Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Musieli umknąć, zanim normalne życie wróci do Krum. Groził im pościg łowców nagród. Z pewnością bowiem, kiedy zostanie ustalone, że uciekają, ich ujęcie behmetim wycenia wysoko. Znęcony tym, byle chciwy parobek może sprawić sporą kłopotu uciekinierom czołgającym się wąskim tunelem.

Szybko schodzili lasem. Śmierdziało gliwiejącym serem nieznośnie, mimo że twarze zawinęli w chustki nasączone olejkiem.

Niżej drogę pokrywała gruba warstwa cuchnącej, żółtej mazi. Grzęźli w niej po kostki. Hałas wydobywającej się martwiny tłumił ich kroki. Adams obawiał się, czy Renata nie ma otwartej ranki na stopie. Szła przecież w lekkich sandałach na paskach.

Z drzew kapały gęste krople. Martwina osiadła na liściach. Jeśli wkrótce nie spadnie deszcz, to drzewa stracą liście i wypuszczą nowe; jeśli deszcz spadnie, liście zostaną spalone jadem, a wiele drzew uschnie.

– Teraz jest najlepszy moment, żeby zniknąć pod ziemią – powiedział. – Wypływ martwiny wkrótce się skończy. Czarne już wróciły na pokład swojego Pana, a mieszkańcy Krum siedzą w ziemiankach. Nikt nas nie zauważy.

– Czarne ujęły większość pilnujących niewolników, ale może jeszcze któryś pozostał. Zauważy nas, a potem doniesie.

– Musimy zaryzykować. Skoro kiedyś Engilu wszedł do tunelu, wielu zna tę drogę.

Szli ulicą Krum w cieniu gigantycznego kadłuba, odgłos wydobywających się gazów słabnął. Wiatr unosił smród, a prysznic trupiej masy ledwie kropił. Warownię Krum pokrywał brązowy liszaj. W korpusie olbrzyma widniał wygnieciony otwór.

„Już odpływa. Czarne nie grożą”, pomyślał Adams. Zaraz jednak wyobraźnia podsunęła inne pułapki. Hałas gazów nie tłumił ich kroków. Ciapkanie w smrodliwym błocie odbijało się w jego głowie wielokrotnym echem. „Ile par oczu nas obecnie obserwuje? Czy już wysłali za nami patrol?”

Trudno było przypuszczać, że już ktoś wydostał się z zaklejonej martwiną twierdzy. Żołnierze dopiero wyszli na mury i spychali martwinę szuflami. Rozpoczęto mycie ścian. Na ochrowym sklepieniu trupiej czaszki pojawił się szary zaciek. Szybko rósł.

Minęli pokryte martwiną dachy domostwa Hrabbana. Gdzieś w ziemnym schronie kryli się mieszkańcy. Adams i Renata wymienili spojrzenia. Oboje pomyśleli o Adali.

Bez słowa skierowali się ku otworowi. Adams poznał właściwą stodołę na umocnionej deskami skarpie. Wszystko pokrywała jasnobrązowa, wolno spływająca maź. Trzeba było odsłonić deski.

„Pod którą z nich? Która z desek się rusza?”

Ściekająca martwina odsłoniła już dolne końce desek. Adams sprawdzał wszystkie po kolei.

Renata wskazała jedną z nich.

– To chyba ta – szepnęła.

Adams odchylił wskazaną deskę i dwie obok. Pod jedną z sąsiadek ciemniał otwór wiodący na Most. Pod następną też ziała czeluść. Wydostający się z niego chłodny powiew pachniał mokrą ziemią.

153.

– Wejdź do środka – powiedział. – Będę tobą kierował.

– Najpierw ty, Hemfriu. Znasz już drogę.

Z dala dobiegły czyjeś głosy. Pogoń…?

Adams wsunął się do mrocznego otworu. Parł do przodu szybkimi ruchami ramion. Co chwilę sprawdzał przed sobą po omacku. Chciał, żeby ona zmieściła się w otworze. Usłyszał delikatny stuk deski zamykającej otwór; zniknęły resztki światła.

Łapczywie wciągał świeże powietrze. Węch przytępiony odorem martwiny zaczynał normalnie działać.

Wyobraził sobie, że Renata została ujęta przez pościg. Brutalnie wywleczona za nogi. Jego pozostawili, bo tylko ona – najpiękniejsza dziewczyna, najwyższe tarhatum w Krum – ich interesowała. Nie usłyszał jej krzyku, gdyż ciasny korytarz zbyt dobrze tłumił dźwięki.

Mimo chłodu zaczął się pocić. Nie mógł obrócić się w ciasnym korytarzu. Bardzo chciał ją ujrzeć, by rozwiały się wątpliwości.

– Widzę go… Przyśpiesz – znowu jej szept.

Nawet nie mógł gryźć palców z bezradności. Dziewczyna musiała poradzić sobie z tą grozą sama. Tu było całkiem szeroko. Niewiele trzeba, by poszerzyć korytarz, aby mogła go wyprzedzić.

„Nie ma czasu. Czerw zdąży ją poranić. Nie mogę się odwrócić, żeby jej pomóc. Zwłoka w ucieczce zaszkodzi jej najbardziej”.

Dobiegł go odgłos szamotaniny.

– Renata?

Jeszcze kilka gwałtownych ruchów, gdzieś poza nim. Zaczął drążyć otwór w bocznej ścianie: Renata nie poradzi sobie sama z potworem.

– Idź! Nie zwalniaj! – ostro ponagliła. – Szybko! Ucięłam mu łapę. Będzie szedł wolniej. Została mu tylko jedna.

– Nie zranił cię?

– Tylko poszarpał sukienkę.

Zapalił drugą świecę, pierwsza pozostała za czerwiem. „Może przecież napatoczyć się następny”, pomyślał. „Przeciwko dwóm nie będzie miała szans”.

Napotkał leżące luźno kości. Zbliżali się do pierwszego skrzyżowania. Powiedział o tym Renacie. Pośpiesznie wydrążył sztyletem zagłębienie dla napotkanej miednicy olbrzyma.

Poczuł kilka szturchnięć zniecierpliwionej dziewczyny. Może potrąciła go, wymierzając ciosy wstecz, za siebie.

– Już, już…

Miednicę wcisnął do dołka, żeby się dało ją ominąć, ale w miarę możliwości nie zasypywał jej.

– Jeśli dasz radę, spróbuj miednicą zamknąć korytarz za nami – powiedział. – Spróbuj zrobić zaporę ze skrzyżowanych kości udowych. Sięgniesz za siebie…?

– Tak. Zaczekaj chwilę.

Najlepszym zabezpieczeniem będzie kość miednicy. Pozostałe kości co najwyżej pomogą ją zablokować. Czerw w końcu i tak przekopie się obok przeszkody, ale to da im nieco czasu.

Po lewej ujrzał znajomy, białawy kształt: nieforemne oczodoły, częściowo zarośnięty otwór nosowy, zniekształcona górna szczęka. Właśnie mijał lewy korytarz, zatkany czaszką olbrzyma. „Pierwsze rozgałęzienie”, odliczył w pamięci.

– Czyje to kości? – spytała. Lekkim pociągnięciem za nogawkę dała znać, że uporała się z robotą. Ustawiła marną zaporę, może zniechęci to czołgającego się za nimi okaleczonego stwora.

– To kości Engilu. Po lewej napotkasz jego czaszkę. Doszliśmy do pierwszego rozgałęzienia. Czaszka zatyka fałszywy korytarz.

„Dobry człowiek, nawet po śmierci służy nam pomocą”, pomyślał.

Wydało mu się, że usłyszał jej szlochanie.

Nie zatkała olbrzymią czaszką drogi za nimi, by skierować pościg do fałszywego korytarza. Nawet ruszyć jej nie zdołała; Adams zbyt mocno kiedyś wepchnął czaszkę w wylot bocznego korytarza.

Dalej droga zwężała się, Adams przeciskał się wolniej.

– Hemfriu, nie marudź!

Pojawił się kwaśny smród. Zaczynał się złowrogi odcinek korytarza, grożący zatopieniem. Adams schował sztylet, tylko dłońmi próbował poszerzać zaciski.

– Ziemia śmierdzi – powiedziała.

– Tak. Przez jakiś czas. Ale to jest dobra droga. Staraj się nie uderzać niepotrzebnie w strop ani w ściany, gdzieś tu jest zbiornik płynnego gnoju.

Adams czołgał się na brzuchu, ścierając zbroją ziemię ze ścian tunelu. Nie słyszał, czy Renata idzie za nim. Jedynie co jakiś czas czuł jej szarpnięcia za nogawkę. Świecy ubywało. Miał ich jeszcze kilka w mieszku, ale tutaj wyciągnąć nową było niepodobieństwem.

Chwilami wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby czerw zaczął go pożerać od tyłu: czy prędzej straciłby przytomność z bólu odgryzanych nóg, czy też z powodu wykrwawienia? Po chwili pomyślał z przerażeniem, że to ona właśnie może się teraz wykrwawiać.

Wreszcie miejsca zrobiło się więcej. Fetor osłabł. Można było czołgać się na łokciach.

– Renata?

– Tak?

– Teraz będzie łatwiej. Jeszcze trochę wytrzymaj.

– Tak.

W blasku świecy zajaśniał rdzawy, stalowy pręt uzbrojenia. Adams odetchnął z ulgą: byli przy końcu ziemnego korytarzyka. Wysunął dłonie w ciemność, zmacał zimne, gładkie podłoże i po chwili już stał na betonowej powierzchni.

Postawił ogarek i pomógł Renacie ominąć sterczące pręty zbrojeniowe. Najpierw podała mu sztylet i gladius. - Tyle stali. Bogactwo wyrasta z ziemi – powiedziała. Następnie ostrożnie zstąpiła w ciemność, ku niemu. W nozdrza uderzył odór kanału.

154.

– Nie jesteś ranna? Powiedz teraz. Niebezpieczeństwo już minęło. Opatrzę cię.

– Nie… Poradziłam sobie z nim. Miał zbyt krótkie ramiona, żeby chodzić sprawnie. Najpierw zastawiałam mu drogę koszykiem, potem przygniotłam go stopą do ściany korytarza, i to ja go zraniłam.

Była umazana ziemią, jednak nie krwawiła. Obawiał się, że może ją dosięgnąć zakażenie. Nie zapomniał przecież, którędy wiedzie dalsza droga. Wskazała mu strzępy tuniki, w miejscu gdzie sięgnął pysk potwora. Wziął ją w ramiona.

– Hemfriu, nie teraz. Drapiesz…

Jego zbroja pokryta była warstwą ziemi. Dał spokój z bezsensownymi czułościami.

Spojrzała na niego. Jej oczy zabłyszczały w blasku świecy. Renata była nadal przerażona.

– Tam były jeszcze przynajmniej dwa inne czerwie.

– Jeszcze dwa?

– Tak. Tamte poruszały się szybciej. Jednakże przeszkadzały sobie, gryzły się nawzajem.

– Chciałem poszerzyć korytarz, żebyś wyszła przede mnie. Ja ustawiłbym się im naprzeciw, zabiłbym je, a następnie wycofał nogami naprzód.

– Tego się najbardziej bałam. Wtedy by nas dogoniły.

– Bardzo chciałem odwrócić się i cię zobaczyć.

– Wtedy byś mnie stracił. Nie poradziłabym sobie z nimi. Były groźniejsze niż ten pierwszy, skoro tak szybko biegły. Pewnie już pokonały zaporę.

– Tu nie są już groźne.

Spojrzała na niego, jakby potrzebowała potwierdzenia, że idą właściwą drogą.

– Zostawiłem go tutaj, idąc do Krum. – Podniósł zardzewiały pręt kraty.

– Dobrze. A teraz?

– To jest rozgałęzienie. Mamy pójść w lewo, w dół tym korytarzem. „Si”, pamiętasz…? Patrz pod nogi, gnojówka niesie różne świństwa.

Korytarz wolno opadał. Szli śladem cieku cuchnącej wody. Renata obserwowała łukowate sklepienie rury kanalizacyjnej. Zauważyła spojenia kolejnych betonowych segmentów.

– To podziemia twierdzy? Jesteśmy pod Krum?

– Nie sądzę. Idziemy rurą wkopaną w ziemię, prawdopodobnie ściekiem Górnego Miasta.

Omijać leżące resztki nie było trudno. Renata starała się nie stawiać stóp w cieku.

110
{"b":"89139","o":1}