– Nawet nie wiem, jaki jest baal tamtego miejsca. Nie wiem, jak należy mu oddawać cześć. Idę z tobą w nieznane.
– Kto był baalem w Krum?
– Pytasz, jakbyś nie wiedział. Pan z Morza przecież! Każdemu było wiadome, czego on od nas wymaga.
Jej lamenty nie wynikały z załamania. Adams odnosił wrażenie, że dziewczyna jest zdeterminowana nie opuszczać go, a mówi to, co w takiej sytuacji młoda żona z Dolnego Miasta mówić powinna.
– Chyba wiem, kto jest baalem Górnego Miasta. Znam go osobiście.
– To chodźmy tam jak najszybciej. – Renata się podniosła. – Miałam zły sen. Jego resztki nie chciały odejść. Śniło mi się, że mnie porzuciłeś, a ja zostałam w nieznanym świecie.
W miarę drogi robiło się coraz jaśniej. Oczy przywykły do ciemności: Adams mógł dostrzec w mroku rysy twarzy Renaty. Odór kanału został zastąpiony ostrym, ale słabszym zapachem siarki.
Taneczny korowód napotkali przy gładkiej ścianie korytarza. Golcy znikali w litej skale. Adams zademonstrował Renacie dwoistość przestrzeni w tym miejscu: dla nich dwojga była to zimna powierzchnia kamienia, dla podrygującego pochodu i towarzyszących mu Suchych – normalne przejście. Renata sprawdziła dłonią skałę, gdy akurat nikt nie szedł.
– Gdybyśmy nadeszli razem z nimi, i dla nas otwarłoby się tędy przejście – powiedział.
– Wiem, nieistniejące furtki czasem otwierają się.
Stroje Golców jasno wskazywały ich profesje czy stany – to piekarzy, to handlarek ryb, to sprzątaczek, kowali, prawników, służących czy dam. Widać było dobrze detale ich strojów.
– Dołącz do nas – zwracali się do Renaty, jego ignorując. – Porzuć tego mężczyznę. Masz z nim nie iść.
Trupistwory wlepiały w nią przepastny mrok pustych oczodołów, kłapały żuchwami. Żaden z nich nie miał gałek ocznych ani włosów.
Renata milczała, kurczowo ściskając dłoń Adamsa. Pierwszy raz widziała widmowy pochód.
– Cuchniesz – odezwał się przechodzący rzemieślnik. – Przy nas będziesz wyglądać schludniej. Na co ci droga pod prąd czasu…?
– Widziałem ich wielokrotnie na płaskowyżu. Tam idą już nadzy. Potem wchodzą w Płomieniste Wrota. Brańcy zostają wyrwani z pochodu. Kuczer był jednym z nich.
– Masz wrócić do Krum – rzuciła kolejna niewiasta. – Twoje tarhatum nie zostało spłacone. Nie wolno ci odejść z Krum.
– Boję się, Hemfriu – powiedziała Renata, kiedy tęga niewiasta w króciutkiej spódniczce, opiętej na grubych udach, zniknęła już w skale. – Oni mają rację: mnie nie wolno było opuszczać Krum. Może nie idą do Płomienistych Wrót…?
– Idą tam. Oni nie mają władzy nad tobą.
– To skąd wiedzą o moim tarhatum?
– Suchy wraca z płaskowyżu i drugi raz pokonuje tę drogę. Stąd wiedzą – Adams sam nie był zupełnie pewien swoich słów.
– Na co jeszcze czekasz? Zgubisz i siebie, i jego – powiedział następny przechodzący. – Ty do nas należysz. Jesteś jedną z nas. Tam, dokąd idziesz, znajdziesz tylko gorycz i ból.
Adams mocniej ścisnął jej dłoń. Wykrzywione niechęcią twarze przechodzących szczerzyły się do Renaty – Ty nie jesteś jedną z nich – powiedział, choć nie był tego do końca pewny.
Renata przywarła do niego, jakby szukała obrony przed siłą spojrzeń tanecznego korowodu. Adams stanął za nią i otoczył ją ramionami. Dość silnie, by przytrzymać ją, gdyby otumaniona ich słowami, próbowała wejść w kamień. Ona jednak nie chciała wyrwać się z tego chwytu, a przeciwnie – mocniej wtuliła się w niego.
– Zaczekajmy, aż przejdą – powiedział. – Pod prąd się nie przepchamy. Uniosą nas ze sobą.
– Tak.
Doczekali wreszcie przerwy w pochodzie. Piasek tłumił kroki. Szlam kanałowy wysechł na skórze i odzieniu – nad ich odór przebijał zapach siarki. Zapalona świeca rozjaśniła korytarz.
Zza zakrętu wyłoniła się samotna postać: kobieta w tunice. Tęga i zdeformowana wiekiem, jak wszyscy w Pochodzie Trupa.
– Stop! – Kobieta wyciągnęła rękę. Następnie rozluźniła zapięcie na ramieniu i zrzuciła z siebie odzież. – Jestem tobą po latach – powiedziała. – Jeśli tam pójdziesz, stracisz swoją urodę. Będziesz wyglądać jak ja. Wreszcie mogę to zrzucić… – dodała do siebie.
Przykuwało spojrzenie jej wyrazistych, ciemnych oczu, otoczonych siecią zmarszczek.
– Taką się staniesz tam na górze. Starą i szpetną. Tylko w Krum zachowasz młodość.
– Młodości nie da się zachować – szepnął Adams.
– Nie jesteś mną. Ja nie mam pieprzyka na prawej piersi. Jesteś oszustką.
„Dopiero takich argumentów potrzeba?”, pomyślał.
– Owszem, jesteś. To nie jest pieprzyk, tylko narośl, która dopiero ci wyrośnie, jeśli pójdziesz do Górnego Miasta.
– Kim ty jesteś?! – rzucił ostro Adams.
– Nią samą, tylko o trzydzieści lat mądrzejszą.
– To niemożliwe. Chodź, nie traćmy na nią czasu… Tu jest obszar ułudy. To i sobowtór może się trafić.
Mocniej objął Renatę ramieniem i pociągnął za sobą. Ominęli nagą kobietę. Nie protestowała, ale długo patrzyła za nimi, zanim dołączyła do kolejnej grupy Golców. „Jeśli Renata tak się zestarzeje, nie będzie źle wyglądać”, pomyślał. Kobieta wprawdzie była otyła, jednak zachowała sporo dawnej urody: piersi za ciężkie i zbyt obwisłe, nadal pozostały piękne, wystający brzuch nie wyglądał niezgrabnie, szerokie uda też.
Adams ponaglał Renatę. Nadal byli na drodze tanecznego korowodu. Następni przechodnie mogli przemocą powlec ją z sobą. Jednak nikt już nie nadszedł.
– Wkrótce będzie czysta woda – powiedział.
Siarka cuchnęła, aż oczy łzawiły. Ubrania obeschły, rzadko spod kołnierza czy rękawa uniósł się opar kanałowego odoru.
Usłyszeli gwar za plecami. Ze skały wyszła grupa ludzi i Trupistworów. Adams i Renata minęli punkt, w którym taneczny pochód wyłaniał się ze ściany. Można było zwolnić.
Wreszcie osiągnęli obszar, gdzie piasek był gorący, a ściany pokryte barwnymi siarkowymi wykwitami. Spod piasku wyłoniła się zmurszała skała. Spomiędzy jej szczelin wydobywała się para wodna. Świdrujący zapach siarki zmusił, by nosy skryć w poły odzieży. Dokuczało gorąco. Nie mieli ani czasu, ani chęci, żeby podziwiać fumarole czy kształty i barwy osadzonych minerałów. Byle szybciej przebyć cuchnący, upalny obszar.
Nareszcie znowu piasek.
– Woda już blisko – rzucił Adams zduszonym głosem. Odpowiedziała mu spojrzeniem zaczerwienionych oczu skrytych za połą szaty.
W wodę weszli niepostrzeżenie. Stopy rozbiły nieruchomą, przezroczystą powierzchnię. W półmroku woda wyglądała groźnie i tajemniczo.
Głębokość rosła wolno. Po kilkunastu krokach zagłębili się po kolana. Woda zmywała cuchnącą maź, uwalniała od nieznośnego smrodu. Najpierw twarze i włosy. Potem ręce. Strugi ściekały z odzieży. „Ubranie można wyprać na sobie”, pomyślał.
Oboje stali zanurzeni po pas.
– Masz śmieszne paznokcie, Hemfriu, inne niż dawniej. Sporo odrosły, nie da się ukrywać tego dalej: kobiety zwracają baczną uwagę na ręce. Reszta też się wyda.
– Moje paznokcie to szpony, rosnąc, grubieją i zakrzywiają się. Muszę je często przycinać. To niełatwe, bo poddają się dopiero solidnie namoczone albo starannie namaszczone.
– Twoje dłonie bardzo mi się podobały, teraz wyglądają inaczej.
– To tylko paznokcie nadają im dziwny wygląd.
– Tu nie musisz ich przycinać. Szpony mogą się przydać.
– To nie tylko paznokcie. – Ukazał czarne odrosty na nadgarstkach.
– Czy to wszystko? – Wielkie oczy Renaty nie były w stanie ukryć przestrachu.
– To samo na prawym boku i na podbiciach stóp. W miejscach, gdzie skóra gabery stykała się z moją skórą.
– Miałeś w tych wszystkich miejscach białe znamiona.
– Teraz zostały przykryte przez futro.
– Miałeś je po wewnętrznej stronie dłoni. Tam powinny pozostać.
Obejrzał swoje dłonie: Blizny po wewnętrznej stronie zniknęły bez śladu. Skóra zresorbowała zbliznowaciałą tkankę.
– Zupełnie znikły. Nie ucieszyło jej to.
– Znamiona z korytarza zabezpieczyły cię. Zostały skompensowane, lecz przezwyciężyły rozwój skóry Czarnego. Samo nałożenie skóry gabery i przekroczenie Linii to za mało, by zniknęły. Co jeszcze zdarzyło się na waszej wyprawie? – spytała.
– Doszliśmy do płomieni.
– Hemfriu, czy tylko widziałeś te płomienie… Chodź za mną. Tu, na brzeg. – Takiej rozmowy nie można było toczyć w wodzie. – Powiedz mi o tym zaraz.
Na brzegu oboje przykucnęli, ociekając. Od razu zrobiło się im chłodno. Gorąco siarki pozostało daleko za nimi, ale wrócił kanałowy odór ich odzieży.
– Czy wszedłeś do Miejsca Płomieni, Hemfriu?
– Pachom wszedł, ale zaraz wrócił.
– A ty, Hemfriu? A ty?
– Ja tylko sięgnąłem w nie rękami. Zaraz je cofnąłem. Te płomienie tylko mnie liznęły. Nie sparzyły mnie.
– Nie można bezkarnie wejść do Miejsca Płomieni. Na pewno nie skończyło się na tych znamionach.
– Długo chorowałem, ale wydobrzałem. Pachom miał mniej szczęścia.
Renata wysłuchała historii przemiany sotnika. Otuliła się ramionami, drżała z zimna.
– Czy to już wszystko, Hemfriu? Nie ukrywaj nic przede mną, proszę. Wszystko dla ciebie poświęciłam. Muszę znać prawdę. Ja na to zasługuję.
Westchnął, usiadł na piasku i rozpoczął opowieść o swoim pobycie na Linii. Zaczął od przybycia Drubbaala i zszywania jego twarzy. Opowiadał o odprawie, wyruszeniu, losie poszczególnych uczestników zwiadu.
Słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Nie przerywała.
Zawahał się przy spotkaniu Złotej Gabery, jednak w końcu o tym opowiedział.
– Poszedłeś za Złotą w płomienie?
– Nie.
– Mów dalej. Wrócił do opowieści.
Drobiazgowo wypytała go o przemianę Pachoma i jego dolegliwości: czy gorączkował, czy włosy wyrywał, czy też same wypadały, czy skóra się łuszczyła.
– Widziałaś chorych na tę przypadłość?
– Nie, ale słyszałam opowieści.
– Powtórzysz mi je.
– Nie warto… Każda mówi co innego.
– Tę Złotą potem odkupiłem. Trzymali ją w lochu, w Krum.