Литмир - Электронная Библиотека

Odcień

Patrząc w lustro dotykał policzka. Cieniutka sinawa kreska obok ust. Śmieszne. Ten gwałtowny ruch, szamotanina. Nie mógł ochłonąć. Czego właściwie chciała? Przechylił flakon i watą przetarł zadraśnięcie. Ta gwałtowność, uniesiona ręka, oczy. Ból? Płacz? Patrzył w lustro. Co miał zrobić teraz? Zejść na dół? Po co? Nie rozumiał. Może zranił ją czymś dawniej? I dopiero teraz to wybuchło? Ale czym? Wyglądało przecież wszystko zwyczajnie. Mijali się na schodach. Na ścieżce w ogrodzie. Na ulicy. Mówiła: „Dzień dobry panu”. Czasem: „Dzień dobry, panie Hanemann”. Ale mijali się jak ryby przepływające obok siebie w akwarium. On miał swoje sprawy, ona swoje. Nie wchodzić sobie w drogę. Obojętna uprzejmość. Przypadkowe sąsiedztwo. Obawa?

Ale teraz coś się rozdarło. Jakaś przesłona. Hanemann wzruszył ramionami. Pewnie przeszła niejedno. Ale ta gwałtowność? Sięgnęła ku twarzy szybkim ruchem. Rozstawione palce. I ten krzyk. Co krzyczała? Że nie chce? Ale co miał wtedy robić? Czekać? Na co? Nie ruszać drzwi? Nonsens.

Było jednak coś jeszcze. Oddech. Zapach. Kwiecisty materiał. Kiedy się szamotali. Ramię, zderzenie, biodro. Pchnęła go, aż się zachwiał. Potem z dołu nadbiegł pan C, odciągnął ją, krzyczała. Lecz dlaczego takie czerwone usta? Tak mocno podkreślone oczy? Tusz rozmazany na powiekach? W uszach kolczyki? Nigdy jej takiej nie widział. Wyczuła coś?

Ale teraz, gdy szła ścieżką do bramy, już nie odchodził od okna. Stał za firanką. Szybkie, mocne kroki. Jasna sukienka. W koszyku zielone liście sałaty, długa bułka, coś zawiniętego w papier. Udaje, że go nie widzi? Stukotanie korkowych obcasów na płytach chodnika. Inne niż zwykle? Właściwie chciał, żeby było inne niż zwykle. Żeby został w niej jakiś ślad – po tamtym. Ale nie wyglądało na to, żeby został. Więc zupełnie nic? Jak powietrze? I zaraz myśl: przecież to bez znaczenia. Szybko minęła bramę, ukłoniła się komuś, zniknęła za tujami. Nienawidzi? Śmieszne. Przecież wcale o niej wtedy nie myślał. Poczuł tylko na schodach tamten zapach, to wszystko. Dlatego wszedł…

Starał się sobie przypomnieć jej twarz, ramiona, włosy. Ale ta twarz pokryta różem i bielidłem, którą zobaczył w drzwiach, przesłoniła wszystko. Nic nie pamiętał. Mijali się. Była. Nic więcej. Urywkowe obrazy. Dłoń. Włosy. Stąpanie po schodach. Wołała z okna do chłopca. Mocny, dźwięczny głos. Kolor skóry? Ciemna opalenizna? Brązowozłoty odcień? Odsłonięte łokcie. Zawinięte rękawy. Usta? Nigdy ich chyba dotąd nie malowała.

Schodząc po schodach na parter, dostrzegł, że na odgłos jego kroków cofnęła się do mieszkania. Wstyd? Za tamto? Przeszedł powoli, czując, że stoi za drzwiami. Zapukać? Ale nie. Wyszedł przed dom. Patrzyła na niego zza zasłonki w oknie kuchni?

Spotkał mnie na ścieżce. „Co słychać, Piotrze?” Ukłoniłem się. „Dzień dobry, panie Hanemann. Hanka bardzo źle o panu mówi”. Uśmiechnął się. „To ze zdenerwowania. Nie powinieneś tego słuchać”. „Ja wiem – popatrzyłem na niego – Ale ona chce od nas odejść”. Hanemann uniósł brwi. „Jest aż tak źle? Może powinienien do was przyjść?” „E, nie – spuściłem wzrok.

– Lepiej niech się pan nie pokazuje. Ona jest bardzo zła. Ale to jej przejdzie”. „Myślisz?” „Potem będzie jak dawniej. Ona jest mądra”.

Hanemann czuł, że traci spokój. To nawet nie było przebudzenie, to raczej samo ciało – poruszone piekącym dotknięciem

– ocknęło się z odrętwienia. Nie chciał tego. We snach pojawiały się teraz kobiety, których nigdy nie widział – przechodząc przez pokój gubiły szminkę albo puderniczkę, a potem dotykały mu twarzy wachlarzem i było to tak rzeczywiste, że gdy budził się, szukał na dywanie przedmiotów, które wypadły z białych palców. Purpura? Cały świat kobiecych rzeczy, które – jak mu się zdawało – przestały dla niego istnieć, nagle wypłynął z cienia i nabrał męczącej widzialności. Za oknem Hanka w jasnej bluzce z zawiniętymi rękawami rozpinała na sznurze świeżo upraną bieliznę. Na wietrze kołysały się płócienne koszule nocne, stanik, bawełniane pończochy, chusta. Wszystko to teraz było drażniące i nieprzyzwoite – było zdjęte z niej. Kiedy unosiła ręce, by przypiąć do sznura białe prześcieradło z wyszytym w rogu monogramem Walmannów, przez batystową bluzkę przeświecały ramiączka sztywnego stanika. Stojąc przy oknie z książką w ręku, przerywał lekcję niemieckiego, Andrzej Ch. patrzył na niego pytająco, bo milczenie przedłużało się, ale on stał przy oknie i patrzył – na co? na furkoczące prześcieradła, staniki i koszule! Wzruszał ramionami. Boże, co za głupstwa. „Proszę pana, może ja dziś już sobie pójdę?” – pytał Andrzej. Hanemann odwracał się, jak przebudzony ze snu. „Nie, zostań. Mamy jeszcze trochę czasu. Czytaj.” Andrzej wracał do swoich koniugacji, ale Hanemann patrzył na niego tak, jakby nie słyszał jego głosu.

Kiedy na chodniku rozlegało się stukotanie korkowych obcasów, postanawiał, że nie podejdzie do okna. Brał książkę, ale gdy zaczynał czytać, między rządkami liter pojawiała się migocząca sukienka z kretonu, w szeleście odwracanej kartki słyszał szelest ciepłego materiału w żółte kwiaty. Starał się śledzić sens fraz i zdań, ale ona, nic sobie z tego nie robiąc, szła ścieżkami szwabachy, roztrącała gotyckie inicjały, przeskakiwała przez kładki akapitów ze strony na stronę i śmiała się głośno. Przymykał oczy, za oknem dogasały szybkie kroki, szła ścieżką między tujami, wołając coś do pani Wierzbołowskiej. Wołała głośniej niż zwykle? Co za głupstwa. Wstawał, zamykał okno. Drażniło go to swobodne brzmienie głosu – nawet cienia wstydu czy niepokoju. Krzywił się: jak można być tak nieczułą, taką – szukał przez chwilę właściwego słowa – taką roślinną. Przecież nie zostało w niej nic po tamtym, jakby -pomyślał mściwie, co go od razu rozbawiło – jakby w ogóle nie miała duszy. Duszy? Przyłapywał się na tym, że przecież gniewa się na nią bez powodu. Dusza? Co chce od jej duszy? Chyba zwariował. Przeszła przez niejedno i pewnie właśnie tym śmiechem, który tak go drażnił, broni się przed wszystkim, co mogłoby ją zranić. Pretensje? Przecież nic od niej nie chce. Zresztą – patrzył zza szyby z nieukrywaną złośliwością – daleko jej… Znowu wracał do książki, ale po paru chwilach, gdy ze zdwojoną uwagą wczytywał się w list Kleista do Henrietty, książka znów zmieniała się w kamienny chodnik i znów słyszał, tym razem już cichsze, stłumione, oddalone, stukanie korkowych obcasów. I jeszcze to giętkie zakładanie palcem włosów za ucho…

Coś dawnego, przed czym się bronił z całych sił, coś bardzo, bardzo bolesnego, powoli wślizgiwało się na powrót do serca. Wspomnienie jakiejś innej twarzy, okolonej jasnymi włosami… A jednak na kartach książki, pokrytych rządkami gotyckich liter, przepływały wciąż brązowozłote gesty. Szelest kwiecistego kretonu. Ruch ręki. Różowe paznokcie. Rzęsy. Nie były to nawet przypomnienia, raczej delikatne, drażniące muśnięcia zapachu, lżejsze niż mgiełka oddechu. Gotycki tekst czernił się na stronach, oczy wędrowały z akapitu na akapit, ale myśli! Próbował to wszystko rozproszyć śmiechem. Przecież jeśli myślał o niej, to nie o niej w całości, lecz właśnie o wszystkim z osobna: zagłębienie nad obojczykiem, skroń oproszona blaskiem, odsłonięty łokieć, kolano, palce. Było to zabawne i jadowite, podbiegłe krwią…

Powracały słowa Anny, jej biały kapelusz, tamto piękne popołudnie, kiedy trzymała go za rękę, mówiąc: „Przecież tak nie można żyć”. Więc to nienawiść, gniew, żal, że coś na powrót wciąga go w środek życia? Przecież powinien brać wszystko lekko, zupełnie tak jak ona. Widział przecież, że to, co jego – przyznał to z niechęcią – poruszyło do głębi, jej nawet nie musnęło. Chciał, by poczuła to samo leciutkie upokorzenie, tę samą gorycz. Miał prawo zranić ją. Pomyślał, że to wcale nie byłoby trudne.

A potem budził się z tych zachceń. Przecież wtedy, na schodach, tamto drżenie warg, krzyk, ręce… Gdzież tu mówić o chłodnej sile. Od dawna nosiła w sobie ból, nie chodziło wcale o niego. Niechęć? Serce nagle wykonywało obrót niczym tancerka w piruecie. Odnajdywał w sobie całe pokłady czułości, których istnienia nawet nie podejrzewał. Gotów był zejść na dół, by wszystko wyjaśnić. Widział już jak jej twarz łagodnieje: „Nie, nic się nie stało. To nerwy. Niech pan jeszcze chwilę zostanie”. Ale natychmiast przypominał sobie prośbę

Mamy, by na razie wstrzymać się z odwiedzinami, bo każda rozmowa tylko rozjątrzy rany, więc znów sięgał po książkę, sprawdzał zeszyt Andrzeja, podkreślał czerwonym ołówkiem błędy, chciał zatopić się w tej jałowej robocie… Ale ona znów pojawiała się w jego pokoju, przechodziła przez słoneczną smugę bijącą z okna, w jasnym powietrzu powoli otwierało się ciemne lśnienie zatoki, poprawiając włosy, z błyszczącą torebką, w kwiecistej sukni, szła brzegiem plaży w Glettkau ku przystani, Hanemann czuł wzbierający w sercu lęk, z przerażeniem patrzył, jak ona dochodzi do pustego mola, jak wchodzi na smołowane deski, a tam, przy pomoście, stoi ten biały statek z wysokim, pochyłym kominem, Hanemann chce ją chwycić za rękę, odciągnąć z powrotem na plażę koło gasthausu, ale ona nie widzi go, idzie po smołowanych deskach prosto w stronę białego statku, odrzuca do tyłu włosy tak rozświetlone słońcem, że prawie złote, statek jest pusty, jeszcze kilka kroków do trapu, Hanemann słyszy stukot korkowych obcasów na deskach pomostu, miarowy, coraz mocniejszy, serce wali mu w piersiach, chce się do niej przedrzeć przez warstwy powietrza, wyciąga dłoń, chwyta za rękaw, ale ręka Hanki pruje się jak smużka mgły, palce chwytają powietrze, biały statek ogromnieje, przechyla się, Hanemann zasłania głowę, bo czarna burta z napisem „Bernhoff” nachyla się nad nim jak ściana walącego się gmachu, zasłania głowę, bo z góry, z płonącego pokładu skaczą córki pani Walmann, spadają ciężko w czarną wodę, szeroka plama ognia rozlewa się wzdłuż burty, dym, płomienie, czyjaś wyciągnięta ręka, oczy, czyjeś wołanie, płacz, a on stoi w małej łódce, która może pomieścić tylko jednego człowieka…

37
{"b":"89065","o":1}