Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Powietrze wypełniał trupi odór martwiny.

152.

Wspinali się jeszcze prawie godzinę. Wreszcie Adams uznał, że są w bezpiecznej odległości od żołnierzy garnizonu i poza zasięgiem Pana z Morza. Przystanęli na rozgrzanej słońcem polanie, porosłej zielem i pełnej szmeru owadów, na małym spłachciu terenu, nie koszonym od lat, z trzech stron otoczonym to wysokimi, gęstymi zaroślami kosodrzewiny, to kępami lasu. Drzewa i kosówka chroniły od wiatru, nagrzana łąka pełna była dusznego zapachu kwiatów. Gorąc aż odbierał dech, jednak Adams nie zdejmował zbroi.

Pan z Morza wypełniał sobą pół horyzontu. Z wysokości polany przypominał olbrzymi półmisek czy kadłub wraka, wypełniony ruchliwą, nerwowo kłębiącą się zawartością. Stąd jednak nie dało się dostrzec natury tych istot. Od strony morza władca pienił się, bulgotał i pryskał cieczą. Otaczał go biały, pienisty welon rozbryzgów. Wyglądało, że gigant i tym razem zetknie się z brzegiem na cyplu Krum.

– Jego odległość od warowni maleje w szybkim tempie.

– Przez ciebie przypływa? Sam wielki Pan z Morza usiłuje cię pochwycić? Ten gigant taką drobinkę?

– Obawiam się, że go poruszyłem, zaniepokoiłem, pobudziłem do działania przeciw Krum.

Zabrzmiało to jeszcze mniej przekonywująco niż wczoraj. Ot, przechwałki Adamsa…

– Dlaczego miałby to robić? Krum i tak należy do niego.

– Wcześniej była długa przerwa, a teraz jedna wizyta po drugiej.

– Zjedzmy coś – zmieniła temat.

Czuł, że Renata nie wierzy w istnienie Górnego Miasta. Zgodziła się na ucieczkę, bo wolała być z Adamsem (a może ze strachu przed narzeczonym – żywym szkieletem). Cel poniewierki wydawał się jej mętny. Zapasów mieli niewiele, a na dodatek Adams twierdził, że można je wcześniej zjeść, bo w drodze nie czuje się głodu. Zachęta do jedzenia była z jej strony gestem rezygnacji.

Po niespełna godzinie kadłub Pana z Morza zetknął się z cyplem, ale nie zatrzymał. Cypel wbijał się w jego korpus. Dopiero gdy cała twierdza, aż po bramę trupiej czaszki, schowała się wewnątrz ciała władcy, ustał ruch olbrzymiego cielska. Nad wrotami twierdzy, Trupią Gębą, wznosiła się jedna z wież Pana z Morza.

– Dalej pryska od strony morza – zauważyła.

– Ale coraz słabiej.

– Cypel zdołał go zatrzymać. Zobacz, że jego kadłub od strony brzegu wznosi się znacznie wyżej. Wypuścił nadmiar gazów od strony morza i się zakląsł.

– Może zawsze jest wyższy od tej strony.

– Przekonamy się wkrótce. Wystarczy obserwować.

– Ach, ty, ty! Wszystko wiesz. – Przejechała delikatnie dłonią po jego twarzy.

Wyczuł, ile w tym geście było lęku. Ujął jej rączkę i pocałował paluszki. Twarz jej pojaśniała. Adams, wyjaśniając coś, nadmiernie poważniał, wyglądał wtedy zbyt srogo.

Erupcja ustała. Kadłub Pana z Morza nadal był mocno przechylony na burtę. Może właśnie to uniesienie rozluźniło strukturę oraz zainicjowało wydzielanie gazu i wypływ martwiny w stronę brzegu. Na zabudowania Krum lunął deszcz cieczy i mazi. Dachy zmieniały kolor na brudnożółty. Gejzer cieczy wznosił się coraz wyżej nad pokładem Pana z Morza.

– Na co czekasz?

– Na czerwie. Chciałbym zobaczyć ich wyjście, a tutaj nam nie zagrażają.

– Lepiej ich nie spotkać z bliska.

– Tak wszyscy mówią.

I wtedy wyszły czerwie. To była właśnie ta ruchliwa zawartość kadłuba władcy. Małe, białawe drobinki opuszczały jego burtę, przedzierając się ku brzegowi. Wkrótce były ich setki. Poruszały się wijącym, robakowatym ruchem. Wyrzucone w powietrze, niektóre leciały skręcone w kłębek, inne lekko pofalowane. Najbardziej przypominały skoszone deszczem kwiecie. Wylatywały, zarysowując krótkimi, białymi kreskami strugi bijące z kadłuba.

Nie mogły dosięgnąć polany. Zasięg desantu białych niteczek nie przekraczał górnej granicy zabudowań Krum. Jednak okazało się jeszcze co innego: warstwa chmur na niebie stanowiła dla czerwi jakby stałą taflę.

– One zatrzymują się w powietrzu i potem nim idą, jak gdyby Pieczęć Sylwestra była dla nich normalną drogą – powiedział zdumiony.

Hordy cienkich, białawych przecinków wolno rozchodziły się po nieboskłonie we wszystkie strony od gejzera bijącego z pokładu Pana z Morza.

„Trudno będzie sprostać istotom, które potrafią chodzić pieszo po powietrzu…”, pomyślał. Wróciło wspomnienie szybującej swobodnie w obłokach Liliane. Czerwie jednak nie leciały jak ptak czy tatuowana dziewczyna; one czołgały się mozolnie, wolno i ciężko. Rozchodziły się we wszystkich kierunkach, ale najwięcej parło w stronę lądu. Marsz białych przecinków był wolny, lecz konsekwentny.

W dole, wśród zabudowań, ujrzeli biegające sylwetki. Czarne… Coraz więcej schodziło ich na ląd. Kręciły się po mieście. Poganiały jakichś ludzi. Oczyma duszy Adams ujrzał piękną twarz Adali pędzonej wraz z kolumną nieszczęśników przez Płomieniste Wrota.

– Łapią mieszkańców Krum – powiedział.

– Nie. Wygarnęły kilku niewolników wyznaczonych do pilnowania domostw. – Miała lepszy wzrok niż Adams.

Ktoś uciekał. Ktoś został przebity włócznią. Czarne sprawnie się uwijały. Legionistów nie było nigdzie widać.

– Krum zostało podbite przez Czarne. A jemu chodziło o pojmanie tylko jednego człowieka, mnie.

– Im nie wolno podbić Krum. Tylko zgarną pojmanych i wrócą do Pana z Morza.

– Skąd to wiesz?

– To każdy wie.

Pierwsze czerwie pełzające po niebie dotarły nad ich głowy. Wędrujących po ziemi ubywało, co raz któryś zakopywał się, choć długo w ziemi nie pożyje. Przez trzy miesiące ziemia nie wyda plonów; rośliny z podgryzionymi korzeniami uschną.

Blade przecinki wędrujące po nieboskłonie przerywały marsz. Odrywały się od niewidzialnej powierzchni i szybując na skrzydełkach, opadały na ziemię. Bezskrzydłe roztrzaskiwały się.

Jeden z lecących czerwi zbliżał się do Adamsa i Renaty. Kilkanaście par błoniastych, nietoperzych skrzydełek niosło cielisty, robakowaty kadłub.

– Hemfriu, od prawej!

Adams dobył gladiusa i ściął bezoki pysk, wyposażony w wielkie, nieustannie węszące nozdrza. Ostrze zgrzytnęło, przechodząc przez chrzęstny, uwsteczniony kręgosłup. Bezgłowy kadłub drgał w konwulsjach na trawie.

Drugi nadleciał nieoczekiwanie od strony gór. Adams trochę chybił i pozbawił go tylko skrzydła. Okaleczony stwór przywarł do lewego przedramienia Adamsa kilkoma parami drobnych, zdeformowanych, niby-dziecięcych dłoni. Zanim czerw zacisnął zęby, Adams pchnięciem rozdzielił ruchliwe nozdrza bezokiego pyska o ludzkich ustach i ludzkich zębach. Jeśli były tam kości, to niezrośnięte. Ta istota miała wiele ludzkich cech. Miecz łatwo wszedł w tkankę. Pociekła krew.

Czy to jest ostatnia, najbardziej zredukowana postać Czarnego?

Stąd podobieństwa do ludzkiego ciała? Forma bezmózga i niemal bezkostna, obła jak robak przetworzony z segmentowanego węża. Czarny kończy swój żywot pod ziemią. Cóż znajdzie tam człekopodobna istota o rozmiarach dramatycznie utrudniających jej rycie w glebie…?

Adams paroma cięciami gladiusa uwolnił się od kurczowego chwytu małych dłoni. Nawet odcięte od chudych ramionek należało rozpoławiać, bo zaciskały się na tkaninie. Tu też kości nie było. Wątłe przedramiona gięły się jak zielone gałązki. „Jak szkielet embriona…”, pomyślał Adams. „Ten Czarny utracił niemal cały wapń na skutek kolejnych przemian”.

Niedaleko pikował następny czerw. „Skąd ich się tyle bierze…?”

Wraził stworowi ostrze miecza prosto w pysk. Zakręcił w prawo i w lewo, rozrywając gardziel.

– Co robisz?! – krzyknęła. – Mogłeś chybić! Nie dość, że nauczyłeś się mówić jak legionista, to jeszcze nabyłeś legionowych zwyczajów! Bawi cię walka, zabijanie!

Kolejny stwór wpił się w jego odzież kilkunastoma dłońmi i gryzł zajadle. Stracił przy tym parę zębów, ale to nie osłabiło jego zapału. Nie miał nerwów czuciowych? Dalej niezdarnie próbował dostać zębami przeciwnika. Adams ściął ten rozżarty pysk. Poszło trudno, bo ten miał lepiej skostniały kręgosłup.

– Tak właśnie! One nie mają mózgów! Nie czują bólu. Ścinaj te łby! Latające ścierwo! – Drobną piąstką wygroziła nadlatującym stworom.

Ślepe czerwie wirowały nad polaną jak tornado.

– Hemfriu, one w nas mierzą! Nad naszymi głowami formuje się wir!

– W las! – rzucił.

Wpadli w zarośla. Adams rozchylał sztywne, iglaste gałązki dłonią lub gladiusem. Czerw wylądował na pobliskim krzaku. Ucapił się baldachimu żywicznych gałęzi. Zakręcił pyskiem, łapczywie niuchając. Adams nie próbował go zaatakować. Kosówka była wysokości człowieka. Schyleni przepychali się wśród kolących gałęzi. Łatwiej było się poruszać wśród grubych, lecz rzadszych konarów. Ubrania obsypywał żółty pyłek kosówki. Dławił, drażnił nos, zmuszał do kichnięć.

Wir podłużnych, białawych kształtów pozostał nad polaną. Może tylko przyciągnęło je cieplejsze powietrze, wznoszące się nad łąką, w którym wolniej opadały, a ich atak w istocie był przypadkowy?

Zatrzymali się w lesie przy polanie. Smród porzuconych odpadków wskazał ścieżkę ku Mehz Khinnom.

– Ty pokochałeś wojaczkę, Hemfriu. Wolisz ją niż spokojne życie. Zrobił się z ciebie legionista. Nudziłbyś się na gospodarstwie. Widziałam blask w twoich oczach, kiedy zabijałeś. Zasmakowałeś w walce.

– Pachom uważał inaczej.

– Nawet mówisz jak legionista.

Spojrzał na nią, zdziwiony. Już raz to od niej usłyszał.

– No… innym akcentem. Tak gardłowo.

– Oni wszyscy tak mówili, nieświadomie to przyswoiłem.

– Ale tak sucho. Jakbyś rozkazywał.

– Bo dowodziłem, ale oduczę się przy tobie – powiedział i otoczył ją ramieniem.

– To też było takie… żołnierskie – zachichotała.

Pan z Morza nadal tkwił przylepiony do brzegu, jednak wypływ martwiny tracił na intensywności. Całe wybrzeże pokrywała równomierna żółtobrązowa warstwa.

Sandały Renaty nie były dostosowane do długiego marszu górską ścieżką. Adams podarł rękawy koszuli i zrobił jej onuce. Ochroniły od otarć. Nie protestowała, posłusznie drepcząc za nim. Kółka kolczugi nieprzyjemnie tarły o gołą skórę.

109
{"b":"89139","o":1}