopiero z celi wezwał medstrażniczkę, która bez żadnych ceregieli założyła opatrunek.

Potem już wołał ją za każdym razem. Strażniczka medyczna, postawna, wysoka, młoda niewiasta, starannie opatrywała jego obrażenia po przesłuchaniach. Nauczyła go zdejmować narastające nierówno płytki paznokcia. Bolało, ale podobno dzięki temu te właściwe miały odrosnąć bardziej foremne.Medstrażniczka załatwiła mu też zgodę na używanie pryczy za dnia. Uważała, że leżenie przyśpiesza gojenie, a zimna posadzka opóźnia. Nie dyskutował z tym.

118
{"b":"89139","o":1}