Литмир - Электронная Библиотека

Arystokracje i upadki

A rzeczy? Rzeczy zajmowały się tym co zawsze. Przypatrywały się wszystkiemu z półek, etażerek, blatów, parapetów i nic sobie nie robiły z naszych spraw. Nie były po żadnej stronie. Cierpliwie oddawały się w nasze ręce. Pasowały do dłoni jak ulał albo wyślizgiwały się z palców, spadając z krzykiem na betonową posadzkę. Dopiero wtedy, w błysku pękającej porcelany, w brzęku srebra, w trzasku szkła, budziły nas ze snu. Bo przecież naprawdę były niewidzialne. Któż pamiętał barwę powietrza, światło szkliwa, śpiew wysuwanych szuflad, wysokie brzmienie mahoniowych szaf.

A potem przypomnienia. Jałowe polowania. Łowienie dotknięć i połysków zagubionych przez pamięć. I żal, że nie dość uwagi i serca. Że tylko przepływanie między, machinalne przestawianie, odstawianie, przecieranie – nic nadto. Żałosna niechęć? Niemądra pretensja? Że nie licząc się z naszym zmęczeniem domagały się czułej obecności naszych rąk? Zawsze nienasycone? Gasnące pod warstwą sadzy i śniedzi?

I przebudzenia – nigdy na czas? W domu Bierensteinów, w pokoju na piętrze, na mosiężnym łóżku pani Emmy, umierał pan Dłuszniewski. Dawniej hałaśliwy i ruchliwy, teraz cichy, z przymkniętymi oczami, starał się sobie przypomnieć, jak wyglądała kuchnia w mieszkaniu przy Lessingstrasse 14 tamtego dnia, gdy przyjechał do Gdańska z Pozelwy, ale obraz ciemnego wnętrza, które wtedy wydało mu się ogromne, rozświetlone blaskami porcelany, rwał się jak kruche płótno. W dębowym zarysie kredensu z wysoką attyką, kredensu, który brązową tarczą mahoniu osłaniał baterie szkła i kryształów przed czerwienią łuny znad Langfuhr, świeciły puste miejsca, których pamięć nie potrafiła niczym zapełnić, chociaż w palcach, stygnących na kołdrze, budził się wciąż dawny dotyk. Górna półka? Brzęk białości? Okrągły połysk? To była cukiernica? Arabskie pudełko z lakierowanej blachy, w którym ojciec trzymał egipskie papierosy? Kryształowa patera, którą matka przywiozła z Grodna, wracając od siostry? Myśl sięgała w przeszłość jak niewidomy, który dotyka twarzy kogoś bliskiego, lecz pod palcami czuje tylko chłodną ciemność. Rzeczy, które kiedyś miały ciężar, porowatość, dotykalną gładkość, chłodną szklistość, zmieniały się w obłoki bez barwy. Miały tylko jedną stronę – jak księżyc. Rzadko bywały w pełni.

Imbryk do herbaty z kuchni przy Lessingstrasse 14, ciężki, z wygiętym tulipanowato dzióbkiem, miał teraz lekkość wąziutkiego nowiu. Dno nie istniało, w ciemnościach wspomnienia świeciła tylko połyskliwa wypukłość pokrywki z różową gałką. Jeszcze ćmił w mroku jak zachodząca planeta ten ciepły kształt ze snu, ale już przesłaniały go czajniki późniejsze, defilujące na płycie gazowej kuchni „Junkers” – białe, zielone z czerwoną różą, niebieskie ze śnieżną gwiazdą. O parado emaliowanych blach, aluminiowych baniaków, żeliwnych obłości! W czym Mama gotowała napar z lipowego kwiatu? Co było na kubku, z którego piliśmy sok z jabłek ucieranych przez babcię? Listek róży? Pasterka z barankiem? W czym leżały kostki cukru, które podkradaliśmy z kredensu? A pudełka z herbatą? Czy to tureckie wieże na błękitnej pokrywce opowiadały nam o Dardanelach? Czy może indyjski słoń straszył i śmieszył swoją malinową trąbą? A solniczki? Naczyńka, w których jajko na miękko traciło głowę pod celnym uderzeniem nożyka? Krzesła wyplatane sitowiem, fotele z bordowym obiciem, szezlongi, które wędrowały najpierw na werandę, potem na strych, a potem – po cierpliwej kwarantannie w piwnicy, gdzie łudzono je nadzieją powrotu na pokoje – przestawały być…

I zniknięcia. Nieuchwytne. Kiedy poniemieckie krzesła zniknęły z Grottgera 17? Kiedy to było? W czerwcu, gdy Mama wróciła z Warszawy, a Ojciec wyjechał na parę dni do Szczecina, czy może później? Ale dzień? Godzina? Chwila? Rzeczy umierały niepostrzeżenie – jak podwórzowe koty, po których

nie zostawał nawet ślad. Kryształowe wazony pojawiały się uroczyście, wnoszone do pokoju w białej bibułce, w triumfalnej barwie urodzin czy imienin, ale kiedy znikały? Bo potem ich już nie było. I chwile przebudzenia. Nagłe otwarcie oczu. Zdziwienie. „Heniu – wołała z kuchni przy Grottgera 21 pani Potrykus – nie widziałeś no gdzie tej srebrnej łyżki, co miała na rączce kwiatki?” Cóż jednak mógł na to odpowiedzieć pan Potrykus, listonosz z poczty przy Armii Radzieckiej, który dopiero w tej chwili dowiadywał się o istnieniu pięknej łyżki z szuflady Bierensteinów, choć jadał nią przez całe lata? „To znowu Marcinkowska. Jak jej nie wstyd!” – oburzała się pani Potrykus.

Bo przecież musieliśmy mieć winnych, widzialne osoby, które porywały srebrne sztućce podczas sąsiedzkich odwiedzin, wsuwały do kieszeni fartucha i uciekały ze zdobyczą w chmurną noc. Każda wizyta groziła uszczupleniem zasobów. W szufladach wybuchał popłoch. Widelce tuliły się z brzękiem do noży, chochle do łyżeczek! O platery, pudła wyściełane bordowym pluszem, z których niepostrzeżenie znikały metaliczne lśnienia. Tam, gdzie niklowany kształt iskrzył się zimnym blaskiem, po paru miesiącach były już tylko ciemne rowki – opustoszałe po swoich mieszkańcach. O niesprawiedliwe posądzenia, wrogości, kuchenno-ogrodowe śledztwa, piwniczne dochodzenia, sklepowe naszeptywania! Lecz jak obronić się przed nicością, która cierpliwie, dzień po dniu, połykała miasta, domy, nierdzewne noże firmy „Gerlach” i widelce o dźwięcznej nazwie „Stojadła”?

Bo tylko się odwróciłeś, a już srebrna cukiernica traciła wieczko, jakby je zdmuchnął wiatr. Spojrzałeś w okno, a juz na etażerce, gdzie stała kryształowa solniczka, otwierała się pustka.

A patery, młynki do kawy, widelczyki do ciast? Gdzie wsiąkały korowody łyżek? Gdzie przepadały szpalery noży stołowych i kuchennych? I wszystko bez śladu. O, żeby chociaż wyśledzić te kruche linie podróży ku nicości, te senne homeriady, których nie udźwignie żadna nostalgia. Łyżki? Któż opowie ich odyseje? W dniu, w którym z ust pani Potrykus, poruszonej do głębi zniknięciem srebrnego sztućca w czeluściach fartucha pani Marcinkowskiej, padały niesprawiedliwe oskarżenia, łyżka Bierensteinów wędrowała już wozem pana Węsiory na wysypisko pod Kokoszkami w stercie śmieci zebranych z ulicy Grottgera, by po latach trafić do antykwariatu na Długiej, a potem do domu na Tuwima 7, do mieszkania inżyniera Jarochowskiego z Politechniki, który umieścił ją w swojej gdańskiej kolekcji. Duża łyżka Bierensteinów, z rączką oplecioną ornamentem z liści ostu, odlana z grubego srebra w wytwórni Müllera pod Lubeką – i spokojna wieczność komody na Tuwima 7. Czy można sobie wyobrazić piękniejszy finał tego zmierzchania domowych planet, krążących w ciszy i ulatujących bezszelestnie w pustkę?

Ale tak szybowali podniebnym lotem tylko junkrowie platerów, obersturmbannführerowie porcelanowych zastaw do kawy w szlifach ze złota i kobaltu, arystokracje niklu, srebra i miedzi – mocno trzymające się czasu, oporne na przemeblowania kuchni i przestawiania kredensów. Choć i tę wzgardliwą armię lśnień, obojętnie pobrzękującą ciężkim odgłosem metalu na białych obrusach w niedziele i święta, wypierała z dębowych szuflad niespiesznie wzbierająca, lecz nieubłagana fala aluminiowych widelców ze znaczkiem „Wars” i porcelitowych popielniczek z literkami „FWP” – skromne pamiątki pobytu pana Potrykusa z żoną w pensjonacie „Siegfried” w Szklarskiej Porębie, przemianowanym na dom wczasowy cukrowników „Zenit”.

A upadki, zawstydzające upokorzenia płótna i drewna, blachy i emalii? W kuchni co rano nasze oczy cieszył błękitny napis w języku Goethego „Witaj Nowy Dniu. Przynieś Szczęście Rodzinie i Sąsiadom”, wyszyty gotykiem na białej makatce – ale czas dotykał bieli rdzawymi plamkami soku z jabłek i marchwi, aż wreszcie, któregoś dnia, białe płótno osunęło się na zielone linoleum i odtąd zmywano nim podłogę. I kiedy Mama obracała ryżową szczotką, zanurzając zszarzałe płótno w wiadrze z ciepłą wodą, tylko słowa „Nowy” „Szczęście” „Sąsiadom”, zgniecione i rozwleczone, wypływały spod mydlin ciemniejszym błękitem.

A cierpienia glazury? Martyrologie pękających kafelków? Dogasanie niklu na poręczach łóżek? Matowienie kranów z mosiądzu? Zielenienie miedzi? Porastanie cynkowych rynien

czarnym nalotem? Grudniowa szadź? Nocne spadanie dachówek, które dogorywały potem w sadzawce pod fontanną? Szelest tynku? Trzeszczenie wiązań dachu, krokwi i gzymsów? Żłobienie schodów przez pracowite dotknięcia gumowych podeszew? I ratowanie – czego się da. I ciężar powietrza kruszącego wszystko. I żółknięcie wanien. I rdzawe smugi na porcelanowych umywalniach. Powolne umieranie ogrodów.

W łazience na Grottgera 14 huczał szewski młotek pana W., z posadzki odpadały jedna po drugiej ośmiokątne płytki, które w roku trzydziestym siódmym Erich Schultz na prośbę żony sprowadził z wytwórni „Hoesse i Syn” pod Allenstein – sześć metrów najlepszej kobaltowej terakoty! – dom jęczał od uderzeń, kryształowe szybki w okienku na klatce schodowej drżały, rury przenosiły bolesne wstrząsy na piętro i wyżej, bo cynkowy kocioł, w którym pani Janina gotowała zawsze bieliznę, spadł na posadzkę obok wanny. Teraz terakotowe płytki, popękane, obrośnięte od spodu portlandzkim cementem z wytwórni Kistera w Dortmundzie, wędrowały jedna po drugiej na stertę gruzu przed wejściem, a potem do ogrodu, na ścieżkę między szpalerami tui, gdzie już w sierpniu porosły jasnozielonym mchem. Ich miejsce na posadzce obok wanny zajęła nieregularna plama lastryko, świecąca woskowym połyskiem wśród resztek kobaltowego tła. Potem z części odbitych płytek powstał zębaty płotek obrzeżający grządkę irysów. Hanemann pomagał Ojcu wytyczyć granice klombu dratwą rozciągniętą między zaostrzonymi palikami.

A zmiany najdotkliwsze, raniące skrycie, podstępnie ściszone, ledwie wyczuwalne? Wracając do domu późnym popołudniem Hanemann uświadamiał sobie, że nie potrafi już odtworzyć w pamięci dawnego koloru fasady domu Bieren-steinów, chociaż właściwie nic się nie zmieniło, tylko tynk, leciutko przyprószony kurzem czy sadzą, nabrał odcienia drzewnego popiołu. Granatowe i żółte szybki w okienkach na klatce schodowej przygasły. Naprzeciwko, na ścianie domu Maletzów, tynk odpadł w paru miejscach i trzcinowa mata, ocieplająca mur, wyjrzała spod wapiennej zaprawy. Okna malowano tylko od strony mieszkań. Rzeźbiona stolarka framug łuszczyła się w słońcu strzępkami wyschniętej farby, pękały poprzeczne listewki. Ktoś przypominał sobie o konieczności naprawy, ale kończyło się na pośpiesznym powleczeniu popękanego drewna grubą warstwą emalii. Czekano, aż kres zniszczeniu położy „Administracja”. Hanemann trochę się dziwił, że wszyscy wzdychają do tej tajemniczej potęgi, ale dziwił się tylko do chwili, gdy pojął, co znaczą słowa Ojca, że „nic nie można dostać”.

29
{"b":"89065","o":1}