Литмир - Электронная Библиотека
A
A

o penisa posługuje się tym, co akurat ma pod ręką – a to nożem, a to długopisikiem. Można by pomyśleć, że wydawanie książek – żmudniejsze od redagowania gazet – zniechęca poprawiaczy do wpisywania własnych koncepcji (na przykład teologicznych) w tekst autora. Ale gdzie tam. Ostatnia korekta, wszystko przejrzane kilka razy, bezbłędne, książka idzie do drukarni i w nowiutkim egzemplarzu Kabaretu metafizycznego w zdaniu: „Chrystus nas zbawił, to już wielki cud, ale kto nas teraz zabawi?”, słowo „zabawi” zmieniono na „zbawi”. Zdanie traci sens, lecz zyskuje głębię metafizyczną, ba – heretycką. Nie sądzę, żebym miała szczególnego pecha korekcyjnego do Jezusa Chrystusa. Podejrzewam, że w tak religijnym kraju jak Polska każdy (poprawiacz) ma swoje poglądy na temat roli Mesjasza w tekście i gdzie indziej.

Najciekawiej jest prześledzić, w jaki sposób pracują zawodowi poprawiacze z języka na język, czyli tłumacze. Nie uwłaczając ich profesji, przypomina to niekiedy pracę anegdotycznej telefonistki z hotelu, która zrozumiawszy złożone po angielsku zamówienie dwóch herbat do pokoju numer dwa jako „Tu ti tu tu”, odpowiedziała: „A tu titaka”. Dostałam do przejrzenia francuskie tłumaczenie jednej z moich książek, przy którym pracowała pani znająca polski i pan nie mówiący ani słowa w języku słowiańskim, ale za to poeta. Zasłużone paryskie wydawnictwo, tak więc i ja z pełnym szacunkiem zasiadłam do lektury. Czytając, zdałam sobie z przerażeniem sprawę, że nie jest to tłumaczenie, lecz wytłumaczenie. W polskiej wersji bohater wstrzykuje sobie lizol, wzbudzając tym ciekawość przyjaciół, czy można przeżyć z lizolem we krwi. Francuska tłumaczka nie miała pojęcia, czym jest lizol, we Francji nazywa się on poetycko Veau de javel. Na szczęście współpracujący z nią poeta nie poszedł dalej tropem skojarzeń językowych i nie wymyślili czegoś z „lizaniem”. Tłumaczka zajrzała do słownika, gdzie znalazła wyjaśnienie, że lizol to jakiś kwas, i to skojarzyła zapewne z innym popularnym kwasem, zwanym naukowo dwuetyloamidem kwasu lizergowego, czyli halucynogennym LSD. I tak z iście kartezjańską logiką, chlubą Francuzów, przerobiono samobójcę na ćpuna, bo z LSD wstrzykniętym czy zjedzonym można żyć, i to jak – dwadzieścia cztery godziny wirtualnych halucynacji. Po prostu zwycięstwo l’espirt nad materią tłumaczonej powieści. Być może w pracy tłumacza, podobnie jak korektora, wydostają się z podświadomości archetypy-stereotypy. Francuska niefrasobliwość, niemiecka solidność i dosłowność. Zaczęłam mieć takie podejrzenia po liście niemieckiej tłumaczki, zmagającej się z moim Podręcznikiem, do ludzi: „Co to jest «sałatka po kantońsku z faszerowanych robali»? Co to ma być robal? Robale??? Czy literówka od robala? Jestem w niezłej sytuacji, że mam sinologa pod ręką (mój mąż), ale on nie zna takiego chińskiego czy kantońskiego dania, chociaż mówi, że nie ma czegoś, czego by Kantończycy nie zjedli. A co do słowa «mineta» – wiem tyle, że po niemiecku jest takie samo słowo «Minette» (ale raczej w sensie kobiety udzielającej minetę, czyli mineciary). Ciekawe, że na niemiecki nie jest to łatwe do tłumaczenia, ponieważ zależy, kto i komu. 1. Jeżeli ona jemu, wtedy mówi się: «einen blasen», «sie bläst ihrn einen». 2. Jeżeli on jej, nie ma na to żadnego niemieckiego odpowiednika. 3. Jeżeli on i ona sobie nawzajem, to mówi się: «französisch», «französischer Verkehr». No cóż, w związku poprawiacz-autor rzadko kiedy „udzielają sobie nawzajem”, najczęściej poprawiacz autorowi, co się nazywa korektą lub tłumaczeniem. W drugą stronę nie ma odpowiednika i stąd się czasem biorą cierpienia młodego Verkehra.

„Wprost” 1998, nr 3

Konsul Piłat i inni

Przyjęcia w ambasadach są celebrowane, jakby chciano ratować ginący gatunek gości dyplomatycznych. Gdy państwo ambasadorostwo z akcentem narodowym i językowym witają przesuwających się rządkiem pana i panią X, pana i panią Y – przypomina to wstępowanie par do arki Noego.

O wiele ciekawsze są konsulaty, gdzie bez zderzaków etykiety tubylcy muszą sobie radzić z tambylcami. Zanim moim hobby stało się ich zwiedzanie, musiałam przejść przez polski konsulat w Paryżu. Poprosiłam nowego, postkomunistycznego urzędnika o paszport, bo od kilku lat byłam bezprizornaja. Konsul, zadowolony, że w jego placówce chcę trwać przy polskości, miał jednak kłopot: chciałam ten paszport na następny dzień, gdyż zaraz miałam jechać do Włoch. Licytacja trwała krótko. On wyłożył formularze, a ja bilet do Rzymu. „Drogi konsulu, jeżeli nie dostanę paszportu od razu, i tak pojadę na cudzy. Mam koleżankę, też blondynkę, a we Włoszech una bionda jest identyczna z inną biondą. Są tam rasą nierozróżnialną, jak dla nas Murzyni czy Chińczycy”. Odwiedzanie Polaków w więzieniach najwyraźniej nie należało do ulubionych obowiązków konsula.Westchnął i napisał,co trzeba.Tak więc mój paszport zadziwia celników całego świata: pod koniec XX wieku pełno w nim kleksów wilgoci, bo wypisano go ręcznie, wykaligrafowano ostatnim odruchem nie skomputeryzowanej, ludzkiej serdeczności. Konsulat marokański w Warszawie ogranicza swe kontakty z cudzoziemcami do dziury w szybie. Wysiada się z windy w jakimś korytarzu wieżowca i tam oddaje dokumenty. Na prośbę o strzęp zaświadczenia, iż w czeluści zniknął mój jedyny dowód tożsamości, oburzona Marokanka zwraca mi z obrzydzeniem wszystkie papiery: „Jak to, przecież nie są złodziejami czy kuglarzami z Marrakeszu, wzięli, to oddadzą! Nie ma zaufania, to nie”. Oczywiście, że mam, wizę w końcu też. Indyjski konsulat, znajdujący się również przy windzie, daje zaświadczenia o przetrzymywaniu paszportu, ale nie wyda tak łatwo wizy, jeśli w rubryce „zawód” wpisało się: „dziennikarz”. Przekonuję, że niczego nie napiszę o ich kraju, co można bowiem zobaczyć przez kilka godzin tranzytu w Delhi. Czy to prawda? „A cóż to jest prawda?” – zapytał prokonsul Piłat. Wiadomo z historii chrześcijaństwa, jak fatalne skutki może mieć taka nieformalna rozmowa. Dlatego obiecuję sobie, że następnym razem wpiszę neutralny zawód, może woman.

Chiński konsulat już na początek proponuje reedukację z europejskiej niecierpliwości: wiza nazajutrz – 80 zł, po kilku dniach czekania – 50 zł, po tygodniu – za darmo. Ostatnim konsulatem w książce telefonicznej był Zair, ale właśnie przeskoczył na pozycję „K” Zjawiłam się na Hożej, w budynku, naprzeciw którego urodził się autor Bzika tropikalnego – Witkacy. Konsul w nienagannej francuszczyźnie mylił jeszcze Kongo z Zairem. Żeby nie było wątpliwości, o jakim kraju mowa, pokazał mi zdjęcia swojej rodziny – rzędy przepięknych córek z dziećmi na tle krajobrazu środkowej Afryki. „Czy nie muszę się zaszczepić?” – oczekiwałam listy choler i malarii. „Na własną odpowiedzialność. My tego nie wymagamy” – stwierdził konsul. Pochwalił się wizytówkami dziennikarzy kilku gazet i telewizji, jedynych odważnych, którzy zaryzykowali wizytę w czasie przewrotu. Mnie interesowała religia: „Czy oprócz chrześcijaństwa jest w Kongo jakaś inna religia, na przykład voodoo „Niestety, nie ma”. Popadliśmy w smutek. Konsul bardzo chciał dać mi wizę, a ja bardzo chciałam wyjechać. „No, to może są jakieś wierzenia?”- nie traciłam nadziei.„Trzeba było od razu tak mówić! Jasne,że są. Religia sobie, a wierzenia sobie”. Nie pojechałam do Konga. Cena biletu samolotowego kursującego między Kinszasą a Europą z częstotliwością dyliżansu, raz na tydzień, była astronomiczna. Także wiza okazała się droga. Jej cenę z dolarów na złotówki przeliczał w pamięci kongijski asystent konsula, doktor fizyki.

Czy istnieje konsulat doskonały? Na razie nie, ale niebawem powstanie prawdziwie ludzki. Jeśli za jakiś czas dogadamy się z inną cywilizacją – być może rozwiniętą z krzemu – nasz ludzki konsulat powinien zatrudnić polskiego konsula z Paryża. Pokazałby on wyższość zdolnego do wzruszeń białka nad krzemową bezdusznością komputerowych mózgów. Przydałby się też konsul kongijski. Szybkość, z jaką jest w stanie wysłać podróżnika do celu, okaże się niezbędna, gdy przekroczymy prędkość światła. Konieczny będzie również amerykański konsul urzędowo przychylny dziennikarzom, gdyż możemy być pewni, że po kosmonautach innej cywilizacji zjawią się ich dziennikarze. Dla astrofizyków wszystko, co istnieje, jest zakodowaną informacją, tak więc dziennikarska forma bytowania, żerująca na wiadomościach, rozwija się zapewne w całym wszechświecie. Jej echem – odkrytym i potwierdzonym naukowo – jest radiowy szum wypełniający kosmos.

„Wprost” 1997, nr 38

Chorobliwie zdrowy kraj

Żeby porównać kraje, zaczyna się od początku – dochód, liczba obywateli (żywych), a nie od końca, czyli od cmentarza. Ale bywają cmentarze statystycznie jednakowe: jeżeli pierwszego listopada zapala się lampki, to w państwie demokratyczno-luterańskim, jakim jest Szwecja, każdy grób będzie miał swoją świeczkę zafundowaną przez parafię. Równi za życia, jednakowo oświetleni po śmierci, skoro wszyscy płacą podatki na państwo i Kościół.

I trudno powiedzieć, czy protestanckie poczucie powinności i skromnej jednakowości ujednolica także statystyki zgonów. Szwedzi w wieku osiemnastu-czterdziestu pięciu lat najczęściej umierają na samobójstwo. Przeciętny obywatel tego kraju umrze statystycznie w wieku osiemdziesięciu lat. Nie każdy jednak ma ochotę dożyć starości po obejrzeniu najnowszej debaty parlamentarnej nad tym, kto jest winien zaniedbań w jednym ze Sztokholmskich domów starców. Gdyby na oddziale geriatrycznym były cztery osoby, jak zazwyczaj, a nie dwie (redukcja etatów), chory staruszek miałby lepszą opiekę i nie odwodniłby się na śmierć. Szwedzka posłanka prosto do kamery popłakała się nad losem zmarłego dziadka. W polskim parlamencie tego rodzaju sprawy załatwia się zbiorowo, bez rozczulania: dzięki wyrównaniom emerytalnym staruszkowie są na przemian jednakowo odżywiani i odwadniani.

Oczywiście za luksusowe szwedzkie domy spokojnej starości ktoś zapłacił. Najczęściej mówi się, że dobrobyt zarabiający na szwedzkiej neutralności w czasie wojny. Ale ten dobrobyt ma coraz mniej spokojne sumienie. „Neutralność była pasywnym przyglądaniem się cudzemu cierpieniu” – jak to określiła szefowa szwedzkich feministek. Za neutralność się płaci, ale niekoniecznie się na niej traci, jeśli za rudę po alchemicznej przemianie bankowej dostawało się od hitlerowców złoto. Dopiero teraz, przy okazji afery ujawniania kont w szwajcarskich bankach, można się dowiedzieć coś niecoś o szwedzkich finansach podczas wojny. O transferze skradzionych przez nazistów dzieł sztuki, o tym, że niemieckie banki sprzedawały szwedzkim złoto odsprzedawane następnie dentystom. Złoto przechodzi więc nie tylko z rąk do rąk, ale i z ust do ust.

2
{"b":"89060","o":1}