Po powrocie na Lessingstrasse ułożył fotografie na brązowej paterze i rzucił zapałkę. Płomyki były żółte, przeskakiwały ze zdjęcia na zdjęcie. Gdy powiało od okna, zakołysały się leciutko. Sczerniałe płatki przysypały dno patery. Patrzył na skręcający się w ogniu lśniący papier.
Ale już po chwili otwartą dłonią zdusił ogień i szybko wyciągnął z popiołu nadpalone kawałki. Na przydymionym skrawku mignął czubek bucika. Kraniec koronkowej sukni. Biała dłoń trzymająca parasolkę z rogową rączką. Rondo ciemnego kapelusza otoczone wiankiem róż utkanych z gazy. Dopiero teraz uświadomił sobie, co zrobił. Zamknął oczy. Potem zaczął pośpiesznie układać nadpalone kawałki, ale z przydymionych strzępków nie dawało się już nic złożyć. Popiół. Czarne czubki palców. Zapach spalonego celofanu. Otworzył szufladę. Na dnie – paszportowa fotografia o zielonawym odcieniu. Ptasie piórko. Siwa moneta. Stalówka. Tylko tyle.
Twarz na fotografii wydała mu się obca.
To ona? Nie mógł zebrać myśli. Teraz wszystko zaczęło się układać w całość. Wszystkie linie zdążały w jedną stronę – tam, na przystań, nad ciemną wodę. Jak mógł tego nie widzieć? Obrazy zbiegły się jak opiłki magnesu – w lodowato przejrzysty wzór.
Przecież spotkali się trzy dni temu na piętrze w gasthausie w Glettkau. Molo z przystanią, do której o trzeciej przypływał tamten statek, mieli za oknem.
Trzy dni…
Stała wtedy przy oknie. Upinała włosy. Sięgnęła po długie szpilki z kościaną główką rozsypane na blacie, przytrzymała luźny pukiel, którego połysk zawsze go zachwycał, i zręcznie podsunęła palce pod ciemny kosmyk. Ale przecież (teraz był tego pewien) zrobiła to wolniej niż zwykłe, ruch ręki – jak mógł tego nie dostrzec? Stała przy oknie, profil odbity w szybie, za którą błękitniało morze, profil tak bliski, że tylko sięgnąć dłonią, ale przecież czuł, że coś pojawiło się między nimi jak zasłona, ledwie widoczna, a jednak nadająca twarzy jaśniejszą niż zwykle barwę – może chłodniejszą, może bielszą. Odcień skóry? Chłód? Księżycowa biel? Przecież musiał to dostrzec wtedy, gdy stanęła przy oknie, mrużąc oczy od słońca. Wczesne przedpołudnie, ciepłe światło kładło się żółtymi plamami na ścianie koło framugi. Za oknem przy molo stał biały spacerowy „Ariel” z Neufahrwasser. Küku chłopców szło plażą w stronę pomostu. Czerwona piłka. Niebo. Jasny piasek. Krzyk mew odpędzanych leniwie przez rybaka, wyłuskującego z sieci żywe jeszcze ryby o zaróżowionych skrzelach. Gładkie morze, prawie bez fal…
Stała przy oknie, zamyślona, chyba trochę zła, ale przecież to nie było takie zamyślenie, jakie dostrzegał czasami na twarzach kobiet w kawiarni Kauffmanna albo w gasthausie, gdy piękna pani o włosach spiętych w rzymski węzeł, skubiąca srebrną łyżeczką kawałek wiedeńskiego tortu, patrzyła gdzieś przed siebie, nieobecna, może zanurzona we wspomnieniach miłosnej nocy, milcząca, chociaż jej towarzysz, starannie ogolony oficer z koszar przy Hochstriess, mówił coś do niej z ożywieniem, wybierając metalowymi szczypcami kraby z błyszczącej misy.
Nie, przecież wtedy, gdy stanęła przy oknie, to było coś innego, coś, co napełniło go lękiem, lecz zlekceważył ten odruch spłoszonego serca.
Już kiedyś dostrzegł to?… Stała w wannie, patrzył zza uchylonych drzwi, jasne ciało na tle ciemnozielonych ścian łazienki, włosy upięte wysoko, oświetlone blaskiem lampy nad zamglonym lustrem. Widział jej profil, białą linię piersi. Sunęła po ramieniu grecką gąbką, ślad piany na złotawej skórze, rąbek włosów na karku wilgotny, powolne ruchy dłoni, tak jakby nic nie czuła pod palcami…
Kiedy tak patrzył na nią wtedy, gdy grecką gąbką sunęła po ramieniu, przeniknął go nagły strach, krótki jak błysk słońca w pękającym lustrze. Nagle ujrzał zupełną samotność tego ciała dotykanego palcami. Nie, to nie był lęk. To była pewność, że ona jest tylko ze sobą, że nigdy jej nie dosięgnie.
Teraz mógł siebie tylko oskarżać. Przecież mogli wyjechać do Königsbergu przedwczoraj. Wszystko było już gotowe. Bilety na pociąg z przesiadką w Marienburgu. Ale ona nalegała, by odłożyć to na niedzielę, bo z matką nie jest dobrze, więc zaczekajmy, to tylko parę dni… Przecież wystarczyło jedno stanowcze słowo…
Teraz czas spędzony w gmachu Anatomii wydał mu się pustą ciemnością. Chciał poznać tajemnicę, otwierał ciała, które trafiały na marmurowy stół, by wyśledzić to, co odgradza nas od śmierci. Ale teraz jaki sens miały godziny spędzone w podziemiach przy Delbrück-Allee, skoro nie potrafił usłyszeć tego, co mówiło jej żywe ciało, co było – wiedział to teraz – widoczne w każdym jej ruchu… Bo teraz miał pewność, że wtedy, stojąc przy oknie w pokoju na piętrze gasthausu, ona czuła, że to się zbliża. A jednak patrzył na jej ramiona, szyję, włosy tak, jakby był ślepy i głuchy. Mógł ją powstrzymać jednym słowem, ale wtedy, gdy stała tak przy oknie, za którym błękitniało morze, zapytał tylko: „Co ci jest?” Przestała rozczesywać włosy zielonym grzebieniem: „Nie wiem”.
Pamiętał wszystko. Każdy gest. Z bolesną wyrazistością. Oderwane obrazy tamtej chwili. Przecież wystarczyło jedno słowo…
I to leciutkie rozdrażnienie, gdy odwróciła się od okna. Szybki ruch palców wyskubujących ze szczotki jasne pasemko. Na parapecie muszelka. Pierścionki. Medalion z różową kameą. Broszka przypięta pod kołnierzykiem. Potem ruch ręki poprawiającej włosy na karku. Palce zapinające suknię. Żółty sznurowany trzewik na dywanie. Szybkie kroki. Plusk wody w umywalni. Miękki stuk odkładanego mydła. Ciepłe ślady bosych stóp na posadzce. Minęła go, podchodząc do lustra. Ledwie wyczuwalne sztywnienie ramion, gdy chciał ją objąć. Uwolniła się z uścisku miękkim przegięciem. Zaśmiała się, ale śmiech był płytki i zgasł natychmiast. Sięgnęła po kapelusz. Wygładzenie wstążki. Poprawienie róż upiętych wokół ronda. Szelest jedwabiu. Jasnoróżowe paznokcie. Wsunięcie pierścionka na palec serdeczny. Oglądanie wyciągniętej dłoni: malachitowe oczko w srebrze. Parasolka z czarną rączką rzucona na fotel. Skrzypnięcie otwieranej szafy. Błyśniecie lustra w drzwiach. Jasny płaszcz. Włochaty materiał z perłowymi guzikami. Ciepło sukni znikającej pod płaszczem.
Dotknął palcami jej policzka. Przycisnęła twarz do dłoni, ale patrzyła gdzieś w bok. Przymknięte powieki. „Więc w niedzielę o czwartej w Langfuhr. Nie zapomnisz?” Głupie, śmieszne pytanie, przecież to on kupił bilety. „Tylko się nie spóźnij. I nie bierz bagażu. Ja wezmę wszystko”. Chcieli wsiąść do osobnych wagonów, tak było zabawniej. Potem, niczym nieznajomi jadący ze Stettin albo z Köslin, spotkaliby się w restauracyjnej salonce, gdzieś między Dirschau a Marienburgiem, na wielkim moście przerzuconym nad rzeką Weichsel, po którym jedzie się i jedzie, a w dole woda, ciemna od wirów.
Lecz gdy ona tak stała przy oknie, za którym błękitniało morze, już czekał na nią tamten biały statek z przystani w Neufahrwasser, już czekała na nią biała letnia suknia, parasolka, biała torebka… Chciała odwiedzić siostrę w Zoppot? Lecz dlaczego nie pojechała pociągiem, dlaczego właśnie musiała wsiąść na ten mały statek, którego pochylony komin wyglądał jak ścięta kolumna z greckiego marmuru ozdobiona literą „W”, znakiem kompanii przewozowej Westermannów? Siostra? Ta dziewczyna o ciemnorudych włosach i oczach jak dojrzałe winogrona? W czerwonej sukience? Czekała na molo w Glett-kau? Widziała wszystko?
Wstał szybko z fotela, sięgając po płaszcz rzucony na łóżko. Przecież musi natychmiast jechać na Steffensweg, by o wszystkim jej opowiedzieć!
Jej?
Nagle zdał sobie sprawę, że chce o tym, co się zdarzyło w Glettkau, opowiedzieć tej, której już nie ma. Opowiadał jej zawsze o tym, co się zdarzyło ważnego i ciekawego w Danzig, Dirschau, Zoppot, a nawet w Marienwerder, więc teraz też chciał jej opowiedzieć…
Ocknął się. Boże…
Jak to mówił Retz? „Kiedy cierpimy, Bóg dotyka nas gołą ręką”? Biedny Retz… Cóż za filozoficzne pompatyczności plótł ten melancholijny młodzieniec o palcach tak zręcznych, że bez wahania można mu już powierzyć każdą, najtrudniejszą nawet operację. Dotknięcie Boga? Teraz Hanemann czuł tylko nagi ból, że jej już nie ma ani na Steffensweg, ani nigdzie…
Żadnej łzy. Tylko policzki napięte do bólu i ściśnięte gardło. Nie potrafił zrozumieć. Skąd ta kara? Lecz jeśli nawet on miał zostać dotknięty – dlaczego ona? Na ścianie obok lustra w brązowej ramce czernił się Krzyż w górach Caspara Davida Friedricha, ale koronkowy rysunek świerków, otaczających czarną figurę Boga, zamazał się nagle. Hanemann zamknął oczy. Poczuł, że wstrząsa nim płacz.