Można nie wierzyć w duchy, ale trudno nie wierzyć w cmentarze. Można nie wierzyć w sny, ale… mogę być niezadowolona, że stworzono mnie na obraz i wzór sennego marzenia, a właściwie majaku.
Adam też był niezadowolony z tego, co zrobił dla niego Bóg. „Nie jest dobrze, by człowiek był sam, uczynię mu pomoc” – pomyślał Bóg i stworzył zwierzęta. Adam nie poczuł się z nimi mniej samotny.„Nie ma dla mnie pomocy”- narzekał.Niezły początek, pierwszy prezent i pierwsze rozczarowanie. Rozżalony Adam usnął i marzył o istocie tak onirycznie pięknej, żeby zapomnieć przy niej o samotności.
W snach zdarzają się też koszmary. Tym razem Bóg uczynił to, czego pragnął Adam. Z jego snu ulepił Lilith, pierwszą żonę Adama. Została później przegnana z raju, czy też sama uciekła, apokryfy nie są co do tego zgodne. Wiemy o niej niewiele. Na pewno miała włosy czarne jak noc, bo Lilith i leila (noc) pochodzą od tego samego hebrajskiego słowa. Lilith, uwodzicielski koszmar, chciała opętać Adama, chociaż nie była zła. Jabłko dobrego i złego dopiero dojrzewało. Człowiek wyrwał się z jej objęć i Lilith błąka się nocą po rozstajach dróg, obejmując zagubionych podróżnych, a swe pragnienie gasi, chłepcząc krew noworodków, potomków Adama.
Człowiek nie mógł mieć pretensji do Boga, sam wyśnił Lilith. Ale miał też piękny sen o Ewie, matce życia. Bóg, zapatrzony w drugi sen Adama, stworzył mu drugą kobietę i przyprowadził ją do niego jak przeznaczenie, jak ojciec pannę młodą do ołtarza. Nadzieja na Miłość jest cnotą Wiary.
„To jest kość z mojej kości” – zachwycił się Adam, widząc, że Ewa jest jego spełnieniem. Żeńską stroną człowieka stworzoną we śnie, bo „Nie jest dobrze, by człowiek był sam”, by rządził nim tylko rozsądek. Potrzebna mu jest podświadomość, pomoc sennej zjawy, by z jeszcze większym smakiem mógł zakosztować realności.
„Elle” 1996, nr 25 (październik)
Jeżeli nie wyrzuci się z lektur obowiązkowych Sienkiewicza i Prusa, wyrośnie nowe pokolenie misjonarek. Misjonarka jest przekonana, że siłą woli i zbożnym przykładem zmieni łajdaka w porządnego faceta. Nawróci go, poślubi (jeśli jeszcze tego nie uczyniła), ucywilizuje i będzie jak w książkach. Przecież wystarczyło, by Krzysia poruszyła swym czarnym wąsikiem, a Panu Wołodyjowskiemu świat aż po kresy się zamglił. Ligia jeno spojrzała na Winicjusza, a ten stał się chrześcijaninem. Oleńka nóżką tupnęła i Kmicic tak się przeraził, że prawie całą Rzeczpospolitą wyzwolił, a Wokulski dla Izabeli nauczył się angielskiego. Więc misjonarka się poświęca, czeka, robi za niego niemal wszystko (90 procent prac domowych wykonują w Polsce kobiety), by on miał czas się nawrócić. Niekiedy dopadają misjonarkę zwątpienie i beznadzieja, wtedy jej „wzrok dziki, suknia plugawa”, ale wkrótce odzyskuje energię, bo przecież jest w misji… a On? On się zmieni, sporządnieje, pokocha do szaleństwa. Niestety, łajdak – kochaś czy superman – zostanie, jaki był, choć zdarzy mu się na krótko, najczęściej w okresie godowym, stać się ideałem. Ale długie stanie nuży. Siostry misjonarki, zrozumcie: faceta nie da się zmienić, chyba że na innego…
Niestety, kolejne pokolenie panienek jest już zatrute polską klasyką. Tegoroczna warszawska miss nastolatek oświadczyła, że jej ulubioną lekturą jest Sienkiewicz. O ile pamiętam, w liceum ulubionymi lekturami były te nieobowiązkowe, a nawet zakazane. Autorytetem dla miss jest mama (spróbuj no, wychudła-jak-modelka córo marnietrawiąca, nie słuchać mamy) i papież. Też jestem fanką papieża, ale wiem, że nastolatki wolą słuchać „U2” niż Jana Pawła 2. Missjonarka chciała chyba zasugerować, że skoro czytuje Sienkiewicza, to nadaje się na kobiecy ideał, czyli męczennicę, a mając za patronów mamę i papieża, jest na pewno dziewicą. Nikt w to nie wątpi, wszak przeciętna Polka ma za sobą ten pierwszy raz w wieku siedemnastu, osiemnastu lat, a te inteligentniejsze, co fascynują się Sienkiewiczem, dobrze po dwudziestce.
Ofiarami szkolnych lektur wydają się też piosenkarki rockowe. Niektóre młode, utalentowane polskie rockmanki mają cudowną manierę liryczności: śpiewają, że jest źle, duszą się, rzężą… (i tak im nie wierzę). Występują w długich sukniach, sukmanach (tzw. sceniczny purytanizm), aż chciałoby się chwycić nożyczki i obciąć te giezła, by pokazać nogi, wydłubać dekolt i błagać o naturalność. Wiem: świat jest zły i ponury, ale szczęśliwcy, mający MTV, mogą pooglądać na przykład uśmiechniętą Sheryl Crow (uśmiechnięte też są niezłe), grającą i nie zgrywającą się na młodą-starą.
Pragnienie cierpiętnictwa, gwarantującego zasłużony sukces (patrz Kamień i cierpienie o genialnym Michale Aniele), jest wszechogarniające. Jeśli jedna z niewielu młodych gwiazd piosenkarskich wygląda jak modelka, śpiewa jak anioł i ma urok naturalności, to tworzy się wokół niej aurę niechybnego nieszczęścia. Szepty i plotki, jakoby ciążyła nad nią klątwa, bo już dzieciństwo miała tragiczne. A dziewczyna ma talent, wrażliwość, zdrowa jest jak rzepa i tak szczęśliwa, że wszystkim paniom i krytykom muzycznym tego życzę.
„Elle” 1995, nr 13 (październik)
Mieszkam przy Nowym Świecie i kilka razy musiałam przechodzić w poprzek różnych manifestacji, by dojść do ulicy Wareckiej. Przedzierając się przez tłum, żądający ustawy antyaborcyjnej, maszerowałam chwilę z demonstrującymi, na tyle długo, na ile nasze poglądy były zbieżne (życie jest świętością), jednak po paru metrach nasze drogi się rozeszły. Kiedy dotarłam z pustymi baniakami do źródełka oligoceńskiego przy Wareckiej, pomyślałam, że cudem byłoby długo oczekiwane Przyjście Ministra, umiejącego jakąś ustawą przemienić brudną wodę w czystą. Jeżeli nadal będziemy truli się kranową, to nowo narodzone dzieci nie napoczną swego życia, uśmiercone wodą podczas chrztu.
Wracam, wychlapując wodę z pełnych baniaków na bruk ulicy Ordynackiej, gdzie modlący się co tydzień protestują przed przychodnią zdrowia w takim stylu, jakby skrobanka była zakazaną pieszczotą erotyczną. Przecież żadna kobieta nie usuwa ciąży dla przyjemności! Poddające się aborcji w większości zachowałyby dziecko, gdyby mogły je wychować. Dlaczego miliony ludzi w Polsce, żądając ustawy antyaborcyjnej, nie pomyślą naprawdę o dobru matki i dziecka? Dlaczego nie żądają, by podnieść zasiłek rodzinny z 25 do 300-600 zł, bo tyle mniej więcej potrzeba na miesięczne utrzymanie dziecka (w stanie zadowalającym normy ludzkie i boskie)? Że wstrząsnęłoby to gospodarką? Przecież papież głosi, iż człowiek jest ważniejszy od ekonomii. Ciężarne nie są matrycami do produkcji dzieci, są matkami i należy się im społeczny szacunek, wyrażony choćby prawdziwym zasiłkiem, a nie jałmużną, zwaną, „rodzinnym” Urodzenie dziecka będzie wtedy tym, czym być powinno – darem miłości i życia, a nie rodzajem samobójstwa. Jestem osobą wierzącą, ale także rozumiejącą – w przeciwieństwie do Tertuliana, który wierzył, bo nie rozumiał, a z jego pomysłów Kościół mimo wszystko wiele zaczerpnął. Rozumiem nieszczęście kobiet decydujących się na aborcję. Nie rozumiem natomiast, dlaczego nieźle zarabiający posłowie i senatorowie, którzy nie kwapią się ze zmianą zasiłków humorystycznych na naprawdę rodzinne, nie skorzystali dotychczas z mądrości Aborygenów. Ci mieszkańcy Australii od czterdziestu tysięcy lat stosują wspaniały naturalny środek antykoncepcyjny, skuteczniejszy od kalendarzyka małżeńskiego. Aborygeńscy młodziankowie, wyznający tradycyjne wartości (mniej więcej równie gorliwie i bez refleksji, jak w Polsce chłopcy z „Frondy”) poddają się za biegowi inicjacji. Polega on na rozpołowieniu członka kamieniem. Z rozdwojonego penisa mocz wydobywa się normalnie cewką moczową, a nasienie wytryskuje tuż u nasady, przy mosznie. Tym sposobem aborygeńska para głębokością stosunku miłosnego decyduje, czy pocznie dziecko. W Polsce mężczyźni dali(by) się posiekać na kawałki za ojczyznę i dla ukochanej, ale – niestety – nie wszędzie. Podejrzewam, że polscy intelektualiści, tacy jak pan Szczypiorski, znowu zakrzykną, że pisarki mają obsesję penisa, w związku z czym jedno im w głowie, jakby literatura była wyłącznie sztuką oralną. Bodajże rok temu we „Wprost” opiewał nawet czczony jakoby przez młodą prozę „czarny penis”.
Dziewczyny ogłosiły więc konkurs imienia Andrzeja Szczypiorskiego z atrakcyjną nagrodą dla tego, kto odnajdzie w ich książkach ów archetypiczny „czarny penis”, o którym do tej pory dziewiczo nie miały pojęcia. Żeby znowu nie być posądzoną o pornografię i kontrowersyjność (to słowo zastąpiło kojarzący się z filisterstwem „skandal”), uprzedzam, że moja wyprawa do Australii była pozbawiona takiego podtekstu. Aborygeński penis zainteresował mnie wyłącznie zawodowo, bowiem jedną z moich profesji jest antropologia. Chociaż nie przeczę, że jako przyszła matka interesuję się świadomym macierzyństwem.
Nie chciałabym, żeby ta wycieczka na antypody przerwała opowieść o mojej ulicy. Z Nowego Światu warto przejść na Krakowskie Przedmieście i zajrzeć do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Na ścianie zamiast niekontrowersyjnego portretu Chopina czy choćby kopii wojennej Matejki wisi obrzydliwy kogucik z kolorowej sklejki. We Francji kogut symbolizuje galicyjską jurność. Ten żałosny z ministerstwa kojarzy się raczej z ludową przyśpiewką: „Wyciął sobie idiota kogutka, by mu piał, skoro świt”. Obok wyciętego kogutka dwie olbrzymie tablice, z których można wyczytać o wzroście lub upadku: sypania piaskiem, wyrobu rękawiczek na desce, fajczarstwa. Szkoda, że Francuzi zarezerwowali już sobie La Comedie Francaise: nam pozostaje ogłosić budowę La Tragedie Polonaise, ale równie zasłużonej, co wesołej.
„Wprost” 1997, nr 29
Nie kastrujcie Banderasa!
Poddano mnie wielu operacjom kosmetycznym. Znosiłam dzielnie męki cięć i retuszy.Zdecydowałam się w końcu o nich opowiedzieć.Wyłącznie o swoich przeżyciach, chociaż domyślam się, co musieli przecierpieć inni, gdy ręcznie lub za pomocą komputera upiększano ich teksty.
Podpisanie tekstu w gazecie jest coraz częściej daniem swego logo pod czyjąś (korekty, redakcji?) myśl. Poprawiacze cudzych tekstów wyznają zasadę: „im więcej przekręcę, tym bardziej jestem”, i zostawiają po sobie ślad odciśnięty nie łapką, lecz stopką redakcyjną. Pół biedy, gdy tak jak we „Wprost”, ktoś zmieni „niefortunną rozmowę Chrystusa z konsulem Piłatem” na „nieformalną” Może „nieformalność” bardziej pasuje do ewangelicznej rozmowy z dyplomatą, bo był to wszakże dialog prywatny, ku przyjemności Piłata, wykształconego na sofizmatach i formach prawa rzymskiego. Mimo że chodziło mi o skutek tego dyskursu, a nie o formę, mogę zrozumieć poprawiacza: podświadomie wczuł się w antyk i zgodnie z arystotelesowskim sposobem rozumowania uznał to, co niefortunne, za pozbawione formy. Gdy jednak tekst jest nie o Mesjaszu, lecz o seksownym Banderasie, podświadomość przybiera współczesne formy freudowskich kompleksów. W jednym z pism kobiecych damska rączka wycięła (mi) męskie jądra z hymnu na cześć słodkiego od hormonów głosu Antka Banderasa: „Męski tembr głosu powstaje z mutacji, jest echem dojrzewających jąder, gdy chłopiec zamienia się w młodzieńca. Sygnałem, że mężczyzna dojrzał do miłości”. Tak więc kobieca zazdrość