Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wreszcie korytarz zakończył się ciemnością. Jedna świeca nie mogła dać jej rady. W nozdrza uderzył fetor.

– Tu skręcimy w prawo. To kolejne rozgałęzienie – powiedział.

– To już niewiele drogi zostało – ucieszyła się. – Przecież jeszcze tylko jedno i Górne Miasto.

– Teraz droga będzie trudniejsza – Adams nie umiał wykrzesać z siebie ani śladu entuzjazmu. – Dłuższe odcinki.

– Znowu ciasny tunel?

– Nie. Tak ciasnego tunelu jak na początku już nie będzie.

– Ten smród jest nie do wytrzymania.

– Tak. Ale musimy tędy przejść.

Tej części drogi obawiał się najbardziej – nie walki z Golcami i Suchymi, lecz wybuchu metanu zgromadzonego w kanale. Ich życie zależało od przypadkowej fluktuacji stężenia gazu. Niestety, niepodobna przejść tego odcinka zupełnie po ciemku.

155.

Trzeba było zejść do głównego kanału. Zamierzał – przynajmniej na początku – nieść ją na barana. Potem, kiedy Renata przywyknie do fetoru i obrzydliwego otoczenia, będzie jej już wszystko jedno.

Misiura zazgrzytała o beton. Adams zsunął się w pustkę i nogami zapadł w cuchnącą breję. Wolno ogarnął go mokry chłód. Smród zapierał oddech.

Obecnie poziom cieczy sięgał ledwie do pasa. Na powierzchnię nie wydobywały się bańki powietrza. Renata ześlizgnęła się na jego plecy. Nie protestowała przeciw dalszej drodze, wiodącej przez gnojówkę. Babranie się w gnoju było przywilejem przysposabianych niewolników. Teraz ona sama miała zanurzyć się w odrażającej masie. Mocno schwyciła szyję Adamsa, zarazem udami obejmując go w pasie. Jej stopy, a potem podudzia i uda zanurzyły się w chłodną maź.

Wolną ręką sięgnęła po świece: jedną podała Adamsowi, drugą niosła sama. W ich świetle widać było łukowate sklepienie kanału: ten sam kształt, co w bocznym korytarzu.

– Obserwuj światło. Jeśli wokół płomieni pojawią się aureole, na jakiś czas zgasimy świece.

Z mroku wyłaniały się mijane linie spojeń, nadpływały wystające nad powierzchnię odpadki.

Adams z trudem łapał oddech w kurczowym uścisku Renaty. Wreszcie z westchnieniem zsunęła się w dół. Nie miało to wielkiego znaczenia, bo i tak była już zanurzona w cieczy. Tutaj poziom podniósł się – już sięgał jej piersi. Świece nieśli w uniesionych rękach.

„Musimy zdążyć przed kolejną grupą Golców”, pomyślał. Nie mieliby dość siły, by przeć naprzeciw pochodowi, a starcie z Suchym mogło wywołać niebezpieczne otarcia.

– Ile jeszcze? – rzuciła. – Nie mogę tego wytrzymać.

– Patrz z lewej. Będzie odejście korytarza. Zakratowane. Nurt pod prąd był słaby, jednak zauważalny. Szybciej przesuwać się wbrew nurtowi nie dało się. A przecież wkrótce nadejdzie kolejna grupa tańczących wędrowców. Wreszcie po długim czasie Renata powiedziała:

– W górze jest krata.

Nad ich głowami ział mroczny otwór zamknięty stalowymi zębami. Zwieszała się z niego zrolowana kurtka Adamsa.

Pomógł Renacie wdrapać się po sobie. Kiedy już trzymała kurtkę, było łatwiej: stanęła mu na ramionach. Jeszcze kilka ruchów i już znalazła się na krawędzi bocznego kanału. Podał jej świecę. Druga już się wypaliła.

– Co teraz?

– Przejdź między prętami i zaczekaj na mnie.

Przecisnęła się otworem. Dłońmi zgarnęła z siebie nadmiar cuchnącej cieczy. Zrzuciła odzież i tuniką wytarła ciało.

Adams pozostał w mroku. Nad głową jaśniał podkowiasty wylot bocznego kanału. Z mroku dochodził bulgot wydobywających się baniek powietrza. Zbliżała się grupa Golców.

Spróbował dosięgnąć kurtki: brakło dobre pół metra. Każda próba wybicia się kończyła się opadnięciem W ciecz; nasiąkła mazią odzież i zbroja ściągały go z powrotem. Już widać było głowy Golców przedzielane Suchymi. „Uniosą mnie ze sobą pod Płomieniste Wrota”, pomyślał. „Renata nie zna dalszej drogi”.

– Renata!

– Tak? – Wychyliła się w ciemność. Jej sylwetka umazana szarą mazią wyglądała w marnym świetle jak drewniana figurka.

– Nie mogę sięgnąć kurtki. Dowiąż do niej swoją tunikę.

– Tak.

– Pośpiesz się. Golcy nadchodzą.

Renata zniknęła w korytarzu, mocując się z supłem.

Coś go uderzyło. Stracił równowagę i poszedł pod powierzchnię cieczy. Wstrzymał oddech, by nie zachłysnąć się gnojówką.

Ktoś pchał go przed sobą, ktoś inny usiłował stratować. Ciosy i kopniaki pochłaniała kolczuga. Starał się sam wymierzać ciosy kułakiem, jednak ruchy spowalniała kleista masa.

Zaczynało brakować tchu. Próbował usunąć się pod ścianę. Przeszkadzały czyjeś ramiona, niektóre twarde i mocne jak stalowe manipulatory. Nie wpadł w panikę: niebezpieczeństwo było znaczne, lecz znajome. Musiał jednak za wszelką cenę nabrać powietrza. Schwycił któregoś idącego, z całej siły wsparł się na nim i uniósł. Starł z twarzy warstwę mazi i łapczywie nabrał powietrza. Za chwilę gwałtownie spluwał obrzydliwą cieczą.

Nieznany wędrowiec dźwigał go ze sobą. Ponad powierzchnię wystawała jedynie jego głowa, a wokół zewsząd wydobywały się bąble powietrza. Nieoczekiwanie daleko mrok rozbijała jaśniejsza plama. „Tak daleko mnie unieśli…”, pomyślał.

Z dali słyszał krzyk Renaty. Wołała jego imię.

Ramieniem wyczuł gładki, obły kształt. Schwycił zań obiema rękami i brutalnie przecisnął się na sąsiedniego wędrowca. Suchy przez kolczugę zranić nie mógł. Adams mocno trzymał się czaszki i suchych ramion. Obok znów Golec. Przenosić się z jednego na drugiego nie było łatwo. Przy samej ścianie nie było już nikogo. Idący wyciągali ramiona, żeby go stamtąd wygarnąć. Brakło im siły, by unieść go ze sobą, ale dość jej było, żeby zmienić marsz w męczącą szamotaninę. Wolno, nieznośnie wolno zbliżał się ku światłu.

Zaległa ciemność. „Ona musi mieć chwilę, żeby znaleźć kolejną świecę”, pomyślał. Wstrzymał marsz, jednak nie przestał mocować się z sięgającymi po niego łapczywie ramionami.

Nie wiedział, czy stoi w miejscu, czy metodycznie spychany oddala się od Renaty. Światło nie pojawiało się. Słyszał rytmicznie powtarzane imię: „Hem-friu…! Hem-friu…!”.

Ruszył ponownie. Jak ślepiec macał w ciemności ścianę kanału. Mozolnie parł pod prąd. Jej głos brzmiał cicho. „Zdążyła ochrypnąć?”

Po nieskończenie długim czasie na twarz opadła mu jakby wilgotna, lepka torba. Zerwał ją z twarzy: nie poddała się. Była to nasiąknięta cieczą tunika Renaty.

– Hem-friu! – usłyszał tuż nad sobą.

– Jestem!

Adams powoli obciążał tkaninę. Wynurzał się z gnojówki.

– Wokół płomienia świecy powstała tęcza. Kiedy już była bardzo duża, zgasiłam świecę. Bałam się wybuchu.

– Na razie jej nie zapalaj. Spróbuję wspiąć się po ciemku. Gaz może nadal się tu unosić.

Misiura ważyła z kilkanaście kilogramów. Podciąganie się było za trudne. Z powrotem osunął się w maź.

– Hemfriu?

– W porządku. Zaraz wyjdę.

Zawiązał na końcu tuniki węzeł, a nieco wyżej drugi. Znowu stopniowo podciągał się, chociaż zrolowana kurtka źle siedziała w dłoni.

Na węźle postawił stopę, kiedy już w całości wisiał w powietrzu, a śliska ściana nie dawała wsparcia.

Dosięgnął zimnego pręta kraty. Kurtka skończyła się, podciągał się po kracie, wspierając stopę na drugim węźle.

Renata wyciągnęła rękę. Znalazł ją w ciemności. Nieoczekiwanie silnie podciągnęła go. Z jej pomocą wkrótce stał na zewnętrznej krawędzi bocznego korytarza, trzymając za kratę.

– Czy już zaświecić?

– Nie. Gaz może jeszcze się tu unosić. Wybierz naszą linę. Dasz radę sama odwiązać tunikę…?

– Tak.

Wolno przymierzał się do otworu. Odpiął pas i odłożył. Głowa przechodziła, zatrzymywał się na klatce piersiowej. Może dałoby się na głębokim wydechu, ale nie ryzykował uduszenia, kiedy utknąłby między prętami.

– Przejdź wreszcie.

– Tak. Już.

Balansując na wąskim pasku betonu nad mroczną rzeką, uniósł ramiona, ściągnął przez głowę obrośniętą futrem kolczugę i położył przy kracie. Przedostał się między prętami. Po drugiej stronie odpiął sprzączki i uwolnił się z kolczych nogawic. Za chwilę trzymał w ramionach Renatę.

– Zgubiłam świece.

– Zostawiłem tu kiedyś jedną. Powinna leżeć przy kracie.

– Lepiej zostańmy tu, zanim gaz się nie rozejdzie.

– Możemy przez jakiś czas iść po omacku. Zaraz zrobi się odrobinę jaśniej. Ten korytarz nie kryje niespodzianek… – urwał, gdyż teraz mogła to nie być prawda.

Po omacku znaleźli zawiniątko i świecę – kolejny dowód, że to właściwa droga.

– Odejdźmy w głąb korytarza. Tam mniej śmierdzi. Usłuchała go. Trzymając się za ręce, przeszli kilkanaście metrów.

Marzła w samym stroju. Adams wyżął jej tunikę. Zebrał nadmiar brei. Renata, kuląc się z obrzydzenia, nałożyła ją na siebie. Usiedli na chrzęszczącym piasku.

156.

Zbudził się, gdy opadła mu głowa. Rzeczywistość wróciła z odorem kloaki. Renata spała wsparta na jego ramieniu. Widział zarys jej twarzy w półmroku. Światło sączyło się z głębi korytarza, ze stropu, choć nie dało się wypatrzyć jego źródeł. „Obejdzie się bez świecy”, pomyślał. Im dalej od kanału, tym ryzyko wybuchu metanu mniejsze.

– Pora iść dalej – powiedział, kiedy się zbudziła.

– Jestem brudna. Cuchnę gnojówką.

– Czysta woda jest dalej. Mamy jeszcze sporo drogi do przejścia.

– Od tego brudu się zarażę. Zostanę bezpłodna, a ty mnie oddalisz, bo nie dam ci synów… Albo zrobisz ze mnie tylko nałożnicę. A ja zasłużyłam, żeby mieć męża, nie pana-kochanka.

Siedziała bezradna i rozpaczała. Jej wybuch zaskoczył go. Dotąd nie skarżyła się wcale.

– Przecież poszłam z tobą na poniewierkę, jak chciałeś. A ty każesz mi iść w takiej nieczystości. Dlaczego, Hemfriu…?

– Taka jest ta droga. Przez nieczystości. Niedługo będzie miejsce, żeby się umyć. Cała rzeka.

„Nie wiem, jak ją przebędziemy”, dodał w myśli.

– Dlaczego kazałeś mi tu iść? Tak straszną drogę opisujesz… Która żona musi iść za swoim mężem w taką drogę?

Opasał ją ramieniem. Potwornie cuchnęło.

111
{"b":"89139","o":1}