W Światowidzu podążamy za panią do Indii i Nepalu, Chin i Singapuru, Australii i na Seszele, do Maroka i Hiszpanii. W jak długim czasie odbyła pani te podróże?
Działo się to w ciągu jednego roku. Koktajl wrażeń działający silniej niż psychodeliki.
Gdzie jak gdzie, ale w Nepalu chyba pani czegoś posmakowała…
Nie tknęłam w Katmandu niczego. To, co widziałam, było o wiele mocniejszym tripem, chociaż podobnym do majaków po haszu. Podróżowanie tak intensywne ma w sobie coś z pisarstwa, bo trzeba schować swoje „Ja”, żeby dać miejsce postaciom, sytuacjom, wyobraźni. Na Wschodzie wyobraźnia wypływa nie z głowy, ale z ciała, z zewnątrz, dlatego jest tak zmysłowa.
Podróże kosztują. Skąd pani wzięła środki na swoje wyprawy?
Pracowałam w magazynie „Elle”, gdzie miałam pisać o różnych rzeczach, a poczułam, że tego nie potrafię. O duszy owszem, o kosmetykach gorzej. Studiowałam filozofię i jestem antropologiem z paryskiej szkoły Le Goffa, interesuje mnie więc antropologiczno-filozoficzna bajka. Zaproponowałam, że jeśli redakcja sfinansuje mi podróże, napiszę prostym, zrozumiałym językiem o „poezji tego świata”, czyli także o kosmetyku, będącym balsamem na duszę.
Zatem Światowidz to zbiór takich „duchowych” reportaży?
Nie całkiem. Książka to jednak dziki kwiat, którego nie da się wyhodować w gazetowej szklarni. Tam można rozpocząć pracę nad książką, ale nie stworzyć jej w całości.
Zaskoczył mnie jeden z rozdziałów pani książki. Myślę o pani wrażeniach z amsterdamskiego Rijksmuseum. Czy to miał być kontrapunkt dla całej tej egzotyki, dla Wschodu, który właśnie pani odkryła?
Rembrandt, Vermeer, Bacon są dla mnie bogami sztuki. Bogowie, zwłaszcza w Indiach, mają wiele imion: jednym z nich jest niszczący, obsesyjny jak Sziwa-Bacon, innym Brahma-tytan tworzenia, czyli Rembrandt, i zachowujący wieczną harmonię Wisznu-Vermeer. Może artyści są reinkarnacją piękna?
Dużo uwagi poświęca pani buddyzmowi, który zdobywa na Zachodzie coraz większą popularność. Czy istotnie – jak pani twierdzi – w swej europejskiej odmianie „kojarzony ze zdrowym sposobem odżywiania, technikami relaksu, New Age’owym rozwojem duchowym bez dogmatów i autorytetów ma on szansę stać się światopoglądem Zachodu”?
Buddyzm jest bardziej filozofią niż religią i dlatego odpowiada zeświecczonemu Zachodowi. W Nepalu, królestwie hinduistycznym, buddyjskie „bóstwa” są czczone na równi z hinduistycznymi.W hinduizmie nie zabija się obcych bogów,nie obawia się ich mocy, lecz doskonałości. Dlatego przyjmuje się ich do panteonu, czyniąc mniej doskonałymi. Natomiast jeśli chodzi o buddyzm na Zachodzie, to jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu: wysyłano chrześcijańskich misjonarzy na Wschód, więc mnisi stamtąd przyjeżdżają teraz tutaj.
Także do Polski.
Ludzie interesują się mistycyzmem, który wraz z egzotyką znajdują w buddyzmie. Często nie wiedzą przy tym, jak cudowna jest literatura chrześcijańska. Zamiast Świętego Jana od Krzyża wkuwali katechizm i tak najczęściej zostaje: katolicki paciorek dla spokoju duszy, a prawdziwa duchowość z ksiąg tybetańskich. Różnią się religie, nie duchowości. Campbell opisał, jak spotkali się księża różnych wyznań i dyskusja między nimi zamieniła się w awanturę. Zaś mnisi różnych religii, także katoliccy i buddyjscy, siedzieli razem, zgodnie, w medytacyjnym milczeniu.
Z goryczą pisze pani o życiu Aborygenów. Tak zwana cywilizacja zachodnia odebrała im to, co było w nich najlepsze, co dając w zamian – piwo?
Duchowość wyrasta z ziemi do nieba, z krajobrazu – to najprostsza symbolika. Chrystus zamieniał wodę w wino, pomnażał chleb i ryby, a w Australii dzieliłby się z innymi mięsem kangura. Zachód zniszczył świat Aborygenów, przebudził ich z śnienia – dreamtime’u. Wierzę, że kiedyś Zachód pozwoli im znowu zasnąć. I wszyscy, czy jesteśmy buddystami, czy Aborygenami, spotkamy się w raju, gdzie jeden będzie śpiewał „Gloria”, a drugi polował na bizona.
A czy pozwoli pani Polakom na jedzenie w tym miejscu schabowych?
Jeśli tak nieśmiertelny kotlet kojarzy się ze świętością i mesjanizmem, to proszę bardzo: tradycja smaczna jak każda inna.
Pytam o to dlatego, że ze swej wegetariańskiej perspektywy wyraża się pani o polskiej kuchni z wyraźnym niesmakiem.
Bo schabowy wraz z bigosem jest dla mnie symbolem tej Polski, która zatłuszczonymi paluchami brudzi nieskalane.
Ciekawe, że więcej cierpliwości wykazuje pani wobec obcych obyczajów. Do brudu panującego w indyjskich restauracjach jakoś się pani przyzwyczaiła.
Bo Hindusi mają całe misterium oczyszczenia. Zajmuje się tym kasta braminów, a u nas raz higienista, raz ksiądz i właściwie nie wiadomo, czy to walka z brudnymi łapami, sumieniem, czy głupotą.
Pani krytycyzm wobec Polski przejawia się nie tylko w kwestiach żywieniowych. Seksownym Hiszpankom z Sewilli przeciwstawia pani „nasz barchanowy folklor”, który jakoby zachwycał tylko Kolberga, a dziś etnografów. Chciałoby się rzec – i dobrze: może ten barchan jest bardziej naszym wyróżnikiem niż cokolwiek innego, a i wspólnego z duchowością po polsku ma wiele.
Jestem z łódzkich Bałut i gdy widzę te krzywe domy, kocie łby, wpadam w zachwyt, bo to skansen. Ale robienie ze schabowego symbolu? To prowadzi do stawianego mi ciągle pytania, czemu mieszkam w Szwecji…
Wcale o to panią nie pytam.
Ale to pytanie wisi w powietrzu. Muszę wyjaśniać, czemu opuściłam Polskę, jakby miejsce zamieszkania było wartością samą w sobie.
A nie jest?
Nie. Wiem, że teraz wszyscy wracają do Polski, a jak wyjeżdżają, to do Hollywood, robić karierę, albo na stałe do Watykanu. Ale jak Polska wejdzie do Europy, to czy będziemy pytać, kiedy z tej Europy wróci? Proszę mi pozwolić, żebym koniecznie nie jadła tego schabowego i nie biegała w łowickim pasiaku. Większość narodu tego już nie robi.
Najgłośniejsza chyba pani książka zatytułowana była My zdies’ emigranty, Z emigrantki stała się pani „światowidzką”?
Jesteśmy „światowidzami”, bo poznajemy, oglądamy świat, a zarazem świat ogląda nas. Współczesny świat to labirynt. Postmodernizm jest duchowym kanibalem, czatującym w tym labiryncie. Zżera wszystko, co napotka, i przetrawia w jedną kulturową masę. Wybieramy się w wędrówkę po labiryncie świata, każdy z tym, co ma: schabowym, fundamentalizmem… Zaszyć się w kącie labiryntu z małą latarenką, oświetlającą parę metrów, jest OK. Natomiast wędrówka, poszukiwania nazywane są w Polsce z pogardą i kompletnie bez zrozumienia, bo bez przeżycia – postmodernizmem albo New Age’em.
Polskość może być balastem, ale cenne jest to właśnie, że nie dajemy się zunifikować, że nie chcemy rozpuścić się we wszechświatowej magmie.
A co za różnica, gdy dodamy magmy do mątwy? Proszę spojrzeć na MTV, posłuchać etnicznej muzyki, wszystko jedno skąd rodem. Totalne przemieszanie kultur. W takim świecie żyjemy i taki świat staram się opisywać, używając takiego języka, jakim on jest, cóż z tego, że niekiedy wulgarnego.
O, przepraszam, w porównaniu z innymi książkami pani Światowidz jest nad wyraz porządny. Jedynie opisywane przez panią żółwie na Seszelach się p…
Bo się pierdolą. Ludzie zaś mają oprócz gestów swoje emocje i tym emocjom dają wyraz, mówiąc czułe słówka albo klnąc. Woody Allen w najnowszym filmie co drugie słowo mówi „fuck”; czy to znaczy, że nie jest już intelektualistą, lecz knajakiem?
Pani książki wzbudzały dotąd aż za wiele emocji. Myślę, że Światowidz będzie wyjątkiem.
Bo opisywałam inny świat. Kiedy opisuję świat mniej spokojny, używam mniej spokojnego języka.
Utrzymuje się pani z pisania. To luksus.
Luksusem jest pisanie wyłącznie tego, co się chce. Kiedy jest się najemnikiem i pisuje do gazet, nie ma czasu na książki. Z kolei, gdybym spróbowała żyć tylko z książek, bałabym się, że zacznę pisać pod publikę, bo pisząc nie to, co się czytelnikom podoba, nie miałabym pieniędzy.
Dysponuje pani sporą skalą porównawczą. Jak się żyje w Skandynawii?
W powietrzu jest dużo jodu i tolerancji. Może dlatego ludzie są tam spokojniejsi?
Gdzie pani mieszka w Szwecji?
Na wyspie, na wsi. Chciałam żyć po trzydziestce na wsi. Kiedy wyrasta się z wieku rozdygotania: knajp, znajomych, kabaretów, imprez – rodzi się tęsknota za naturą. Gapię się na bażanty i łosie. Codziennie zmienia się rano mgła nad jeziorem, a nie wystawy w sklepie.
Nie miała pani trudności z adaptowaniem się w nowym, nieznanym środowisku?
To bardzo ciekawa okolica. Nad „moim” jeziorem mieszkają latem w pałacyku Kuwejtczycy. Obok jest świątynia Hare Krishna, gdzie zawsze można wejść i się pomodlić, pogadać z przyjaciółmi. Mamy też średniowieczną świątynię protestancką, ale tę zamykają, bo to urząd Pana Boga. Jest też sztokholmski ośrodek psychoanalizy i New Age’u, gdzie przyjeżdżają szamani z Islandii. Niedaleko jest surrealistyczna siedziba steinerowców. Wszyscy znajdują sobie miejsce w tej dość ateistycznej Szwecji.
Czy po tych wszystkich podróżach, opisanych w Światowidzu, zachowała jeszcze pani w sobie ciekawość świata?
Nie zmieniony zachował się tylko paszport.
Ten sam, z orłem bielikiem w herbie, ptaszyskiem, będącym – jak stwierdza pani w Światowidzu – padlinożercą.
Przelatujemy razem granice. Mogłabym najnowszą książkę nazwać „Transgresją” lub odautorsko „Trans Gretkowską”
Rozmawiał Krzysztof Masłoń
„Rzeczpospolita” 1998, nr 132
Myślenie w Polsce szokuje
Jak wspomina pani swoje łódzkie liceum?
Było potwornie nudne. Tylko masochiści lubią szkołę. Nikt mnie tam specjalnie nie prześladował. Dyrektor pozwoliłaby mi chodzić nago, gdybym miała ochotę, po wygraniu olimpiady filozoficznej.W szkole niczego się nie nauczyłam i na studia dostałam się właśnie dzięki tej olimpiadzie.
Bunt dotyczył tylko szkoły, czy w ogóle kraju?
Wszystkiego, ale to były takie obrzydliwe czasy, lata osiemdziesiąte.
Czy negatywne odczucia dotyczyły także pani miasta?
Wtedy tak. Buszowałam po Łodzi jak po dżungli, polując na nocne autobusy czy tramwaje. Dopiero po wyjeździe z kraju doceniłam, jakie to fajne miasto w porównaniu na przykład z Warszawą, która jest wybetonowanym tunelem na ludzi i kanałem na samochody. Łódź to skansen, Wenecja nad rynsztokami. Genialne, puste fabryki ze zubożałymi aż do kloszardztwa właścicielami, secesyjne pałace, drewniane domy z carskimi napisami cyrylicą. Wychowałam się w takim drewniaku, przy ulicy z kocimi łbami i ściekami.